poniedziałek, 31 lipca 2017

Podsumowanie lipca

0
Lipiec przemknął przez moje życie z prędkością światła. Ze względu na rozbijanie się po całej Polsce z papierami na studia, obsesyjne oglądanie koreańskich dram i łapanie kolejnych chorób mogę powiedzieć, że na pewno mi się nie nudziło ;) Z tego względu miałam trochę mniej czasu na czytanie, ale na szczęście wszystkie posty pojawiały się regularnie i zgodnie z grafikiem, więc jestem zadowolona.

ZRECENZOWANE


DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Przede wszystkim muszę podzielić się z wami dwoma cudownymi wiadomościami! Pierwsza jest taka, że po zaciętej walce z serwerami udało mi się zdobyć bilet na koncert Eda Sheerana w Polsce! Nawet nie wiecie, jak bardzo się ucieszyłam, bo niesamowicie zależało mi na tym, by pojawić się na tym koncercie, a teraz spełnię jedno z moich największych marzeń <3 Po drugie, w lipcu zaczęła się rekrutacja na studia i udało mi się dostać na wybrany kierunek na moim wymarzonym uniwersytecie. Cały rok ciężkiej pracy się opłacił, jestem z siebie dumna, choć łatwo nie było.
Na początku tego miesiąca przekroczyliśmy 150 000 wyświetleń! Serdecznie dziękuję każdemu, kto dołożył swoją cegiełkę w budowaniu tego bloga, dziękuję, że wchodzicie na Book by Geek Girl, czytacie moje wypociny i komentujecie. To już prawie dwa lata, za dwa tygodnie będziemy obchodzić drugą rocznicę powstania bloga i naprawdę trudno mi uwierzyć w to, że tak długo prowadzę tę stronę! Books by Geek Girl to okruch mojego serca wystawiony na publiczny widok i cieszę się, że wciąż tak dobrze prosperuje po prawie dwóch latach.
Cały lipiec niemal w zupełności poświęciłam koreańskim dramom, w które na nowo się wciągnęłam i nie wyobrażam sobie obecnie bez nich życia. W wersjach roboczych przetrzymuję ogromną ilość recenzji k-dram, więc w sierpniu możecie się spodziewać ich wysypu ;)

Czytaj dalej »

piątek, 28 lipca 2017

K-drama: Hwarang

0
Historyczne dramy koreańskie, czyli sageuki, są moimi ulubionymi. Zaczęło się oczywiście od Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo, które urzekło mnie nie tylko pięknym, łamiącym serce romansem, ale także krwawą walkę o władzę w pałacu i dworskimi intrygami, zakochałam się w czasach Goryeo, pięknych strojach i ogólnie klimacie dramy historycznej. Potem przyszedł czas na Cesarzową Ki, którą bardzo polubiłam (choć na razie utknęłam na 22 odcinku, bo pojawił się pewien motyw, którego nie znoszę, ale absolutnie nie jest to wina tej dramy) oraz na Queen for Seven Days – na razie widziałam tylko 6 odcinków, bo serial jest obecnie emitowany, jednak już mogę powiedzieć, że prawdopodobnie będzie to jedna z moich ulubionych produkcji, bo udało jej się mnie doprowadzić do łez tylko pierwszymi trzema minutami. Dlatego do Hwarang podchodziłam z wielkimi nadziejami, przekonana, że żaden sageuk nie będzie w stanie mnie zawieść... 

Tytułowi Hwarang to dosłownie kwietni rycerze – była to grupa pięknych, młodych mężczyzn wprawionych zarówno w sztukach walki, jak i sztukach pięknych, którzy rzeczywiście istnieli w starożytnym państwie Silla. W dramie grupa dopiero powstaje na rozkaz królowej-matki Ji So, młodzi arystokraci pochodzący z rodzin ministrów mają pomóc królowej w podporządkowaniu sobie Rady Królewskiej, będąc jej zakładnikami, ale także mają być czymś w rodzaju żywej tarczy dla jej syna, Sam Maek Jonga, czyli prawowitego króla Jinheunga. Monarchini jednak nie chce oddać mu władzy i ukrywa go przed całym światem – ujrzenie twarzy Jinheunga oznacza śmierć. W ten właśnie sposób ginie najlepszy przyjaciel głównego bohatera, który przejmuje po nim tożsamość, aby zemścić się na królu bez twarzy. Jako Sun Woo staje się synem medyka o szlacheckim pochodzeniu i starszym bratem Ah Ro, którą poprzysiągł chronić za wszelką cenę. Sun Woo zostaje wcielony do Hwarangów przez królową-matkę, ale z racji swojego pochodzenia półkrwi zostaje wyrzutkiem, podobnie jak Jinheung, który podaje się za Ji Dwi, ukrywając fakt, że jest królem.


Po oglądnięciu Hwarang mam mnóstwo myśli w głowie, którymi chciałabym się z wami podzielić, bo ten serial jest jednocześnie absurdalnie okropny i wspaniale odmóżdżający. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć: to nie jest dobra drama. Słaba główna bohaterka, beznadziejny, pozbawiony jakiejkolwiek chemii romans, właściwie zero akcji, fabuła na szczęście przez większość czasu trzyma się kupy, lecz niewiele się dzieje, a oprócz ładnych strojów niemal nic nie wskazuje na to, że to drama historyczna. Choć Hwarang mają bliskie stosunki z dworem, a wśród nich znajduje się nawet król, to możecie zapomnieć o skomplikowanych pałacowych intrygach, walka o przejęcie tronu też nie była zbyt pasjonująca i niewiele elementów faktycznie wzbudziło we mnie jakieś głębsze emocje (chociaż dwa momenty wycisnęły ze mnie łzy). Jeżeli spodziewaliście się typowego, rozdzierającego serce sageuka to wyrzućcie z głowy podobne oczekiwania, bowiem Hwarang to serial, który nie wymaga udziału szarych komórek podczas oglądania – łatwa, przyjemna rozrywka z mnóstwem przystojnych aktorów mających cieszyć oko widza swoją aparycją. Momentami ja sama zastanawiałam się, jak to się dzieje, że wciąż oglądam ten serial, ale trzeba przyznać, że przynajmniej trzyma w miarę równy poziom od początku do końca i potrafi być wciągający. 


Powiem otwarcie – bromance ratuje ten serial. I'm here for it. Między piątką, w porywach szóstką, pięknych panów dochodzi do różnego rodzaju interakcji i uwielbiałam oglądać, kiedy się ze sobą kłócili, walczyli, drażnili, a jednocześnie stawali za sobą murem mimo dzielących ich różnic. Sun Woo, Ji Dwi, Soo Ho, Ban Ryu, Yeo Wool i Han Sung razem to moje życie. Jak w każdej grupie pojawiały się między nimi napięcia, ale to, jak wraz z kolejnymi odcinkami coraz bardziej otwierali się na siebie, starając się sobie nawzajem zaufać, było cudowne. Chyba nigdy nie oglądałam serialu, w którym bromance tak bardzo by mi się podobał, a już na pewno nie takiego, w którym przebiłby główny wątek romantyczny, który był mdły, niekomfortowy i po prostu beznadziejny. Zero iskrzenia między Ah Ro i Sun Woo (nawet jeśli wzdychałam do jego słodkich tekstów), w dodatku mimo iż okazało się, że nie są rodzeństwem i byli w sobie zakochani, Ah Ro wciąż nazywała go bratem, co dla mnie byłoby co najmniej niezręczne. Po prostu nie widzę tej dwójki razem, chyba zupełnie przegapiłam tę ich "miłość" na ekranie i nie ma to nawet związku z tym, że cierpię na Second Lead Syndrome, bo Ji Dwi/król Jinheung jest genialny. Romansową stronę Hwarang ratuje słodka relacja Ban Ryu i Soo Yeon, oparta na schemacie Romeo i Julii z tą różnicą, że nikt nie umiera (w ogóle w tej dramie coś mało śmierci, aż zaskoczona jestem), a oni we dwójkę byli naprawdę uroczy. Na wyróżnienie zasługuje także braterska więź Han Sunga i Dan Se, to chyba mój ulubiony wątek z całego serialu i strasznie żałuję, że tak rzadko pojawiali się na ekranie, a zakończenie ich linii fabularnej... Nie, po prostu nie. Cierpię bardzo.


Scenariusz jest najsłabszym punktem Hwarang i to aż boli. Dwa pierwsze odcinki były prawdziwą męką, potem fabuła wcale jakoś specjalnie nie przyspieszyła, nabrała nieco prędkości dopiero w połowie, choć dalej to nie był poziom, jakiego oczekiwałabym od historycznej dramy. Tak naprawdę coś zaczyna się dziać dopiero w dwóch ostatnich odcinkach, gdzie pojawiło się więcej intryg w walce o koronę, ale uważam, że wszystko poszło naszym bohaterom zbyt gładko, wręcz bezproblemowo i jakoś tak... mało ekscytująco. Sporo wątków nie zostało dociągniętych do końca albo nie zostały wyjaśnione, jak choćby dziwne omdlenia Sun Woo czy kwestia zostania Hwa Won przez Ah Ro. Z jednej strony cieszę się, że przynajmniej na koniec scenarzystka się obudziła i dodała nieco akcji, ale z drugiej nastąpiło to zbyt późno i zostało nagle ucięte, byłam wręcz zaskoczona, że to już koniec. Ogólnie Hwarang mija na różnych treningach i zadaniach, co jakiś czas w roli głównego, czarnego charakteru pojawia się pazerna królowa-regentka, która nie chce ustąpić, do tego nijaki romans i niekończące się dramaty o brzemieniu przejmowania władzy w państwie. Jak na rycerzy Hwarang walczyli wyjątkowo mało. To raczej komedia dla nastolatków z elementami coming of age i jedynie kostiumy sugerują inne czasy. 


Jeszcze trochę ponarzekam sobie na bohaterów, bo o ile w pierwszych odcinkach Ah Ro zapowiadała się na ciekawą bohaterkę jako początkujący medyk oraz bajarz skupiający wokół siebie mnóstwo osób podczas opowiadania miłosnych historii. Wydawało się, że będzie niezależna i z ikrą, lecz szybko wpadła w rolę damy w opałach, którą ciągle trzeba ratować i w każdym odcinku płakała co najmniej trzy razy, to cud, że aktorka nie odwodniła się podczas kręcenia dramy z powodu tego potoku łez. Postać Ah Ro była niedorzeczna i po prostu słaba, niczego nie wniosła do fabuły oprócz irytacji i ciągłego narażania Sun Woo na utratę życia. Brakowało mi także rozwoju postaci, ale ten zarzut nie tyczy się jedynie Ah Ro, a całej grupy, jedynie Sun Woo przechodzi jakąś przemianę, choć pod sam koniec stracił nieco charakter. Cała ta drama obrała bardzo dziwną ścieżkę i nie można było przewidzieć, w jakim kierunku podąży, bo wyglądało to trochę tak, jakby sama scenarzystka nad tym nie panowała. Ogólnie Hwarang jest serialem niewymagającym, prostym w odbiorze i zapewniającym odpowiednią dozę rozrywki. Ja trafiłam na tę popularną dramę w odpowiednim momencie, gdy właśnie potrzebowałam podobnej nieskomplikowanej historii, która po prostu zajęłaby mój czas i może dlatego nie potrafię powiedzieć, że ten serial mi się nie podobał. Był w miarę wciągający, pojawiło się kilka naprawdę uroczych momentów, a bromance między Ji Dwi i Sun Woo czy Ban Ryu i Soo Ho był cudowny. Jeżeli podejdziecie do Hwarang bez większych oczekiwań, powinniście się w miarę dobrze bawić. Ale czy polecam tę dramę? Niekoniecznie. 

Czytaj dalej »

wtorek, 25 lipca 2017

Moje serce i inne czarne dziury, czyli odpowiedzi, których nie ma, partnerzy do samobójstwa i impuls do życia

0
Moje serce i inne czarne dziury to powieść, która co jakiś czas przewijała się przez mój TBR, ale niekoniecznie planowałam się za nią zabrać w konkretnym terminie. Byłam jej ciekawa, zwłaszcza że zbierała pozytywne recenzje za granicą, lecz nie ciągnęło mnie do niej jakoś specjalnie, po prostu czekałam na dobrą okazję. Od dawna nie miałam okazji przeczytać żadnej książki z gatunku contemporary, a zwłaszcza takiej, która poruszałaby temat samobójstw wśród młodzieży, więc wiązałam z tą powieścią pewne nadzieje, jednak nie nastawiałam się na wiele i dobrze zrobiłam.

Marzeniem szesnastoletniej Aysel jest... śmierć. Wytykana palcami przez rówieśników w szkole, z brzemieniem wydarzeń sprzed kilku lat ciążących na jej barkach, pogrążona w smutku i odpychana przez najbliższych desperacko poszukuje powodów do życia, ale nie potrafi żadnych znaleźć. Z zamiarem popełnienia samobójstwa trafia na stronę internetową Smooth Passages, aby tam znaleźć partnera do samobójstwa. Jej wybór pada na Romana ukrywającego się pod nickiem FrozenRobot, który z powodu poczucia winy jest zdeterminowany, aby umrzeć. Ironicznie, chłopak, który miał pomóc jej w odebraniu sobie życia, sprawia, że Aysel zaczyna postrzegać otaczający ją świat w nowy, pełen nadziei sposób, a samobójstwo nie wydaje jej się dłużej najlepszym rozwiązaniem. Teraz musi tylko rozbudzić chęć życia także w Romanie, który jednak nie chce o tym słyszeć.

Mam wrażenie, że Moje serce i inne czarne dziury jest jednak skierowane do młodszych czytelników, nawet jeśli powieść nie została mocno upiększona czy osłodzona, to czuć pewne złagodzenie tematu, optymistyczne przebłyski. Depresja została porównana do czarnego ślimaka zalegającego w brzuchu i pożerającego całe szczęście, z fabuły trochę prześwituje pewnego rodzaju infantylność, a przynajmniej ja mam takie wrażenie po tych wszystkich wizytach w zoo, na festynach i kempingu. Z jednej strony pojawiają się ważne rozważania na temat własnej identyfikacji, tego, kim jesteśmy, jaką rolę odgrywamy w świecie, co się dzieje z nami po śmierci, a z drugiej mam wrażenie, że te tematy zostały przedstawione zbyt trywialnie i pobieżnie, ustępując miejsca rodzinnym nieporozumieniom charakterystycznym dla nastolatków w okresie buntu, szkolnym projektom czy relacji rozwijającej się między głównymi bohaterami, która swoją drogą, zupełnie nie przypadła mi do gustu. Nie podoba mi się sposób, w jaki Aysel i Roman się do siebie odnosili, nie tylko brakowało między nimi zaufania, ale byli też względem siebie opryskliwi, choć teoretycznie zaczynali czuć do siebie coś więcej. W ogóle nie czułam też między nimi iskrzenia, po prostu nie odpowiadał mi ich związek ani nawet przyjaźń. Cała przemiana Aysel pod wpływem Romana też wypada naiwnie.

W bohaterach podobało mi się jednak to, że oboje mieli swoje pasje. Aysel interesowała się muzyką klasyczną, w której odnajdywała ukojenie oraz fizyką, choć mam wrażenie, że sama autorka nie za wiele wie na temat nauki, dlatego z uporem maniaka trzymała się tylko energii potencjalnej i w kółko pisała tylko o tym, powtarzając właściwie to samo od nowa na różnych etapach książki. Roman z kolei uwielbiał grać w koszykówkę i szkicować. Ich hobby nadały im charakterystyczny dla nich rys, lecz poza tym niewiele mogę powiedzieć na temat ich kreacji, byli raczej mdli i jednowymiarowi. Aysel to zamknięta w sobie dziewczyna, która nie potrafi wyrażać swoich emocji i ma wyraźny problem z komunikacją z innymi, a Roman kiedyś był popularnym chłopakiem, który teraz trzyma się na uboczu, nawet w trakcie trwania powieści, choć przecież ma znaczący wpływ na jej przebieg. Każde z nich ma za sobą traumatyczną przeszłość, ale żadne z ich wspomnień nie wywołało u mnie większego wzruszenia, choć muszę przyznać, że wątek ojca Aysel był dość intrygujący i niespotykany, żałuję, że autorka bardziej tego nie pociągnęła, nie doprowadziła do końca, zamiast tego zaczęło to wyglądać na rozciąganie fabuły, żeby zająć chociaż jeszcze trochę miejsca, jakby Jasmine Warga nie wiedziała, jak zapełnić czas oczekiwania do zaplanowanego samobójstwa. Niewiele się w tej książce dzieje i żałuję, że Moje serce i inne czarne dziury nie przedstawia sobą większej wartości.

Podejmując się tematu wspólnego samobójstwa młodych ludzi, autorka rzuciła się na głęboką wodę. Wstęp bez wątpienia był szokujący i przejmujący, lecz im dalej w fabułę, tym gorzej. Początkowa kontrowersja powieści wkrótce ustąpiła miejsca znużeniu, bo Moje serce i inne czarne dziury stało się typowym przedstawicielem literatury młodzieżowej. Nawet jeśli dzięki temu historia miała nabrać autentyczności, realnego wyrazu i dotrzeć do innych nastolatków pogrążonych w depresji, ja nie znalazłam w tej książce niczego odkrywczego czy skłaniającego mnie do refleksji. Moje serce i inne czarne dziury raczej nie utkwi mi na długo w pamięci, a ja żałuję, że straciłam czas na tę powieść, która niczego nie wniosła do mojego życia.

Czytaj dalej »

sobota, 22 lipca 2017

Diabolika, czyli międzygalaktyczny spór o władzę

0
Diabolika to powieść, której większości z was nie trzeba przedstawiać – było o niej głośno zarówno za granicą, jak i w Polsce. Mnie do tej książki przyciągnęły dwie rzeczy: cudowna okładka, która jest dość minimalistyczna, ale od razu przykuwa uwagę oraz obietnica silnej, bezlitosnej głównej bohaterki, która zamiast użalać się nad sobą, bierze sprawy w swoje ręce i jest przy tym zabójczo skuteczna. Od dawna nie miałam okazji przeczytać dobrej powieści z twardą, dobrze poprowadzoną heroiną, dlatego byłam bardzo podekscytowana Diaboliką, mimo że wcześniej spotkałam się z negatywnymi opiniami. 

Diaboliki nie znają litości.
Diaboliki są silne.
Ich przeznaczeniem jest zabijać w obronie człowieka, dla którego zostały wyhodowane.
Nic więcej się nie liczy.
Wyglądamy jak ludzie. Jesteśmy agresywni, zdolni do bezgranicznego okrucieństwa i absolutnej lojalności. Właśnie dlatego jesteśmy strażnikami zamożnych rodzin.
Służę córce senatora, Sydonii, którą traktuję jak siostrę. Zrobiłabym dla niej wszystko. Teraz, aby ją ochronić, muszę udawać, że nią jestem, zachowując w tajemnicy moje zdolności. Wśród bezwzględnych polityków walczących o władzę w imperium odkryłam w sobie cechę, której zawsze mi odmawiano – człowieczeństwo.
Mam na imię Nemezis i jestem diaboliką. Czy mogę zostać iskrą, która rozbłyśnie w mroku imperium?
Opis z LubimyCzytać

Miałam dwa podejścia do Diaboliki. Za pierwszym razem przerwałam czytanie około pięćdziesiątej strony, bo niezwykle denerwowała mnie główna bohaterka, która niewiele miała w sobie z obiecanej badass, ale kiedy zabrałam się za tę historię po raz drugi, kompletnie przepadłam. Tak się wciągnęłam, że nie mogłam się oderwać od książki, a w tych nielicznych momentach, w których musiałam odłożyć lekturę na bok, zastanawiałam się, co zaraz się wydarzy. Akcja Diaboliki była doskonale zrównoważona, jej tempo było wystarczająco szybkie, by na dobre przykuć uwagę czytelnika i wciągnąć go w wir niespodziewanych wydarzeń, ale jednocześnie nie było przytłaczające, wszystko powoli układało się w logiczną całość i miałam czas, żeby przyswoić sobie kolejne, szokujące informacje. S. J. Kincaid bardzo ładnie między skomplikowane intrygi wśród arystokracji wplotła wewnętrzne, uczuciowe rozterki głównej bohaterki, łącząc ze sobą poszczególne wątki w wyważony sposób. Mam wrażenie, jakby żaden element specjalnie nie dominował nad fabułą, co było dość odświeżające. 

Nemezis to diabolika, a więc stworzona przez człowieka istota, która nie powinna mieć żadnych uczuć, wyposażona jedynie w mordercze instynkty i agresję, dzięki czemu ma chronić jedną, wybraną osobę będącś dla niej całym światem. Szczerze mówiąc, mocno trzymałam kciuki za to, żeby Nemezis nie okazała się kolejną teoretycznie kickassową, obojętną i niebezpieczną bohaterką, która tak naprawdę rozgotowaną kluchą, bo liczyłam na to, że dostaniemy twardą, zdeterminowaną dziewczyną. Ostatecznie muszę powiedzieć, że były momenty, w których mnie irytowała i przypominała właśnie delikatny, wrażliwy kwiatuszek, ale na szczęście nie było ich zbyt wiele. Podobało mi się, jak autorka ukazała powolną przemianę Nemezis, która jednak zatrzymała wiele ze swoich pierwotnych cech, po prostu dojrzała, zmienił się jej system wartości i zaczęła więcej dostrzegać. Zawsze doceniam rozwój postaci, a tutaj został on bardzo ładnie ukazany. Z pozostałych bohaterów całkiem znosiłam Nevenię, znienawidziłam Donię, której pod koniec udało się nieco zyskać w moich oczach, za to ogromnie polubiłam Tyrusa, czyli udającego szaleństwo siostrzeńca obecnego cesarza, niezwykle błyskotliwego i kalkulującego wszystko na chłodno chłopaka, który zaimponował mi swoją przyszłą wizją galaktyki i odpowiedzialnością za podejmowane czyny. Romans, który pojawił się w Diabolice, na całe szczęście rozwijał się powoli, opierając się na wzajemnym szacunku i był bardziej subtelnym dodatkiem niż wiodącym wątkiem, co zaliczam na plus. 

Do Diaboliki podchodziłam bardzo ostrożnie w związku z jej popularnością, lecz ta powieść w pełni zasłużyła na hype. Świetnie się przy niej bawiłam, ostatnio żadna historia nie była w stanie mnie zaangażować, podczas gdy Diabolice udało się tego dokonać. S. J. Kincaid wykreowała niezapomniany, intrygujący świat, który nie jest podobny do żadnego, z jakim się do tej pory spotkałam, a choć początkowo trudno było się w nim rozeznać to z czasem naprawdę doceniłam pomysły autorki. Chciałabym się trochę bardziej wgłębić w tę rzeczywistość, zwłaszcza że galaktyka jest ogromna, ale jako że Diabolika miała być jednotomówką, uważam, że S. J. Kincaid świetnie sobie poradziła. Ta powieść pełna jest różnorodnych wątków; opowiada o pasjonującej rozgrywce politycznej o władzę, o odbudowie zniszczonego od wewnątrz świata, o człowieczeństwie, o rodzinie, przyjaźni, miłości i szacunku. Na pewno nie pożałujecie czasu spędzonego z tą cudowną historią. 


Trylogia Diabolika:
Diabolika // The Empress // ...
Czytaj dalej »

środa, 19 lipca 2017

Inwazja na Tearling, czyli każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje

0
Za Inwazję na Tearling zabierałam się dość długo, podchodząc do niej trochę jak pies do jeża. Pierwsza część była zaskakująco dobra, podobała mi się jej oryginalność i to, że pomysły Eriki Johansen odstawały od zwykłych schematów wykorzystywanych w gatunku young adult, ale od początku miałam złe przeczucia względem drugiego tomu. Zwłaszcza po przeczytaniu kilku fragmentów z Inwazji na Tearling, które w ogóle nie przypadły mi do gustu. Niestety, okazało się, że moja intuicja działa całkiem sprawnie, a druga część Królowej Tearlingu bardzo mnie sobą rozczarowała.

Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą władczyni. Kładąc kres zsyłką niewolników do sąsiedniego Mort, wchodzi w drogę czerpiącej moc z czarnej magii Szkarłatnej Królowej – a ta nie cofnie się przed niczym. Szkarłatna Królowa postanawia wysłać straszliwą armie, by upomnieć się o swoje. Nic już nie powstrzyma inwazji na Tearling. Lecz gdy mortmesneńskie wojska podchodzą coraz bliżej, Kelsea w tajemniczy sposób udaje się spojrzeć w czasy sprzed Przeprawy i odnaleźć w nich niezwykłą sojuszniczkę: Lily, która która walczy o życie w świecie, w którym już samo bycie kobietą bywa przestępstwem. Przyszłość Tearlingu – i duszy Kelsea – może zależeć od Lily i kolei jej życia, lecz młoda królowa ma bardzo mało czasu, by dowiedzieć się jaki los spotkał kobietę. 
Opis z LubimyCzytać

Szczerze mówiąc, miałam ogromne oczekiwania względem Inwazji na Tearling. Pierwszy tom był naprawdę obiecującym rozpoczęciem serii, pełen politycznych intryg, wojennych rozgrywek i pałacowych tajemnic. Naprawdę polubiłam główną bohaterkę, Kelsea, która w niczym nie przypominała innych heroin charakterystycznych dla gayunku young adult, polubiłam pozostałe postaci, podobała mi się kreacja świata z ciekawym twistem i liczyłam na to, że Inwazja na Tearling utrzyma zbliżony poziom lub nawet przebije swoją poprzedniczkę. Tymczasem wygląda na to, że ostatnio mam strasznego pecha, bo kolejne powieści, po których spodziewałam się wiele, po prostu mnie zawodzą i tak było podobnie w przypadku drugiej części trylogii Eriki Johansen.

Przede wszystkim w Inwazji na Tearling irytowała mnie Kelsea. Z inteligentnej młodej kobiety twardo stąpającej po ziemi, która przeszłaby po rozżarzonych węglach dla swojego ludu, przeistoczyła się w rozkapryszone, okrutne dziewczątko, które myśli tylko o tym, jak bardzo jej ciężko, bo nie dość, że nie jest piękna, to jeszcze nie ma odpowiedniego doświadczenia z mężczyznami, a bycie dziewicą w wieku dziewiętnastu lat to największa hańba, jaką mogła ją spotkać! Pomiędzy zamartwianiem się nad tym, że nie jest wystarczająco śliczna a wzdychaniem do kolejnych niedostępnych dla niej kochanków, Kelsea stała się brutalna, agresywna, pyskata i lekceważyła wszystkich dookoła, powoli przemieniając się w tyrankę. Nie rozumiem, co autorka próbowała w ten sposób osiągnąć, może pokazać, że nasza główna bohaterka dojrzewa, jednak dla mnie zachowanie Kelsea było na zmianę niewybaczalne oraz irytujące. Nie wiem, co się z nią stało, ale liczę na to, że jeszcze się ogarnie, bo aż mi wstyd, że tak bardzo chwaliłam ją w pierwszym tomie, by teraz oglądać jej absolutny upadek. Pozostali bohaterowie raczej mnie nie zawiedli, choć trzeba powiedzieć, że zostali mocno zepchnięci na drugi, jeśli nie trzeci plan. Inwazja na Tearling skupia się bardziej na wewnętrznej przemianie Kelsea i jej więzi z Lily. Mimo że nad królową wisi widmo właśnie nadchodzącej inwazji, wcale nie było czuć tego elementu grozy i napięcia.

W Inwazji na Tearling pojawił się nowy, dość mocno rozbudowany wątek tajemniczej kobiety, Lily, która żyła w czasach sprzed Przeprawy i która pojawia się w wizjach Kelsea. Niestety, ta część w ogóle nie przypadła mi do gustu, choć trzeba przyznać, że dość dużo wyjaśnia na temat warunków panujących w królestwie Tearlingu i historii jego powstania. Dla mnie wizja Williama Teara była szaleństwem, a przy tym wszystko bardziej przypominało mi sektę religijną niż prawdziwy bunt przeciwko szeroko rozwiniętej inwigilacji. Ten wątek był dla mnie nużący i dopiero pod sam koniec udało mu się mnie czymś zainteresować. Ogólnie przez większość czasu nie podobało mi się, w jakim kierunku zmierzała Inwazja na Tearling, dopiero ostatnie dwieście stron mnie wciągnęło, a zakończenie uważam za udane, lecz przytłaczająca większość książki niczym mnie nie zachwyciła, wręcz mi się dłużyła i z dość dużą niechęcią przerzucałam kolejne kartki.

Kiedy byłam mniej więcej w połowie Inwazji na Tearling, zastanawiałam się, czy jest w ogóle sens kontynuować tę trylogię, skoro druga część średnio mi się podoba. Pod koniec powieść nabrała nieco tempa i pojawiło się kilka wątków, których zakończenie interesuje mnie na tyle, żebym sięgnęła po Losy Tearlingu, ale to, że się wahałam, jasno świadczy o tym, jak bardzo drugi tom mnie zawiódł. Główna bohaterka straciła swoją ikrę, pozostałe postaci także, może z wyjątkiem cudownego Buławy, przebieg akcji był jakiś dziwny i momentami naprawdę nudny. Chcę jak najszybciej zapomnieć o tej wpadce i liczę na to, że trzecia część mnie zadowoli. Inwazja na Tearling bardzo mnie rozczarowała i cieszę się, że w ogóle udało mi się dobrnąć do końca, ponieważ momentami było z tym naprawdę ciężko. Po pierwszym tomie gorąco zachęcałabym was do zapoznania się z tą trylogią, po drugim tomie nie jestem już w stanie tego zrobić – zobaczymy, z jakimi odczuciami pozostawi mnie finalna część.


Trylogia Królowa Tearlingu:
Królowa Tearlingu // Inwazja na Tearling // Losy Tearlingu
Czytaj dalej »

niedziela, 16 lipca 2017

Serial: Ania, nie Anna – sezon 1

0
Nie wiem, czy wiecie, ale jestem ogromną fanką Ani z Zielonego Wzgórza. To chyba moja ulubiona książka z dzieciństwa, przeczytałam ją milion razy i nigdy mi się nie znudziła, w kółko oglądałam także filmy z moim ulubionym rudzielcem, skrycie marząc, by być taka, jak główna bohaterka. To jedna z tych historii, które zostają z tobą na długo, zawsze gdzieś skryte na dnie serca, dlatego tak bardzo bałam się nowej ekranizacji. Nie ukrywam, że oglądanie Ani, nie Anny okazało się być stresującym przeżyciem, bo cały czas martwiłam się o to, czy scenarzyści zaraz czegoś nie popsują. Na szczęście wykonali kawał dobrej roboty, ale to bez wątpienia aktorzy tchnęli życie w tę historię i uczynili ją czymś niezapomnianym.

Ania Shirley to rudowłosa sierota o nieograniczonej wyobraźni i temperamencie równie ognistym co jej włosy. Na skutek przypadku, bowiem jej opiekunowie potrzebowali chłopca do pomocy w gospodarstwie, zostaje przygarnięta przez niezamężne rodzeństwo Cuthbert, Marylę oraz Mateusza, którzy posiadają farmę na Zielonym Wzgórzu. Od tej pory Ania przeżywa niezliczone przygody, próbując oswoić się z myślą, że nareszcie ma dom i rodzinę, o której tak bardzo marzyła. 


Wiem, że główną bohaterką jest Ania i grająca ją Amybeth McNulty wydaje się być stworzona do tej roli, ale muszę, po prostu muszę zacząć od Gilberta. Bo zakochałam się w nim po uszy. Bo od momentu, w którym pojawił się na ekranie, przepadłam. Wie ktoś, gdzie mogę znaleźć swojego własnego, serialowego Gilberta Blythe'a? Potrzebuję jednego w trybie natychmiastowym. Lucas Jade Zumann to absolutna perfekcja, a w dodatku wątek Gilberta został rozbudowany i cieszyłam się z tego jak mała dziewczynka. Nawet jeśli nie do końca podoba mi się ukazanie relacji Ani oraz Gilberta w serialu, przynajmniej na razie, to i tak będę ich shippowała, bo liczę, że jeszcze to naprawią. Muszę przyznać się do tego, że przed zobaczeniem serialu byłam pełna obaw względem Amybeth McNulty, ale wystarczyło mi pierwsze dziesięć minut, żebym zakochała się w sposobie, w jaki gra główną bohaterkę, jestem pod ogromnym wrażeniem jej zdolności i jest po prostu cudowna, choć nie ukrywam, że Megan Follows zajmuje w moim sercu specjalne miejsce. W ogóle uważam, że cała obsada została dobrana w genialny sposób, Maryla została dosłownie zdjęta z kartek książki. Jedynie Diana mnie do siebie nie przekonuje, lecz to naprawdę niewielki mankament w porównaniu z resztą aktorów.


Ania, nie Anna została pod wieloma względami unowocześniona. Przede wszystkim ogromną rolę w fabule odgrywa wątek feministyczny, który pojawia się właściwie w każdym odcinku – główna bohaterka podkreśla na każdym kroku swoją niezależność, przypominając, że może robić to samo co chłopcy, a nawet lepiej i że jej jedynym przeznaczeniem wcale nie musi być zamążpójście, a następnie rodzenie dzieci. O ile podoba mi się to nowe podejście w adaptacji, to mam wrażenie, że czasami twórcy aż nazbyt mocno chcieli podkreślić to nowoczesne podejście, przez co w paru momentach wypadło to sztucznie, na siłę. Zachowanie Ani pod wieloma względami było również zbyt swawolne, a Maryla nie była na tyle pobłażliwa, by pozwolić na podobne pyskówki, mimo to dziewczynka nie mierzyła się z żadnymi konsekwencjami swoich czynów. Muszę podkreślić również to, że klimat Ani, nie Anny jest o wiele dojrzalszy i mroczniejszy niż w powieści, gdzie nawet traumatyczna przeszłość głównej bohaterki jest przedstawiana z przymrużeniem oka. W serialu, mimo gadatliwej i intrygującej osobowości Ani, atmosfera jest posępna i czasami ciężka. Fabuła została także urozmaicona o nowe wątki, choć uważam, że część z nich została dodana bez sensu, rozwinięto także kilka sytuacji, które w książce zostały ledwie muśnięte i na tym polu scenarzyści wypadli lepiej. Z jednej strony uważam, że odświeżenie nieco tej historii było potrzebne, z drugiej nie wszystkie zabiegi mi się podobały, co potwierdza choćby fakt, że drugi odcinek, właściwie z całości złożony z wątków, które w Ani z Zielonego Wzgórza nie występowały, podobał mi się najmniej z całego sezonu. Zakończenie też mi się nie podobało. Ogromnie jednak cenię scenarzystów nawet za przemycenie bardzo subtelnej aluzji wątku homoseksualnego.


Podsumowując, jestem zachwycona najnowszą adaptacją Ani z Zielonego Wzgórza. Tak, pojawiły się potknięcia. Tak, nie ze wszystkiego jestem zadowolona. Ale Ania, nie Anna podstępem mnie zauroczyła i po skończeniu sezonu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, bo ja chcę więcej już, teraz, zaraz, natychmiast, tymczasem nawet nie wiemy, czy pojawi się kolejna odsłona przygód kochanego rudzielca. Martwiłam się, że serial mnie zawiedzie, tymczasem bardzo mi się spodobał. Czy przebija filmową ekranizację z Megan Follows? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że pierwsze sezon pokrywa około połowę rozdziałów Ani z Zielonego Wzgórza i jeszcze za wcześnie, by to określić, lecz na razie jestem zadowolona i was również zachęcam do zapoznania się z netlixową adaptacją. Choćby dla cudownego Gilberta! A ja idę cierpieć w oczekiwaniu na kolejne odcinki.

Czytaj dalej »

czwartek, 13 lipca 2017

Mid year freak out book tag [2017]

0
Do tej pory udało mi się przeczytać zaledwie 32 książki i jest to dla mnie wynik niezadowalający, lecz pod uwagę muszę wciąż moją ponad dwumiesięczną przerwę od literatury, a wcześniej głowę bardziej zaprzątały mi arkusze maturalne z chemii i z biologii niż beletrystyka. Mimo to postanowiłam podsumować pierwszą połowę roku, by trochę wszystko uporządkować, a przy tym przy oglądaniu/czytaniu Mid Year Freak Out Book Tagu zawsze świetnie się bawię, więc nie mogłam się doczekać, aż sama go napiszę. 


ULUBIONA KSIĄŻKA PRZECZYTANA DO TEJ PORY W 2017

Chyba nikogo nie zdziwi mój wybór, bo moje uwielbienie dla duologii Leigh Bardugo wykracza poza wszelkie pojęcie. W tym roku przeczytałam zarówno cudowną Szóstkę Wron, jak i genialne Królestwo kanciarzy i o ile pierwszy tom zawrócił mi w głowie, o tyle drugi sprawił, że szaleńczo się w nim zakochałam i wciąż nie umiem wytłumaczyć, pod jak ogromnym wrażeniem się znajduję, gdy myślę, z jaką skrupulatnością autorka połączyła ze sobą wszystkie, nawet te najbardziej błahe wątki, tworząc absolutne arcydzieło. W dodatku bohaterów kocham ponad życie, są kwintesencją wszystkiego, czego szukam w dobrych postaciach, a przy tym są tak pełnokrwiści, że nie zdziwiłabym się, gdybym w pewnym momencie obejrzała się przez ramię i zobaczyła za sobą Kaza Brekkera. Kocham w tej duologii wszystko od budowy świata przez niezwykłych bohaterów po zawiłe intrygi, ale Królestwo kanciarzy wyniosło tę historię na jeszcze wyższy poziom, właściwie zmiotło mnie z nóg i bez wątpienia zasłużyło na tytuł mojej ulubionej książki przeczytanej do tej pory w 2017 roku. 


NAJLEPSZY SEQUEL PRZECZYTANY DO TEJ PORY W 2017

Miałam dość duże wątpliwości, bo książka, którą wybrałam w tej kategorii, mogłaby spokojnie zamienić się tytułem z ulubioną powieścią przeczytaną do tej pory w tym roku, ale ostatecznie Dwór mgieł i furii zasłużył sobie na miano najlepszego sequela w 2017. Jeżeli zastanawiacie się, dlaczego wciąż nie pojawiła się recenzja tej historii, mimo że skończyłam czytać ją jeszcze w lutym, odpowiedź jest prosta – nie jestem w stanie wypowiedzieć się składnie na temat tej powieści. Gdy tylko chcę opisać moje odczucia po przeczytaniu Dworu mgieł i furii, z moich ust wydobywa się bezładny zlepek samogłosek i spółgłosek, ponieważ... To. Było. Cudowne. O. Mój. Boże. To było tak dobre, że na samą myśl zaczynam się niekontrolowanie, głupkowato uśmiechać, no bo Rhysand... Czy muszę mówić cokolwiek więcej? Przecież wszystkie straciłyśmy dla niego głowę bezpowrotnie. Ten romans – iskrzenie między nimi, głęboka więź, wzajemne zrozumienie i wsparcie; ten styl pisania – Sarah J. Maas za każdym razem jest coraz lepsza, jej poetyckie porównania, to stopniowanie napięcia poprzez niedomówienia; ta intryga i te zwroty akcji i w ogóle wszystko, co się w tej książce dzieje, no majstersztyk. I Rhysand. Wspominałam już o nim? Rhysand. Nie da się napisać gniotu, gdy przez cały czas towarzyszy nam Rhys. Dwór cierni i róż nie do końca mi się podobał, ale Dwór mgieł i furii? Aż serce mi szybciej bije, gdy tylko o tym pomyślę. Uwielbiam!


TEGOROCZNA NOWOŚĆ, KTÓREJ NADAL NIE PRZECZYTAŁAŚ, ALE BARDZO BYŚ CHCIAŁA

Jest to tym samym powieść, która przypieczętowuje moją hańbę, bo od dwóch lat czekałam na tę kontynuację serii, a wciąż się za nią nie zabrałam i paskudnie się z tym czuję. Pieśń Jutra to będzie niesamowita książka, doskonale o tym wiem. Ubóstwiam Samanthę Shannon, jej kreację świata, jej oryginalność i to, że nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, w jaką stronę podąży przedstawiona przez nią historia. Najpierw bez pamięci zakochałam się w Czasie Żniw, potem okazało się, że Zakon Mimów jest jeszcze lepszy, od początku do końca trzymał w napięciu i nie mogłam się doczekać, aż sięgnę po trzeci tom. Tymczasem, choć jestem jego dumną posiadaczką, wciąż się za niego nie zabrałam... Bez wątpienia do końca roku przeczytam Pieśń Jutra, po prostu nie wierzę, że mogłoby być inaczej, ale chyba trochę się boję, że znowu wsiąknę w świat stworzony przez Shannon, a potem będę cierpiała, czekając na kolejną część przez dwa lata.


NAJBARDZIEJ WYCZEKIWANA ZAPOWIEDŹ DRUGIEJ POŁOWY ROKU

Nie może być inaczej – najbardziej czekam na A Court of Wings and Ruins, czyli trzeci tom Dworu cierni i róż, który jest także zakończeniem historii Feyry i Rhysanda, choć seria ma być kontynuowana z innymi bohaterami. Dwór mgieł i furii kończy się w takim momencie, że wciąż cierpię w oczekiwaniu na kolejną część, a w dodatku ta powieść była tak genialna, że wciąż nie mogę przestać o niej myśleć, mimo że minęło już pięć miesięcy, odkąd ją skończyłam. Sarah J. Maas naprawdę wzniosła się na wyżyny i liczę na to, że ACOWAR będzie równie cudowny, bo nie wiem, czy da się w jakikolwiek sposób przebić Dwór mgieł i furii. Czuję, że w tym tagu będę się powtarzała milion razy, ale jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak autorka poprowadziła fabułę i wciąż się zachwycam. 


NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE

Gniew i świt to powieść, na której wydanie w Polsce czekałam od baaardzo dawna, w dodatku miałam wobec niej ogromne oczekiwania, dlatego apetyt na twórczość Renée Ahdieh miałam ogromny. Byłam przekonana, że ta historia mnie porwie, że będzie od początku do końca igrała z moimi emocjami, że będzie przepełniona pałacowymi intrygami, bolesnymi tajemnicami i niebezpieczeństwem, a wszystko to będzie dopełniał niesamowity, niespotykany klimat i... Nie wyszło. Kolejnym scenom nie towarzyszyło żadne napięcie, ja sama nie zżyłam się z bohaterami, którzy według mnie byli strasznie przerysowani i nierzeczywiści, oprócz głównego sekretu, jakim był powód stojący za wszystkimi morderstwami poprzednich żon Chalida, fabuła była przewidywalna i mało zagadkowa, a choć Renée Ahdieh nie szczędziła nam rozległych opisów orientalnego jedzenia, specyficznego, arabskiego ubioru czy wystroju wnętrz, w ogóle nie czułam atmosfery zaczerpniętej z Księgi tysiąca i jednej nocy. Momentami akcja mi się dłużyła, a do tego była strasznie dziurawa i całość czytałam raczej z umiarkowanym zainteresowaniem. Gniew i świt to powieść, która nie jest zła, ale miałam wobec niej tak wielkie oczekiwania, że dla mnie pozostawiła po sobie ogromny niedosyt. 


NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE

Zaskoczeń literackich w tym roku miałam całkiem sporo, trochę pozytywnych, więcej negatywnych. Jeśli chodzi o te dobre zaskoczenia to muszę wyróżnić Fobosa. Tom II, w porównaniu do moich odczuć po pierwszej części widać naprawdę znaczącą poprawę i jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się kontynuować przygodę z Victorem Dixenem, również Diabolika S. J. Kincaid okazała się miłym zaskoczeniem, bo bałam się, że w tym przypadku hype jest zupełnie niesłuszny, ale po tych dwóch powieściach spodziewałam się dobrych rzeczy, więc nie była to tak duża niespodzianka jak w przypadku Czego pragnie mężczyzna Sabriny Jeffries. To powieść, po którą w normalnych warunkach prawdopodobnie bym nie sięgnęła, bo po pierwsze, rzadko sięgam po romanse historyczne, po drugie, odrzuciłaby mnie okładka, a po trzecie, nigdy nie słyszałam o tej książce. Sięgając po nią, nie spodziewałam się, że aż tak przypadnie mi do gustu, że kompletnie dla niej przepadnę i w dodatku będę chciała przeczytać kolejne tomy z tej serii! Niestety, wciąż nie miałam okazji zabrać się za Gdy wiarołomca powraca, jednak mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce i jestem bardzo podekscytowana z tej okazji, bo Sabrina Jeffries pisze naprawdę intrygujące historie!


ULUBIONY NOWO ODKRYTY AUTOR

Jak widzicie, w tym roku na razie zachwycają mnie tylko autorzy, których już znałam wcześniej (Sarah J. Maas, Leigh Bardugo, Jennifer L. Armentrout), natomiast wśród tych pisarzy, z którymi dopiero się zapoznałam, nie pojawił się nikt, kto zasługiwałby na szczególne wyróżnienie i miano ulubionego. Mam nadzieję, że do końca 2017 jeszcze się to zmieni, lecz na razie nie znalazł się żaden nowy autor, który by mnie zauroczył na tyle, by wybić się na tle innych.


NAJWIĘKSZE KSIĄŻKOWE ZAUROCZENIE

Rhysand, duh. Każdy, kto przeczytał Dwór mgieł i furii, na pewno mnie zrozumie. Rhys deklasuje konkurencję w przedbiegach i gdybym miała wytłumaczyć dlaczego, nawet nie wiedziałabym, od czego zacząć, bo on jest po prostu idealny. Zresztą jeżeli znacie Dwór mgieł i furii na pewno wiecie, o co mi chodzi. Jeśli nie to po prostu mi zaufajcie, że nie ma lepszego książkowego męża od Rhysanda i chociaż moja lista fikcyjnych chłopaków jest nieskończenie długa, to odkąd przeczytałam Dwór mgieł i furii jestem mu nieskończenie wierna i nie sądzę, by miało się to zmienić, bo Rhys posiadł moje serce i duszę. 


ULUBIONY BOHATER KSIĄŻKOWY

A mogę wymienić całą szóstkę? Mogę? Mówię oczywiście o bohaterach duologii Szóstka Wron Leigh Bardugo, bo wybór jednego byłby okrucieństwem. Kaz, Inej, Nina, Matthias, Jesper i Wylan... Każde z nich było zupełnie inne, wspaniałe na swój własny sposób; różnili się umiejętnościami, charakterami, pochodzeniem, wyznawanymi wartościami, dosłownie wszystkim, ale mimo to stanowili cudownie zgraną paczkę działającą niczym doskonale naoliwiony mechanizm. Wszyscy byli szalenie intrygujący i złożeni, w żadnej innej powieści nie spotkałam się z równie pełnokrwistymi bohaterami, którzy zachowywali się tak, jakby mieli zaraz zejść ze stronic książki i zmaterializować się za moimi plecami. Kocham każdego z nich z osobna za coś zupełnie innego, a także kocham ich razem jako całość. Cały geniusz Leigh Bardugo jest doskonale widoczny właśnie w jej niesamowitych postaciach, które zupełnie zawładnęły moim sercem. 


KSIĄŻKA, KTÓRA UCZYNIŁA CIĘ SZCZĘŚLIWĄ

Moje ulubione powieści tego roku sprawiały mi ogromną frajdę, ale nie chcę być monotematyczna, dlatego wybieram Ostatnie tchnienie Jennifer L. Armentrout. Każda kolejna książka tej autorki sprawia, że się uśmiecham, jej historie są niezwykle uzależniające, trzymają w napięciu do ostatniej strony, a przy tym są pełne zabawnych scen i uroczych przekomarzanek między bohaterami. Osobiście uwielbiam twórczość Jennifer L. Armentrout, przy niej zapominam o całym świecie i po prostu daję porwać się historii, upajałam się każdą chwilą spędzoną na czytaniu Ostatniego tchnienia, byłam urzeczona, zachwycona i zaskoczona tym, jak łatwo straciłam głowę dla całej trylogii Dark Elements. Książki Jennifer L. Armentrout są genialną rozrywką, przy której mogę się odstresować i która mnie uszczęśliwia, dlatego jeśli wciąż zastanawiacie się, czy warto zapoznać się z tą autorką, to uwierzcie mi, że warto!


KSIĄŻKA, PRZY KTÓREJ PŁAKAŁAŚ

Mówiłam wam już wielokrotnie, że uwielbiam wzruszać się przy książkach, bo jeśli dana historia wzbudza we mnie takie emocje to znaczy, że była warta każdej sekundy spędzonej na czytaniu. W tym roku niestety nie trafiło się zbyt wiele powieści, które wywarłyby na mnie aż taki wpływ, płakałam zaledwie przy dwóch książkach: cudownym Królestwie kanciarzy Leigh Bardugo (nie, wciąż się nie pozbierałam i nie wybaczę autorce tej sceny) oraz przy Tysiącu pocałunków Tillie Cole – nie była to wybitna powieść i spodziewałam się o niej o wiele więcej, ale czytało się ją przyjemnie, a autorka ma piękny styl pisania, potrafi w nieziemski sposób łączyć ze sobą poszczególne słowa, które wywarły na mnie ogromny wpływ, nawet jeśli sama historia mnie w sobie nie rozkochała. 


NAJPIĘKNIEJSZA KUPIONA LUB OTRZYMANA KSIĄŻKA

Co prawda książka jeszcze do mnie nie dotarła, ale już muszę się wam nią pochwalić, bo od bardzo dawna marzyłam o tym pięknym wydaniu Ani z Zielonego Wzgórza, a serial Ania, nie Anna, którego recenzja za niedługo pojawi się na blogu, w końcu dał mi kopniaka motywacyjnego do tego, żeby wyposażyć się we własny egzemplarz. Teraz tylko czekam, aż zamówienie na BookDepository zostanie zrealizowane i stanę się właścicielką przepięknego wydania Puffin in Bloom. Jestem ogromną fanką brytyjskich wydań klasyków, ale to Ani z Zielonego Wzgórza już dawno temu podbiło moje serce i nie mogę się doczekać, aż będę je trzymała w swoich dłoniach <3


JAKĄ KSIĄŻKĘ MUSISZ PRZECZYTAĆ DO KOŃCA TEGO ROKU?

Lista książek, które muszę przeczytać do końca tego roku, jest niezwykle długa i ku mojej rozpaczy wydaje się tylko wydłużać, zamiast skracać. Staram się trzymać zestawienia 100 książek, które chcę przeczytać w tym roku, zależy mi szczególnie na dokończeniu całego Harry'ego Pottera w oryginale (wciąż nie zabrałam się za czwarty tom), bardzo chciałabym też kontynuować swoją przygodę z Magnusem Chase'em i zabrać się za Młot Thora od Ricka Riordana, lecz bez wątpienia do końca roku muszę przeczytać Imperium burz Sary J. Maas, czyli piąty tom przygód Celaeny/Aelin. Mam ogromny sentyment do tej serii, ale choć dostrzegam jej braki, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak bardzo cała fabuła się rozwinęła i rozrosła na przestrzeni kolejnych części, wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem geniuszu Sary J. Maas, która zrobiła coś cudownego i nie mogę się doczekać, by przekonać się, co tym razem przygotowała dla nas autorka.


ULUBIONY CZŁONEK KSIĄŻKOWEJ SPOŁECZNOŚCI

Chyba nie ma nikogo, kogo wyjątkowo chciałabym wyróżnić. 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 10 lipca 2017

Tysiąc pocałunków, czyli chwile ulotne niczym kwiaty wiśni

0
Tysiąc pocałunków to książka, która początkowo niespecjalnie zwróciła moją uwagę, przechodziłam obok niej raczej obojętnie i nie planowałam jej kupować, lecz podczas robienia zamówienia coś mnie tknęło, a potem naczytałam się tylu pozytywnych recenzji, że naprawdę byłam podekscytowana perspektywą przeczytania historii spod pióra Tillie Cole. Opis na szczęście jest dość tajemniczy i niewiele zdradza, jednak dość szybko okazało się, że można wszystkiego się domyślić, a Tysiąc pocałunków nie wzbudziło we mnie równie wielkich zachwytów co u innych. Znowu. Czemu wciąż nabieram się na hype?

Wyobraź sobie, że otrzymujesz tysiąc małych karteczek i masz wypełnić je najpiękniejszymi momentami swojego życia…
Jeden pocałunek trwa chwilę. Tysiąc pocałunków może wypełnić całe życie. 
Chłopak i dziewczyna. Uczucie powstałe w jednej chwili, pielęgnowane później latami. Więź, której nie był w stanie zniszczyć ani czas, ani odległość. Która miała przetrwać już do końca. A przynajmniej tak zakładali.
Kiedy siedemnastoletni Rune Kristiansen wraca z rodzinnej Norwegii do sennego miasteczka Blossom Grove w stanie Georgia, gdzie jako dziecko zaprzyjaźnił się z Poppy Litchfield, myśli tylko o jednym. Dlaczego dziewczyna, która była drugą połową jego duszy i przyrzekła wiernie czekać na jego powrót, odcięła się od niego bez słowa wyjaśnienia?
Serce Rune’a zostało złamane, gdy dwa lata temu Poppy przestała się do niego odzywać. Jednak, gdy chłopakowi przyjdzie odkryć prawdę, jego serce rozpadnie się na nowo.
Opis z LubimyCzytać

Mam wrażenie, że w tej powieści wszystko dzieje się za szybko. I nie chodzi tutaj nawet o akcję, bo nie jest ona zbyt mocno rozbudowana czy zaskakująca – po prostu autorka zastosowała kilka dużych przeskoków w czasie, aby mocno posunąć fabułę do przodu. Z jednej strony to dobrze, że nie chciała sztucznie przedłużać powieści, ale z drugiej nie jestem fanką podobnego rozwiązania, które od razu wrzuca nas na głęboką wodę, zamiast stopniowo wszystko rozwijać. Nie dzieje się za wiele, nie ma zbyt wielu znaczących dla tej historii wydarzeń, lecz i tak mam wrażenie, że akcja pędzi do przodu, przynajmniej w pierwszej połowie, potem nieco wszystko się uspokoiło, stało się bardziej spójne i płynne. Jeżeli spodziewacie się zaskoczeń, to trafiliście pod zły adres – dość szybko można przewidzieć, w jakim kierunku podąży cała fabuła, niestety większa część książki jest dość schematyczna i jedynie pomysł związany z tytułowym tysiącem pocałunków wnosi odrobinę oryginalności do tej historii. Muszę tutaj wspomnieć o tym, że pod wieloma względami Tysiąc pocałunków jest bliźniaczo podobna do innej, bardzo znanej książki New Adult, którą wielbię całym sercem – nie chcę zdradzić tytułu, bo w ten sposób mogłabym wam zaspoilerować powieść Tillie Cole – i może z tego powodu nie była w stanie mnie porwać... Bo to już było i to w o wiele lepszym wydaniu.

Ogromny plus należy się jednak Tillie Cole za to, jak przedstawiła motyw artystyczny w Tysiąc pocałunków. Jestem zakochana nie tylko w jej opisie gry na wiolonczeli i tego, jak wiele muzyka znaczyła dla Poppy, ale także w fotografiach Rune'a, w cudownym sposobie, w jaki starał się uchwycić rzeczywistość. Wątki wiązane z artystami często występują w powieściach New Adult, ale uważam, że jak do tej pory Tillie Cole poradziła sobie z tym najlepiej, naprawdę urzekło mnie jej spojrzenie na sztukę, które pokazała w Tysiącu pocałunków. Był to jeden z niewielu elementów, które nie były wtórne w tej powieści. Ogólnie mam wrażenie, jakby pewne sceny i słowa Tillie Cole powtarzała bez końca, ten sam schemat oparty na pocałunkach, łzach, wyznawaniu sobie miłości, trochę smutno, trochę ckliwie, z czasem kolejne takie sceny zaczęły mi się zlewać w jedno i straciły swoją magię.

Jeśli chodzi zaś o bohaterów, to mam dość mieszane uczucia. Poppy bez wątpienia była jednym z najjaśniejszych punktów tej powieści, jej optymistyczne, choć przy tym także realistyczne podejście do życia, jej umiejętność do dostrzegania dobra w nawet najtrudniejszych sytuacjach, wyznawane przez nią wartości i własne przekonania... Bez wątpienia wszystko to sprawia, że trudno jej nie polubić. Bardzo doceniam jej kreację, bo choć Poppy wydaje się być bez wad, to jednak przy tym była bardzo ludzka. W moich oczach wypada o wiele lepiej niż Rune, który został poprowadzony mało konsekwentnie, co zawsze mnie irytuje. Został opisany jako mroczny anioł, humorzasty buntownik skrywający w sobie ogrom gniewu i nienawiści, ale w ogóle nie objawia się to w jego zachowaniu. Ta rozbieżność między jego charakterystyką a podejmowanymi przez niego decyzjami i jego prawdziwym usposobieniem strasznie kuła mnie w oczy. Wydaje mi się, że jego postać mogła zostać o wiele bardziej rozbudowana, tymczasem czuję dość duży niedosyt. Na szczęście o wiele bardziej przekonujący jest wątek romantyczny. Słodki, uroczy i delikatny, zdominował całą fabułę, lecz Poppy i Rune stanowili razem tak cudowną parę, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Bardzo się wspierali i widać było, że jedno skoczyłoby za drugim w ogień. 

Dość dużo narzekam na Tysiąc pocałunków, chyba dlatego, że po tych wszystkich zachwytach w blogosferze spodziewałam się czegoś więcej, ale tej książce udało się we mnie wzbudzić także głębsze emocje. W dwóch momentach nawet doprowadziła mnie do łez, choć wzruszenie nie trwało zbyt długo. Dla mnie podczas czytania zawsze najważniejsze są uczucia, więc częściowo powieść Tillie Cole wywiązała się ze swojego zadania i zasługuje na mocną szóstkę. Bez szaleństw, ale całkiem przyzwoicie.

Czytaj dalej »

piątek, 7 lipca 2017

Mleko i miód, czyli ostry krzyk kobiecej duszy

0
W przypadku tomiku poezji nie jestem w stanie pokusić się o taką recenzję, jak zawsze – w końcu nie ma tutaj zaplanowanej od początku do końca fabuły, nie ma wielu bohaterów, skomplikowanej intrygi czy gnającej do przodu akcji. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak zabrać się za przedstawienie wam mojej opinii na temat Mleka i miodu Rupi Kaur, bo choć mogę pisać o stronie technicznej kolejnych wierszy (nawet jeśli nie jestem wielką znawczynią, to wszyscy w szkołach byliśmy zmuszani do pisania analizy i interpretacji kolejnych utworów), to nie mam zamiaru rozkładać tych utworów na części pierwsze, wolałabym się raczej skupić na własnych odczuciach. Będzie to spis luźnych myśli, które przyszły mi do głowy po zapoznaniu się z poematami Rupi Kaur i którymi chciałabym się z wami podzielić.

Myślę, że moją ulubioną częścią pozostanie the breaking (zrywanie). Przeczytałam ten segment w momencie, w którym idealnie mogłam poczuć znaczenie tych słów i rozpacz w nich zawartą. Najmniej podoba mi się najprawdopodobniej the hurting (cierpienie), to tutaj pojawiło się najwięcej wierszy, które nie przypadły mi do gustu. Mleko i miód na każdym kroku zachęca do refleksji, do głębszego poznania siebie jako kobiety, ale choć bardzo ważny jest tutaj nurt feministyczny, uważam, że ten tomik poezji można uznać za uniwersalny. Ja sama wiem, że regularnie będę powracała do tych utworów, by czerpać z nich siłę, gdy będę tego potrzebowała albo po prostu zachwycić się twórczością Rupi Kaur. Mam dla was trochę techniczna zachęta – jeśli decydujecie się na zakup, koniecznie zaopatrzcie się w wydanie dwujęzyczne, bo wydaje mi się, że jedynie polska wersja nie odda sprawiedliwości wierszom autorki. Ja sama jestem strasznie szczęśliwa, że zdecydowałam się na to wydanie i z całego serca polecam wam zapoznanie się z Rupi Kaur. Nawet jeśli uznacie jej wiersze za zbyt proste, być może właśnie one staną się impulsem, byście zakochali się na nowo w poezji, ja osobiście zostałam oczarowana mimo kilku niedociągnięć i myślę, że dzięki temu zacznę więcej czasu poświęcać tomikom wierszy, z którymi przez bardzo długi czas nie miałam styczności. Myślę, że naprawdę warto zapoznać się z Mlekiem i miodem, bo to cudowna opowieść... o życiu.

Mleko i miód to bardzo osobiste spotkanie. Między twoją duszą a sercem autorki. Każde z nas ma za sobą inne przeżycia, dlatego też każdy wiersz może być odbierany inaczej na bazie prywatnych doświadczeń z przeszłości. Są w tym tomiku wiersze, po przeczytaniu których czułam się jak po uderzeniu obuchem w głowę; są wiersze, przy których się uśmiechałam i czułam ciepło wewnątrz siebie; są wiersze, przez które wzruszenie chwytało mnie za gardło; są wiersze wywołujące obrzydzenie i odzierające z jakichkolwiek złudzeń. Są wiersze, które wydawały mi się być zbyt mocne, dosadne, wręcz przerażające, ale za tę brutalną szczerość ogromnie podziwiam Rupi Kaur, która nie bała się podjąć tematów tabu. Są wiersze, które w moich oczach były zbyt proste, trącające banałem, lecz prawda zawarta w tej prostolinijności mnie urzekła. Autorka bez żadnej cenzury mówi o kobiecości, o sile i słabości, o miłości i przebaczeniu, ale także o niewyobrażalnym bólu i traumie. Zdarzało się, że miałam łzy w oczach, bo tak bardzo poruszył mnie jakiś wiersz, jednak pojawiły się także utwory, które w ogóle mi się nie podobały i odrobinę zniechęcały mnie do dalszego zagłębiania się w poezję Rupi Kaur. Niemniej jednak nie żałuję, że zdecydowałam się na zakup tomiku, bo czuję, że będę bardzo często powracała do Mleka i miodu, gdy będę poszukiwała otuchy, ukojenia bólu lub rozmowy z bratnią duszą. Bo słowa Rupi Kaur mnie dotknęły i zobaczyłam w nich własne odbicie. 
Czytaj dalej »

wtorek, 4 lipca 2017

Stosik #11

0

Nie wiem, jak to się stało, że przez dwa ostatnie miesiące przywędrowało do mnie tyle książek. Ponieważ na półkach zalega mi już mnóstwo nieprzeczytanych powieści, starałam się ograniczyć zakupy do minimum i wyposażyć się tylko w te, na których najbardziej mi zależy, jak choćby Pieśń jutra Samanthy Shannon czy Imperium burz Sary J. Maas, lecz jak widzicie na zdjęciu powyżej, uzbierało się ich całkiem sporo. Jestem też zadowolona z tego, że część udało mi się już zrecenzować na blogu :)

  • PAN DARCY NIE ŻYJE, Magdalena Knedler – książka z wymiany na LC; z reguły nie czytam książek polskich autorów, jednak opis zainteresował mnie na tyle, że zechciałam po nią sięgnąć, nie czytałam jeszcze podobnej historii. Co prawda Dumy i uprzedzenia Jane Austen jeszcze nie znam, lecz mam nadzieję, że szybko to nadrobię, aby potem wyłapać wszystkie smaczki w powieści Magdaleny Knedler. 
  • MOJE SERCE I INNE CZARNE DZIURY, Jasmine Warga – książka z wymiany na LC; tak właściwie nie mogę za wiele wam powiedzieć o tej powieści. Trafiła się okazja i zdobyłam ją trochę pod wpływem impulsu. Wiem, że dotyczy nastolatków, którzy umówili się na wspólne samobójstwo danego dnia i to tyle. Więcej opowiem wam o tej historii, gdy w końcu się za nią zabiorę. 
  • CONFESS, Colleen Hoover – na blogu pojawiła się już recenzja; oprócz tego, że książka jest naprawdę ładnie wydana (zdecydowałam się na białą wersję okładkową, no ba!), to w zasadzie niewiele więcej dobrego mogę powiedzieć na jej temat. Pomysł? Genialny. Wykonanie? Bardzo słabe. Wśród powieści Colleen zdarzają się perełki, ale Confess na pewno jedną z nich nie jest i osobiście nie polecam. 
  • PIOSENKI O DZIEWCZYNIE, Chris Russell – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young; recenzja; bardzo trąca nastoletnim fanfiction o słynnym, brytyjskim boysbandzie. Powieść strasznie mi się dłużyła, była banalna i schematyczna, tytułowych piosenek o dziewczynie właściwie nie ma, nawet intrygujący cliffhanger na zakończenie nie nakłoni mnie do sięgnięcia po kolejny tom, bo według mnie to byłaby tylko strata czasu. Trzymajcie się od tej historii z daleka, niczego nie wniesie do waszego życia.
  • CHŁOPAK Z INNEJ BAJKI, Kasie West – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young; recenzja; przeczytałam właściwie każdą książkę tej autorki, jaka została do tej pory u nas wydana i Chłopak z innej bajki jest według mnie jak do tej pory najlepszą powieścią Kasie West. Kupiła mnie przede wszystkim Caymen i jej sarkastyczne poczucie humoru, a także naturalnie rozwijająca się relacja między nią a Xanderem, od przyjaźni przez zauroczenie po miłość. Jeżeli poszukujecie lekkiej, młodzieżowej powieści na lato to koniecznie zaopatrzcie się w swój egzemplarz.
  • PIEŚŃ JUTRA, Samantha Shannon – dzięki uprzejmości Wydawnictwa SQN miałam szansę zakupić powieść z rabatem w księgarni naregale.comCzas Żniw to jedna z moich najulubieńszych serii ever. Na trzecią część czekałam dwa lata. Dwa długie lata, przez które ani na chwilę nie mogłam przestać myśleć o wspaniałej historii i oryginalnym świecie wykreowanym przez Shannon, a teraz w końcu mam to cudeńko w swoich rękach i mocno liczę, że się nie zawiodę, bo poprzednie dwie części były GE-NIAL-NE.
  • SZKLANY TRON, Sarah J. Maas – książka z wymiany; JEST. NARESZCIE SIĘ UDAŁO. Nie jestem pewna, od jak dawna próbowałam skompletować całą serię, bo pierwsze dwa tomy czytałam jako ebooki, ale tak bardzo pokochałam twórczość Maas, że potrzebowałam mieć całą serię u siebie na półce i w końcu, W KOŃCU mam swój upragniony Szklany tron, a wraz z nim już (prawie) całą serię, teraz tylko muszę czekać na wydanie kolejnych części. 
  • IMPERIUM BURZ, Sarah J. Maas – to skoro jesteśmy już przy Szklanym tronie... Oczywiście, że musiałam kupić piąty tom serii i to jak najszybciej! Trochę obawiam się kierunku, w jakim podąży fabuła, bo słyszałam już trochę o nowych pairingach (tak, bo w książce high fantasy to właśnie romans jest najważniejszy, brawo ja xD) i nie do końca mi odpowiadają, ale cieszę się, że Maas podobno w końcu sięgnęła do swoich nowelek i ładnie związała je z cyklem. Poza tym, no wiecie... Nieważne, co się wydarzy, już zawsze będę miała ogromny sentyment do tej serii. Bo ją uwielbiam. Bo to inspirujące, jak z historii o samolubnej zabójczyni biorącej udział w turnieju powstaje monumentalna, wielowątkowa powieść o królowej walczącej za swój kraj. Jak dorosnę, chcę pisać tak jak Maas? Może trochę...
  • TANCERZE BURZY, Jay Kristoff – książka z wymiany na LC; azjatycki steampunk? Tego jeszcze nie było, a ponieważ ostatnio dość mocno wsiąkłam w tę kulturę i Abbi z Wyznania Książkoholiczki zawsze bardzo tę powieść polecała, postanowiłam ją zdobyć. Pewnie jeszcze trochę poczeka na swoją kolej, ale bardzo się cieszę, że ją mam i liczę na to, że mnie zachwyci.
  • TYSIĄC POCAŁUNKÓW, Tillie Cole – wybór tej powieści mnie samą zaskoczył. Chciałam ją przeczytać, ale początkowo w ogóle nie planowałam jej zakupu, potem przy zamówieniu coś mnie tknęło i tak stałam się właścicielką Tysiąca pocałunków. Dosłownie na następny dzień znalazłam krótką wzmiankę wychwalającą tę powieść, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, a teraz czekam na odpowiedni moment, żeby się za nią zabrać i mam nadzieję, że mnie porwie ♥
  • RAZE, Tillie Cole – książka z wymiany na LC; to druga książka Tillie Cole w tym stosiku i tak bardzo różna od Tysiąca pocałunków, że bardziej chyba się nie da. Raze to podobno bardzo mroczna powieść, a mnie przekonały trzy elementy: mafia, zemsta i więzień szkolony tylko do zabijania. Wiele osób bardzo zachwalało tę historię, ale ja nie spodziewam się jakiś fajerwerków, choć mam nadzieję, że skutecznie mnie pochłonie na kilka godzin. 
  • LATO EDEN, Liz Flanagan – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa IUVI; recenzja; z jednej strony uważam tę powieść za niezwykle wartościową, a z drugiej mam wrażenie, że czegoś mi w niej brakowało. Podobała mi się, ale nie do końca; nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, choć bez wątpienia czytało mi się ją dobrze. Na fotografii jej nie ma, bo już poszła na wymianę, a ja oczywiście zapomniałam zrobić zdjęcie zanim ją wysłałam.

To tyle na dzisiaj. Dajcie znać, jakie książki czytaliście, które polecacie mi w pierwszej kolejności i czy w ostatnim czasie udało wam się zdobyć jakąś powieść, z której jesteście mega zadowoleni! 
Czytaj dalej »

sobota, 1 lipca 2017

Zakazane życzenie, czyli opowieść o miłości dżina i człowieka

0
Miałam naprawdę wysokie oczekiwania względem Zakazanego życzenia Jessici Khoury. Co prawda moje pierwsze spotkanie z tą autorką nie było zbyt udane, jej powieść Geneza nie przypadła mi do gustu, lecz to było już kilka lat temu, a retelling baśni o Aladynie oczywiście skłonił mnie do dania jej drugiej szansy, zwłaszcza że niemal każda recenzja, którą przeczytałam, mocno wychwalała tę historię. Ostatnio mam chyba jednak pecha, okazało się, że Zakazane życzenie to bardzo średnia powieść, a ja po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że hype na daną historię może być bardzo zdradliwy. 

Przed pięciuset laty Zahra złamała najważniejsze prawo dżinów – pokochała swoją panią, za co przyszło jej zapłacić ogromną cenę. Jej najdroższa przyjaciółka została zabita, a sama Zahra uwięziona w lampie i pogrzebana pod ruinami legendarnego, pięknego miasta, które stworzyła dla swojej habiby. Powoli zaczynała tracić nadzieję na to, że wydostanie się ze swojego więzienia, kiedy przez przypadek odnajduje ją Aladyn, pospolity złodziej z ulicy. Ludzie i dżiny znajdują się w stanie wojny, a Zahra jako jedna z najpotężniejszych przedstawicielek swojego gatunku musi zrobić wszystko, by ukryć swoją tożsamość do czasu, aż Aladyn wypowie swoje trzy życzenia i będzie zmuszona powrócić do lampy. Wszystko się komplikuje, gdy Nardukha, bezwzględny król dżinów, oferuje Zahrze wolność w zamian za wykonanie pewnego zadania. Jednak by wypełnić swoją misję, Zahra będzie musiała zdradzić Aladyna, człowieka, w którym wbrew sobie powoli się zakochuje...

Teoretycznie Zakazane życzenie powinno mi się podobać – to retelling znanej baśni z cudownym, orientalnym klimatem, z ciekawym twistem, bo nasz dżin okazał się być kobietą, z zakazanym romansem, piętrzącymi się przeszkodami i szczyptą magii, więc co takiego się wydarzyło, że w ostatecznym rozrachunku w ogóle nie jestem oczarowana tą historią? Szczerze mówiąc, sama nie wiem. W przypadku Gniewu i świtu duży wpływ na mój zawód miały moje ogromne oczekiwania, ale względem Zakazanego życzenia nie nastawiałam się specjalnie entuzjastycznie. Mimo to sądziłam, że historia Zahry i Aladyna choć trochę mnie wciągnie, tymczasem koło dwusetnej strony musiałam uznać, że najwyraźniej nie jest w stanie mnie porwać. Z bardzo umiarkowanym zainteresowaniem śledziłam kolejne wydarzenia, lecz w ogóle ich nie przeżywałam, nawet nie za bardzo mnie interesowało, co się dzieje z bohaterami i jak to wszystko się zakończy. Nie mogę powiedzieć, żeby Zakazane życzenie jakoś bardzo mi się dłużyło, jednak historia nie posuwała się też gładko do przodu. Mam wrażenie, że akcja była zbyt rozwlekła, za mało się działo, dopiero na sam koniec autorka zdecydowała się na mocne uderzenie i wtedy z kolei działo się zbyt wiele, aż trudno było za tym nadążyć. Budowa świata też nie była specjalnie złożona, Jessica Khoury mogłaby o wiele więcej z niego wycisnąć, a arabski klimat w ogóle mi się nie udzielił, za słabo było go czuć.

Nie mam nic do zarzucenia ani Zahrze, ani Aladynowi. Byli po prostu... w porządku, ale nie udało im się zdobyć mojego serca i nie sądzę, bym zapamiętała ich na długo. Na początku Aladyn był zuchwały i arogancki, lecz potem z biegiem czasu zaczął tracić swoją ikrę. Podobało mi się w nim to, że myśli samodzielnie, nie podąża ślepo za tłumem i nie daje się stłamsić oczekiwaniom innych, lecz nie było żadnej sytuacji, w której by mnie ujął za serce. O Zahrze z kolei nie mogę powiedzieć za wiele, znam jej historię, jednak na temat jej charakteru trudno się wypowiedzieć, nie miała w sobie pod względem temperamentu niczego, co by ją wyróżniło. Niespecjalnie przekonywał mnie także owy zakazany romans między głównymi bohaterami. Nie tylko nie czułam między nimi żadnego iskrzenia, ale także mam wrażenie, że wszystko potoczyło się zbyt szybko. W jednej chwili nic do siebie nie czuli, a w drugiej BAM, nagle się kochają, tylko kiedy to się stało? Na drodze do szczęścia Zahry i Aladyna stało naprawdę wiele dramatycznych przeszkód, ale nie pojawił się u mnie żaden dreszczyk emocji związany z zakazanym uczuciem między potężnym, choć wrażliwym dżinem i nieco szorstkim złodziejem. 

Zakazane życzenie nie jest książką bardzo złą, ale nie jest też wybitnie dobra. Główna intryga była dla mnie zbyt rozwleczona i prosta, bohaterowie nie wywarli na mnie piorunującego wrażenia, romans mnie nie urzekł, a klimatu Baśni tysiąca i jednej nocy w ogóle nie czułam. Nie mogę też powiedzieć, by Jessica Khoury popisała się oryginalnością, bo według mnie Zakazane życzenie było aż zbyt podobne do historii o Aladynie, autorka nie zdecydowała się na wprowadzenie żadnych, głębszych zmian i urozmaiceń. To powieść dobra na chwilę, na jeden raz, wszystkie wątki zostają w miarę dobrze domknięte, choć mnie osobiście Zakazane życzenie nie usatysfakcjonowało. 

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia