czwartek, 29 czerwca 2017

Podsumowanie czerwca

0
Chyba w końcu powrócił ten czas, gdy na samym początku podsumowania miesiąca zaczynam narzekać na to, jak szybko mijały mi kolejne tygodnie. Bo czerwiec dla mnie skończył się dosłownie w mgnieniu oka, nie mam pojęcia, kiedy ten czas mi zleciał. Nie oznacza to wcale, że był to dla mnie dobry miesiąc, ponieważ nie pamiętam drugiego, równie trudnego dla mnie okresu, właściwie wszystko, co mogło się posypać, posypało się, ale staram się nie tracić nadziei na to, że wciąż wszystko może się ułożyć. 

ZRECENZOWANE


DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Ach, nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że w końcu wróciłam i posty na blogu pojawiały się regularnie! Nie ukrywam, łatwo nie było, wciąż próbuję wygrzebać się z zaległości, lecz idzie mi to coraz lepiej i mam nadzieję, że wkrótce odnajdę swój stały rytm pracy, bo jednak zardzewiałam przez te ostatnie miesiące. Jutro odbieram wyniki matury, mocno trzymajcie kciuki! Bałam się, że oczekiwanie będzie mi się dłużyło i faktycznie tak było pod koniec maja, ale czerwiec minął mi błyskawicznie, głównie dlatego, że ciągle coś czytałam, oglądałam lub nadrabiałam zaległości ze znajomymi. Teraz intensywnie myślę nad wprowadzeniem zmian na bloga – nad nowym cyklem, nowym szablonem, jeszcze zobaczymy, czy uda mi się zebrać i przysiąść.
Najlepszą książką czerwca bezapelacyjnie zostaje Królestwo kanciarzy Leigh Bardugo, czyli drugi i ostatni tom Szóstki Wron. Ach, wciąż cierpię po rozstaniu z moimi ukochanymi bohaterami i pewnie jeszcze nieraz powrócę do tej historii, bo jest naprawdę genialna i każdemu z was polecam zapoznanie się z tą duologią! Najniższe noty w tym miesiącu zdobyły Confess oraz Piosenki o dziewczynie, obie po pięć gwiazdek, ale choć Confess okazało się być dużym rozczarowaniem, tytuł najgorszej książki czerwca powędruje do Piosenek o dziewczynie. Nie wiem, czy jestem za stara, czy Chris Russell po prostu nie miał nic do zaoferowania, ale faktem jest, że męczyłam się z tą książką bardziej niż z egzemplarzem od Hoover. Największym zaskoczeniem miesiąca pozostaje Czego pragnie mężczyzna Sabriny Jeffries, ta historia zupełnie niespodziewanie wkradła się do mojego serca i teraz mam straszną ochotę na romanse historyczne z nutką kryminału! Cudowne!
Lipiec może być dość zabieganym miesiącem z powodu rekrutacji na studia i związanym z tym szaleństwem, lecz liczę na to, że uda mi się utrzymać dobrą formę. Teraz przede wszystkim ciągnie mnie do filmów i seriali, choć piętrzące się na półkach stosy nieprzeczytanych książek wydają się nie maleć, więc czeka mnie ciężka przeprawa! Na koniec chciałabym wam wszystkim podziękować za cierpliwość w trakcie ostatnich miesięcy, gdy przygotowywałam się do matury i za to, że wciąż ze mną jesteście <3 Naprawdę ogromnie to doceniam!


Czytaj dalej »

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Fobos. Tom 2, czyli survival na Marsie

0
Nie wiem, czy jeszcze pamiętacie moją recenzję pierwszego tomu, lecz przyznaję otwarcie, że nie byłam zachwycona Fobosem. Nie rozumiałam tego całego hype'u wokół tej powieści, dostrzegałam w niej więcej wad niż pozytywów, momentami mnie nudziła, a główna bohaterka tak strasznie działała mi na nerwach, że najchętniej bym ją rozszarpała. Byłam pewna, że szybko zapomnę o Fobosie i raczej nie sięgnę po kolejne tomy, bo uznałam, że ta lektura niczego nie może mi zaoferować. Im więcej jednak czasu mijało, tym częściej myślałam o tej historii i coraz bardziej mi się podobała. Na przestrzeni miesięcy moje podejście uległo dużej zmianie, zaczęłam dostrzegać oryginalność Victora Dixena i jego wizji, nawet jeśli wciąż miałam zastrzeżenia do wykonania i nagle okazało się, że z ogromną niecierpliwością czekam na drugi tom! Cały czas zastanawiałam się, co jeszcze jest w stanie dla nas przygotować autor i powiem wam tyle: strasznie się cieszę, że dałam tej historii kolejną szansę, bo jestem zachwycona drugą częścią Fobosa

Lot statkiem Cupido trwa, ale Léonor i pozostali uczestnicy programu Genesis już wiedzą, że zostali oszukani – na Marsie będą w stanie przetrwać zaledwie kilka miesięcy. W wyniku buntu załogi transmisja reality show zostaje przerwana, a Serena, której zależało tylko na wzbogaceniu się, musi zacząć działać, by ratować swoją reputację. 
Tymczasem zbliża się moment ujawnienia Listy Serca. Uczestnicy dowiedzą się, czy ich uczucia zostały odwzajemnione. Najważniejsza decyzja jednak wciąż przed nimi: wylądować czy spróbować wrócić na Ziemię? Jedno jest pewne – łatwo się nie poddadzą.
Opis z LubimyCzytać

W drugim tomie Fobosa z jednej strony dzieje się bardzo dużo, przynajmniej ma się takie wrażenie, a z drugiej obiektywnie patrząc niewiele, choć w ogóle się tego nie odczuwa z powodu towarzyszącego nam napięcia. Powieść wciąga już od pierwszej strony i zanim się obejrzałam, już znajdowałam się w środku, złakniona dalszych informacji i kompletnie nie przeczuwałam, w jaką stronę podąży fabuła. Uważam to za ogromny plus, bo w przypadku pierwszej części o wszystkim wiedzieliśmy właściwie od początku i brakowało mi zaskoczeń, tymczasem tutaj cały czas towarzyszył mi strach o życie bohaterów, bo nikt nie wiedział, która strona nie wytrzyma w tej wojnie nerwów i pierwsza popełni błąd. Przyglądanie się marsjańskim kolonizatorom było naprawdę ekscytujące, wciąż uważam, że to jeden z najoryginalniejszych pomysłów na powieść, z jakimi się zetknęłam w życiu. Ostatnio miałam drobny problem z tym podziałem na plan, poza planem, kontrplan, ale tym razem wszystko ładnie się ze sobą łączyło i nie narzekałam już tak bardzo, gdy ze statku Cupido autor z powrotem zabierał nas na Ziemię. Mam wrażenie, że Fobos. Tom 2 był bardziej brutalny niż pierwsza część, a także bardziej dojrzały, niektóre tajemnice doczekują się swojego ujawnienia, lecz pojawiają się także nowe i naprawdę jestem zadowolona ze sposobu, w jaki Victor Dixen poprowadził większość wątków. 

W pierwszej części kierowałam ogromne zarzuty w stronę Léonor, ale teraz to zupełnie inna postać! Na całe szczęście przestała zachowywać się infantylnie, nie użalała się dłużej nad sobą i swoim losem (!), przestała mieć również tak gwałtowne wahania nastrojów, przez które zastanawiałam się, czy przypadkiem nie cierpi na chorobę dwubiegunową i okazało się, że naprawdę da się ją lubić! Stała się zdeterminowaną, niezłomną kobietą troszczącą się o innych, zaczęła w końcu podejmować rozsądne decyzje i naprawdę podoba mi się ta nowa odsłona Léo, która została ukazana w drugim tomie Fobosa. W końcu mogłam także lepiej poznać pozostałych bohaterów, nabrali nieco rumieńców, choć mam wrażenie, że Victor Dixen wciąż niektórych zaniedbuje, jak na przykład Safię, Samsona czy Tao, było też o wiele mniej Mozarta, a Liz i Kelly na początku mi się myliły. Mimo to podoba mi się sposób, w jaki autor przedstawił poszczególne relacje w grupie, która teoretycznie ma tworzyć zgraną drużynę, ale pojawiają się między nimi naturalne tarcia, dzięki czemu płaskie do tej pory postaci nabrały wielowymiarowości oraz charakteru. Co najlepsze, wcale nie mówię tutaj o wątkach romantycznych – uwielbiałam pełną iskrzenia relację Marcusa i Léonor, obecnie trochę zabrakło mi tego napięcia, lecz nie uważam, by książka bardzo na tym straciła, bo Victor Dixen poprawił się pod wieloma innymi względami. W drugim tomie Fobosa dużą rolę zaczyna odgrywać także Andrew Fisher i Harmony McBee, których już poznaliśmy, ale ich perspektywa najmniej przypadła mi do gustu. Przy bohaterach muszę jeszcze wspomnieć o tym, że każdy dialog, dotyczący nawet najbardziej prozaicznych, przyziemnych rzeczy, jest niesamowicie kwiecisty i poetycki. Z jednej strony strasznie mnie to bawiło, bo nikt tak nie mówi, a już na pewno nie nastolatki wychowane na ulicach i w nędzy, jest to po prostu sztuczne i momentami wręcz absurdalne, lecz z drugiej strony podniosłość ich wypowiedzi była naprawdę piękna.

Pod względem technologicznej strony misji kolonizacji Marsa Victor Dixen po raz kolejny stanął na wysokości zadania, w przystępny oraz interesujący sposób prezentując kwestie naukowe, widać, że przeprowadził dokładny research, który sprawia, że podczas czytania Fobosa ma się wrażenie, że podobny program randkowy mógłby się ziścić w przyszłości. Muszę także wspomnieć o zupełnie nieprzewidywalnym zakończeniu, autor wbił mnie swoim cliffhangerem w fotel i umieram z pragnienia, by poznać kontynuację, bo to mnie zniszczyło. Muszę natychmiast dostać trzeci tom w swoje ręce, a tutaj jeszcze tyle musimy czekać!

Druga część zdecydowanie spełniła swoją rolę, podnosząc poprzeczkę całej serii i przebijając poziomem swoją poprzedniczkę. Fobos czaruje kosmiczną atmosferą, którą wprost uwielbiam, nowymi dylematami i potyczkami z wrogami, bezwzględnymi, trudnymi decyzjami, które muszą zostać podjęte przez bohaterów oraz uroczą dawką romansu. Nawet jeśli pierwszy tom was nie przekonał to sięgnijcie po sequel, bo według mnie jest o wiele lepszy i naprawdę warto dać się wciągnąć w świat kosmicznego reality show, niebezpiecznych tajemnic i przygody. 


Seria Fobos:
Fobos // Fobos. Tom 2 // Fobos. Tom 3
Czytaj dalej »

piątek, 23 czerwca 2017

Cztery pory książki: lato

0
Oczywiście znowu rozminęłam się z dniem, kiedy astronomicznie rozpoczyna się nowa pora roku i przychodzę do was z tym postem spóźniona, ale co tam, liczą się intencje! Ponieważ mamy już lato, z tej okazji wraz z innymi bloggerkami książkowymi stworzyłyśmy listę powieści, z jakimi warto się zapoznać podczas wakacji. Akcja wyszła z inicjatywy Pauliny z bloga Bookzone, na którego serdecznie was zapraszam, tymczasem nie przedłużając, prezentuję wam zestawienie historii, które według nas idealnie nadają się na lato!

NIE PODDAWAJ SIĘ
Rainbow Rowell

Po jakie książki zwykle sięgamy latem? Ja osobiście podczas długich gorących miesięcy, kiedy słońce nam nie odpuszcza i wszędzie szukamy choć skrawka cienia, najchętniej czytam lekkie, niezobowiązujące powieści, które są w stanie mnie rozbawić i wzruszyć. Idealną książką na ten czas jest więc powieść Rainbow Rowell ,,Nie poddawaj się", która przeniesie nas w świat magii w nowym wydaniu.
Simon Snow rozpoczyna ostatni rok nauki w Szkole Czarodziejów w Watford i chociaż jest uważany za jednego z najzdolniejszych magów, wciąż niezbyt dobrze radzi sobie z czarami. Na dodatek ostatnio drogi Simona i jego dziewczyny coraz częściej się rozchodzą, a jego współlokator, a zarazem największy wróg Baz również nie daje mu spokoju. Jakby tego było mało, Podstępny Szarobur znów próbuje go zabić... W tym roku Simona czeka wiele wyzwań!
Przyrzekam - jest to jedna z najlepszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku! Znajdziecie tu przede wszystkim niepowtarzalnych bohaterów oraz niebanalną akcję, która wciągnie Was i nie puści do samego końca. Mogę Wam zdradzić, że w tej książce pojawia się niezwykła para, jedyna spośród wszystkich par książkowych, jakiej tak naprawdę kibicuję! Nigdy nie spotkałam się jeszcze z tak dobrze dopasowanymi bohaterami i tak zabawną i porywającą akcją, przez którą bez przerwy chichotałam i piszczałam z radości jak mała dziewczynka. Wszyscy wielbiciele fanfiction będą zachwyceni tą powieścią, ale nie tylko! Jest ona idealna dla każdego, kto pragnie uciec do innego świata przed nieznośnym upałem i przeżyć niezwykłą wakacyjną przygodę!

~Dominika (http://booksofsouls.blogspot.com)


GAŁĘZISTE
Artur Urbanowicz


Wybór idealnej książki dla danej pory roku jest bardzo trudny. Jednak, gdy tylko chwilę pomyślałam, natychmiast przyszła mi na myśl powieść Artura Urbanowicza "Gałęziste". Jest to książka, w której bohaterowie wyjeżdżają na urlop w piękne rejony Suwalszczyzny. Na miejscu okazuje się, że nie mają gdzie mieszkać, bo właściciele posiadłości, w której zarezerwowali pokój, zapomnieli o nich i sami wyjechali Szybko jednak zorganizowali im nocleg na kilka dni w tajemniczych Białodębach, o których nikt nigdy nie słyszał. Od tamtej post młoda para jest świadkami dziwnych rzeczy, a wspomnienie o nich będzie towarzyszyć jej do końca życia.
To, co najbardziej przekonuje mnie do tego, że jest to idealna powieść na lato, to jej klimat. Osadzenie akcji na malowniczej Suwalszczyźnie sprawiło, że autor wprowadził nas w atmosferę błogości i spokoju. Artur Urbanowicz perfekcyjnie oddał piękno tego miejsca, dzięki czemu ma się wrażenie, że samemu zwiedza się opisane zakątki Polski. Jednocześnie wcześniej wspomniana błogość i spokój szybko zostają zmącone przerażającymi zjawiskami \, takimi jak twarz topielca znikająca w mgnieniu oka. Wszystko to sprawia, że historia bardzo przypomina tajemniczą legendę, której bohaterowie nie są w stanie określić, co jest prawdą a co jedynie wytworem ich przerażonych umysłów.
Gorąco polecam tę propozycję na letnie wieczory. Jestem pewna, że zabierze Was na niezapomniane wakacje i dostarczy wielu wrażeń.



CHŁOPAK Z SĄSIEDZTWA, CHŁOPAK Z INNEJ BAJKI, P. S. I LIKE YOU
Kasie West

Gdy Paulina zaprosiła mnie do tego gościnnego wpisu (za co ogromnie dziękuję! :*) i podała hasło, w myślach pojawiło się jedno nazwisko – Kasie West oraz jej powieści – „Chłopak z sąsiedztwa”, „Chłopak z innej bajki” oraz „P.S. I like you”. Każda z nich jest lekka, przyjemna, świetnie się je czyta, a bohaterowie poszczególnych historii są przyjaźni i nie sposób ich nie polubić. Pierwsza z nich jest o zmianie dziewczynki w młodą kobietę. Można dostrzec jak sama główna bohaterka, Charlie krok po kroku z chłopczycy staje się piękną, pewną siebie kobietą. „Chłopak z innej bajki” zestawia świat biednych i bogatych. Autorka pokazuje, że pieniądze szczęścia nie dają, ponieważ to, co najważniejsze nie da się ot tak kupić. Ponadto, West kreśli piękną historię o odnajdywaniu celu w życiu, poznawaniu samego siebie. Akcja ostatniej, lecz nie najgorszej powieść tej Autorki – „P.S. I likeyou” w dużej mierze toczy się w… szkole. Tak wiem, wiem, są wakacje, po co czytać o szkole? Jednak dla tej książki warto zrobić wyjątek. Mimo, że historia w pewnym momencie staje się przewidywalna, to dawno nie czytałam tak przyjemnej powieści.
Każda z tych książek ma w sobie coś, co sprawiło, że nie mogłam się od nich oderwać. W kilka godzin potrafiłam pochłonąć ponad 300-stronicową powieść, by po jej zakończeniu chcieć poznać jeszcze więcej historii stworzonych przez Kasie West. Myślę, że idealnie sprawdzą się jako letnia/wakacyjna lektura na plaży, czy na popołudnie w hamaku, a co najważniejsze będą odskocznią od szarej rzeczywistości.

~Iwona (http://ja-ksiazkoholik.blogspot.com)


PERCY JACKSON I BOGOWIE OLIMPIJSCY
Rick Riordan
Okres letni wiąże się z czasem wakacji, dlatego moja propozycja będzie bardziej z myślą o wakacjach. Jak sami zauważyliście, po raz drugi w tej notce pojawia się nazwisko Ricka Riordana, jednak ja chciałabym Wam polecić mitologię grecką.
Serię o młodym herosie chyba wszyscy znają, jednak dla "Świeżaków" przybliżę zarys fabuły.
Percy to zwyczajny chłopiec, jednak na jednej z wycieczek dzieje się coś bardzo dziwnego. Owo zdarzenie, w które Percy nie chce wierzyć odmienia jego życie na zawsze. To właśnie wtedy to wszystko się zaczęło. A co dokładnie? Szkolenia, walki na miecze, herosi, bogowie, potwory i można tak długo, długo wymieniać, jednak po co tracić na to czas skoro samemu możecie się o tym przekonać czytając książki niesamowitego Ricka Riodrana?
Niektórzy mogą mieć wątpliwości czy to aby na pewno dobry czas na książki, które już od pierwszych stron zawierają wzmianki o szkole, nauce i takich tam. Jadnak mogę Was zapewnić, że tak, to jest odpowiednia książka na wakacje i lato. W końcu ten okres kojarzy się z przygodami, mile spędzonymi chwilami, a tego w serii o młodym herosie nie trudno znaleźć.



MIECZ LATA
Rick Riordan

Znalezienie książki doskonałej na letni wypoczynek wcale nie jest łatwym zadaniem, dlatego dość długo zastanawiałam się nad powieścią, którą mogłabym wam polecić i ostatecznie zdecydowałam się na „Miecz Lata” Ricka Riordana. Choć mitologia nordycka kojarzy nam się raczej z mroźnym klimatem za sprawą skutej lodem ojczyzny Wikingów, to uważam, że pierwszy tom przygód Magnusa Chase’a jest wprost idealny do letniego leniuchowania! Autor wspaniale łączy rzeczywiste wydarzenia z magią i mitologią (oczywiście nawiązanie do Avengersów i Chrisa Hemswortha w roli Thora musiało się pojawić!<3). Cudowny, niezawodny humor Ricka Riordana oraz jego lekki styl pisania sprawią, że w mgnieniu oka przebrniecie przez tę historię i to z szerokim uśmiechem na twarzy, a wartka, gnająca do przodu akcja i zaskakująca intryga nie pozwolą wam się nudzić ani przez chwilę! „Miecz Lata” to wciągająca, porywająca lektura trzymająca w napięciu już od pierwszych stron ze świetnie wykreowanymi, różnorodnymi bohaterami i doskonale przedstawioną mitologią nordycką przenikającą się ze współczesnym światem. Jeśli na wakacjach szukacie zapierającej dech w piersiach przygody, to nie mogliście trafić lepiej!



Miecz Lata to oczywiście moje polecenie, uwielbiam Magnusa i jego przygody, aż wstyd, że wciąż nie zapoznałam się z drugim tomem, ale mam zamiar to wkrótce nadrobić! 
To teraz zdradźcie mi w komentarzach, jaka książka kojarzy się wam tym razem z latem! A może przygotowaliście dla siebie specjalny, wakacyjny TBR? Jeśli tak, koniecznie zostawcie linki do swoich postów, chętnie zaczerpnę dla siebie inspiracji :) 
Czytaj dalej »

wtorek, 20 czerwca 2017

K-drama: Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo

0
Chyba żadnej recenzji serialu czy nawet książki nie pisało mi się równie ciężko jak recenzji Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo. W momencie, w którym w końcu przemogłam się do utworzenia tego posta, minęło ponad pięć miesiący od chwili, kiedy skończyłam oglądać tę koreańską dramę, a w głowie wciąż mam pustkę i nieskończone pokłady przygnębienia, bo ta produkcja mnie nie zniszczyła. On po prostu mnie zmiażdżyła. Do tego stopnia, że prawdopodobnie powinno się mnie zamknąć w zakładzie psychiatrycznym. Czy warto było się tak torturować? Nie mam pojęcia. Ale z tego powodu nie zapomnę Moon Lovers do końca życia i już za każdym razem, gdy ktoś wymówi tę nazwę, w moim gardle będzie pojawiała się gula z powodu prześladujących mnie emocji.

Podczas zaćmienia słońca Go Ha Jin przenosi się z czasów współczesnych do czasów, w których Koreą rządziła dynastia Goryeo zapoczątkowana przez króla Taejo (ok. 918 roku). Budzi się w ciele szesnastoletniej arystokratki Hae Soo, która mieszka ze swoją kuzynką Panią Hae będącą żoną jedno z synów króla Taejo. Wkrótce Hae Soo zaprzyjaźnia się z młodymi książętami i przez to zostaje wplątana w pałacowe intrygi, gdzie każdy marzy o zagarnięciu tronu dla siebie. Rozdarta między walczącymi ze sobą braćmi, dziewczyna postanawia zmienić bieg historii.


Moon Lovers tak naprawdę można podzielić na trzy części: pierwsza i najdłuższa opowiada subtelną historię miłosną, gdy główni bohaterowie powoli się poznają i zakochują się w sobie. Muszę przyznać, że całość wypadła naprawdę słodko. Relacja głównych bohaterów była urocza, zabawna, a przy tym zadziorna i dostarczała mi mnóstwa radości, jednak wtedy nie zapowiadało się jeszcze na to, że ta drama stanie się jedną z moich ulubionych (a na pewno jedną z tych, które dogłębnie mną wstrząsną i pozostaną w mojej pamięci na bardzo długo). Ta część skupiona głównie na romansie miała około dziesięć odcinków, czyli zajęła połowę całego czasu antenowego. Za to później... Później fabuła znacznie przyspieszyła i zaczęło się istne szaleństwo! Z dość przewidywalnej, choć mocno skomplikowanej historii miłosnej powstała brutalna opowieść o walce o władzę, która prowadzi do krwawego rozłamu w rodzinie. Czasy beztroski i szczęścia, które wręcz emanowały z pierwszych odcinków Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo, zupełnie odeszły w niepamięć zastąpione przez bolesne zdrady, zawiłe, dworskie intrygi oraz niesprawiedliwość systemu. Każdy kolejny odcinek oglądałam z zapartym tchem, bo nie sposób było przewidzieć, w jaką stronę podąży cała fabuła, co chwila byłam zaskakiwana szokującymi zwrotami akcji, a napięcie rosło z odcinka na odcinek. Trudno było przewidzieć, kto okaże się sojusznikiem, a kto ostatecznie wbije nóż w plecy głównej bohaterce. Według mnie to była najbardziej udana część całej dramy, niesamowicie wciągnęłam się nie tylko w realia historyczne panujące w pałacu, ale także w nawarstwiające się tajemnice oraz podstępy. Jedyne, co mi przeszkadzało, to gwałtowne przeskoki w czasie. Jedna dwuletnia przerwa, druga czteroletnia – to była dla mnie przesada, zbyt duża dziura w fabule, jednak sama walka o władzę była krwawa i pasjonująca.


Trzecia część z kolei... Czy możemy o niej nie rozmawiać? Strasznie żałuję, że oglądnęłam pięć ostatnich odcinków, bo one zniszczyły mnie psychicznie, rozbiły moje serducho na miliony drobniutkich kawałeczków, których już nigdy nie da się skleić, do tej pory odczuwam ból na myśl, jak skończyła się historia Czwartego Księcia, czyli Wang So oraz Hae Soo. Nie mogłam przestać płakać, bo to zakończenie rozerwało moją duszę na pół. Nie zawsze byłam zachwycona tą relacją. Zdarzały się chwile, gdy bardzo zawodziłam się na Wang So i moja sympatia odrobinę przechylała się na stronę Ósmego Księcia, Wang Wooka, pierwszej miłości Hae Soo, co nie zmienia faktu, że historia So i dziewczyny była o wiele bardziej pasjonująca, urzekająca, ale też dramatyczna. W ogóle uważam, że Koreańczycy są mistrzami w tworzeniu wielokątów miłosnych (bo choć Hae Soo miała słabość tylko do tych dwóch książąt, większa ich liczba darzyła ją uczuciami), ponieważ w ogóle mnie to nie irytowało, wręcz przeciwnie, z zapartym tchem śledziłam różne interakcje między bohaterami, którzy na przestrzeni odcinków przechodzą niesamowitą przemianę, właściwie każdy z nich dojrzewa pod wpływem trudnych doświadczeń.


Przejdźmy do bohaterów. Nawet nie wiem, od czego mogłabym zacząć, bo pojawia się tutaj ich cała plejada, a każdy z nich ma zupełnie inny charakter. Choć początkowo nie byłam przekonana do Hae Soo to muszę przyznać, że szybko udało jej się zdobyć moją ogromną sympatię i naprawdę przeżywałam wszystko to, co się z nią działo. Na przestrzeni 20 odcinków przeszła niesamowitą przemianę – od infantylnej, odrobinę aroganckiej, swawolnej dziewczyny do zahartowanej, upartej kobiety troszczącej się o dobro innych. Naprawdę ją uwielbiam, nawet nie potrafię napisać, jak bardzo się z nią zżyłam. Muszę też wspomnieć o tym, że grająca ją IU jest przepiękna, nawet jeśli jej repertuar min jest dość ograniczony. Wang So jako postać lubiłam od samego początku, mam do niego ogromną słabość, może dlatego, że przypomina mi Zuko z Avatar: Legenda Aanga (ktoś kojarzy? Jeśli tak to ukocham!). Nieco dłużej musiałam przekonywać się do jego relacji z Hae Soo, ale nie da się ukryć, że dzięki niej z dzikiej bestii przeistoczył się w człowieka, choć nie był pozbawiony wad. Wang So jest mściwy i łatwo traci na sobą kontrolę, ale jest lojalny aż do bólu i zrobi wszystko dla osób, o które się troszczy. Na uwagę zasługuje także Baek Ah, trzynasty książę oraz Wang Jeong, czternasty książę, chyba najbardziej niedoceniany. Ogólnie polubiłam całą tę zgraję książątek, nawet tych podstępnych i zdradliwych, bo każdy z nich reprezentował sobą coś innego i naprawdę zgrabnie to wyszło (nawet jeśli momentami zaczynałam się gubić kto jest którym księciem).


Powiem otwarcie: odkąd wciągnęłam się w koreańskie dramy, żadna nawet nie zbliżyła się do poziomu mojego uwielbienia dla Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo. Pisanie tej recenzji okazało się być niezwykle trudne, bo podczas poszukiwania gifów łzy szkliły mi się w oczach, wszystkie cudowne, a także rozrywające serce sceny przelatywały mi przez umysł i czuję ogromną chęć, by ponownie obejrzeć tę produkcję, bo jest absolutnie fenomenalna. Nie doradzałabym jej jako wybór pierwszej dramy ever do oglądnięcia, ale jeśli chwilkę już siedzicie w tych klimatach i jeszcze nie zabraliście się za Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo koniecznie musicie to nadrobić! Choć ostrzegam, że to będzie bolesne przeżycie, po którym się nie pozbieracie. Musicie jednak uwierzyć mi na słowo, że warto, bo to cudowna historia, o której nigdy nie uda wam się zapomnieć.

Czytaj dalej »

sobota, 17 czerwca 2017

Piosenki o dziewczynie, czyli jak sprawić, by członkowie słynnego boysbandu szaleli za tobą

0
Piosenki o dziewczynie to nie jest mój standardowy wybór, jeśli chodzi o książki. Jest jednak lato, za oknem świeci słońce, cała ta atmosfera wakacji nastraja do wybierania nieco lżejszych powieści młodzieżowych, a pod tym względem Wydawnictwo Feeria Young nie zawodzi. Kiedy przeczytałam opis Piosenek o dziewczynie, od razu wiedziałam, że chcę poznać tę historię, bo do tej pory nie miałam jeszcze okazji czytać podobnej lektury, która w moich oczach miała być słodka i szybko mnie porwać. Niestety, rzeczywistość okazała się być nieco mniej optymistyczna od moich oczekiwań.  

Charlie Bloom najlepiej czuje się za obiektywem swojego używanego aparatu – nie lubi zwracać na siebie uwagi, dlatego gdy Olly, dawny kolega ze szkoły, a teraz członek jednego z najpopularniejszych boysbandów na świecie, Fire&Lights, prosi ją o wykonanie zdjęć na ich koncercie, dziewczyna po namyśle odmawia. Jednak najlepsza przyjaciółka Charlie będąca również największą fanką słynnego zespołu, ma inne plany i w jej imieniu zgadza się na sesję fotograficzną. Tam Charlotte poznaje Gabriela Westa – enigmatycznego, lecz niezwykle charyzmatycznego frontmana boysbandu, z którym czuje niezwykłą bliskość, połączenie, którego nie potrafi wytłumaczyć. Choć paczka chłopaków z Fire&Lights wydaje się być niezwykle zgrana, wkrótce Charlie odkrywa pierwsze zgrzyty w zespole, a kolejne wątpliwości tylko w niej narastają, gdy okazuje się, że piosenki boysbandu mają jakiś związek z wierszami jej nieżyjącej mamy zapisanymi w starym notatniku, która dziewczyna przechowuje pod łóżkiem. Jaka tajemnica kryje się za tym niezwykłym zbiegiem okoliczności?  

Która z nas nie marzyła kiedyś o tym, żeby spotkać swojego muzycznego idola, a najlepiej wybrać się z nim w trasę koncertową, podziwiać wszystko zza kulis i mocno trzymać kciuki podczas każdego występu oglądanego z zapartym tchem? Muszę przyznać, że pod względem zainteresowania showbiznesem jestem trochę jak nasza główna bohaterka, która nie czyta gazet plotkarskich i nie śledzi kariery sławnego boysbandu, ale taka myśl pojawiła się raz czy dwa w mojej głowie, kiedy byłam młodsza, choć był to raczej wyimaginowany zespół ;) Chris Russell w swojej powieści przedstawia pragnienia wielu nastolatek i niestety czuć, że Piosenki o dziewczynie zalatują trochę fanfiction. Nie mam nic przeciwko fanowskim opowiadaniom, wręcz przeciwnie, niektóre są naprawdę dobrze napisane, lecz istnieje spora różnica między zbudowaniem kompletnej powieści a zamieszczaniu kolejnych rozdziałów w sieci. Do napisania Piosenek o dziewczynie skłoniła autora jego własna przygoda, bo w przeszłości pisał dla fanclubu One Direction i kiedy się o tym dowiedziałam, w mojej głowie od razu pojawiło się a nie mówiłam?

W tej historii zostały wykorzystane po prostu wszelkie możliwe schematy właściwe dla podobnych opowiadań. Pojawił się zaledwie jeden zwrot akcji, którego się nie spodziewałam, lecz reszta była dość przewidywalna i szablonowa. Mam wrażenie, że Piosenki o dziewczynie to zaledwie bardzo rozbudowany wstęp do całej historii. Tempo powieści było dość ospałe, wcale nie działo się zbyt wiele, a zakończenie zostawiło nas z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Dopiero na ostatnich stu stronach zaczęło dziać się coś więcej, mam wrażenie, że wcześniej przez cały czas staliśmy w miejscu. Mój kolejny zarzut dotyczy tego, że autor starał się być na siłę młodzieńczy i nadużywał młodzieżowego slangu. Niektóre określenia były naprawdę absurdalne, już dawno wyszły z użycia albo pojawiły się takie, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Ten zabieg był zupełnie niepotrzebny, a ja krzywiłam się co jakiś czas, bo Chris Russell po prostu przesadził.

Do tej pory nie jestem pewna co sądzić o niektórych bohaterach występujących w Piosenkach o dziewczynie. Największy problem sprawia mi chyba nasza główna bohaterka, czyli Charlie Bloom. Z jednej strony jest to twardo stąpająca po ziemi dziewczyna, która nie lubi się rzucać w oczy i ma swoją pasję. Nie mogę powiedzieć, żeby specjalnie wyróżniała się czymś na tle innych bohaterek, chyba że nieodpowiedzialnymi, nielogicznymi decyzjami, jakie podejmowała oraz odrobinę narcystycznym, denerwującym podejściem pod pewnym względem. O wiele barwniejszą postacią była Mel, najlepsza przyjaciółka Charlie, która wnosiła element humorystyczny do historii, podobnie jak Yuki oraz Aiden, dwóch członków Fire&Light, którzy bezwarunkowo zdobyli moje serce swoimi przepychankami i żartami. O Olly'm nie mogę powiedzieć nic poza tym, że to miły chłopak. Na początku miałam wątpliwości co do Gabe'a, ale z biegiem czasu coraz bardziej się do niego przekonywałam, bo okazało się, że skrywa drugie oblicze. Ma mroczną stronę, lecz jego cechy charakteru zostały tak ładnie zbalansowane, że byłam szczerze zaciekawiona dalszym rozwojem jego postaci.

Piosenki o dziewczynie czyta się całkiem przyjemnie i szybko, choć muszę przyznać, że na początku mocno się męczyłam. Dość sporą część fabuły zajmuje muzyka, z czego bardzo się cieszę, zwłaszcza że jeszcze nie spotkałam się z tak ekscytującym opisem koncertów w książce, naprawdę można było poczuć elektryzującą atmosferę kolejnych występów. Jeżeli interesują was utwory pojawiające się w książce, możecie ich posłuchać na tej stronie, nagrał je sam autor ze swoim zespołem, ale otwarcie mówię, że taka muzyka w ogóle nie trafia w mój gust i wolałabym ich chyba nie znaleźć. Jak już wspominałam, Piosenki o dziewczynie kończą się strasznym cliffhangerem, jednak wciąż nie mam ochoty zapoznać się z kolejną częścią. To powieść dobra na jeden raz, być może zachwyci kogoś młodszego ode mnie, bardziej zainteresowanego muzyką i światem celebrytów, ale nie jest to książka, którą usilnie będę wam polecać, bo raczej niczego nie wniesie do waszego życia. 

 

Seria Piosenki o dziewczynie
Piosenki o dziewczynie // Songs about us // ?

Za możliwość przeczytania Piosenek o dziewczynie serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!
Czytaj dalej »

środa, 14 czerwca 2017

Confess, czyli prawda ukazana na płótnie

0
Przyznaję, dałam się skusić. November 9 okazało się być zaskakująco dobrą książką, dzięki której na nowo polubiłam się z Hoover, a Confess miało piękną okładkę, obiecujący opis i wiele osób twierdziło, że to jedna z najlepszych powieści Colleen, więc mimo początkowych wątpliwości, zdecydowałam się na zakup. Najwyraźniej nie potrafię docenić książek tej autorki, które są tak szeroko uwielbiane przez jej fanów – Hopeless nie znoszę, a teraz Confess dołączy do grona tych mniej lubianych przeze mnie powieści Colleen Hoover. Po prostu nie rozumiem, jak tak dobry pomysł mógł zostać tak niewykorzystany, ale zaraz będziecie mieli szansę więcej o tym przeczytać.

Owen czerpie inspiracje z anonimowych wyznań podrzucanych na próg jego malarskiego studia. Bolesne wspomnienia, niewypowiedziane słowa i grzechy innych przenosi na płótno za pomocą pędzla. Nie spodziewa się jednak, że kiedyś w jego galerii pojawi się dziewczyna, na którą czekał od dawna. Auburn z kolei nie może pozwolić sobie na komplikacje, lecz gdy w jej życie wkracza przystojny malarz ukazujący w swoich wzruszających pracach surową prawdę o ludziach, nie jest w stanie powstrzymać uczuć kiełkujących na dnie jej zranionego serca. Jednak teraźniejszość z Owenem może jej zabrać przyszłość z tym, co jest dla niej najważniejsze. Czy oboje będą w stanie wyznać sobie prawdę, zanim będzie za późno? 

Przede wszystkim muszę podkreślić to, że pomysł z połączeniem anonimowych, prawdziwych zwierzeń czytelników, które zostały wysłane do autorki, z obrazami namalowanymi przez prawdziwego artystę jest cudowny. Colleen Hoover w genialny sposób połączyła sztukę z literaturą, nigdy nie wpadłabym na podobny koncept i pozostaję pod ogromnym wrażeniem tego motywu. Niezwykle podoba mi się, że w Confess Owen tworzy swoje malowidła na podstawie wyznań wrzucanych przez szparę w drzwiach jego galerii sztuki, a w dodatku w środku egzemplarza zostały zamieszczone właśnie te kolorowe obrazy, o których była mowa w tekście. Bardzo się cieszę, że na początku ten wątek odgrywał dużą rolę w fabule, bo jestem zauroczona sposobem, w jaki autorka opisała całą ideę z wyznaniami. Niestety, z biegiem czasu Colleen Hoover kompletnie zapomniała o tym intrygującym motywie na rzecz romansu oraz przeszkód stojących na drodze do wielkiej miłości Auburn oraz Owena i tym samym historia straciła na oryginalności.

Może gdyby dwójka głównych bohaterów mnie urzekła, nie narzekałabym tak bardzo na zepchnięcie artystycznego motywu na dalszy plan, jednak Auburn to nieśmiała, wrażliwa szara myszka, która daje sobą pomiatać prawie-teściowej i prawie-szwagrowi, a w pewnym momencie posuwa się nawet do całkowitej uległości. Rozumiem, że znalazła się w trudnej sytuacji i ma związane ręce, jednak dla mnie jej decyzja była niewybaczalna. Mówię tutaj o jednej, konkretnej sytuacji. Może nie jest najbardziej irytującą postacią, z jaką kiedykolwiek się spotkałam, ale nie mogę powiedzieć, że ją polubiłam, a chwilami naprawdę mnie denerwowała. Owen z kolei był całkiem w porządku, lecz niespecjalnie zawrócił mi w głowie. To taka postać, która wzbudza sympatię, jednak nie będzie się o nim pamiętało zbyt długo po zakończeniu lektury. Żałuję za to, że Colleen Hoover nie poświęciła więcej czasu Emory, wścibskiej, ale niezwykle odważnej współlokatorce Auburn czy Harrisonowi, jedynemu przyjacielowi Owena, który wydawał się skrywać ciekawą przeszłość. Oboje mnie zainteresowali, lecz autorka potraktowała ich wątki po macoszemu.

Niestety, romans też wypada dość blado, a to on stał się szybko główną osią fabuły. Między głównymi bohaterami nie czułam żadnego iskrzenia, żadnej więzi, oboje zbyt szybko się w sobie zakochali, choć istniało całe mnóstwo przeciwwskazań, zwłaszcza ze strony Auburn. Ich miłość była dla mnie niewiarygodna i mało emocjonująca, nie doświadczyłam żadnych wzruszeń, niespecjalnie też im kibicowałam. Ogólnie mam wrażenie, że Colleen Hoover na siłę wciskała nam ckliwe teksty o przeznaczeniu, by nadać tej relacji głębi, ale według mnie ich związek był strasznie płytki, w dodatku przewidywalny i niezbyt fascynujący. Choć fabuła została przedstawiona z dwóch punktów widzenia, co w przypadku romansów uwielbiam, nie czułam żadnej różnicy między narracją Owena a narracją Auburn i ten podział niewiele wniósł do historii przedstawionej w tej książce. 

Confess to książka z niesamowitym pomysłem na tło fabularne i niewykorzystanym potencjałem. Jak każdą powieść Colleen Hoover, czytało mi się ją niezwykle szybko oraz lekko, ale nie wzbudziła we mnie żadnych uczuć, nie byłam też specjalnie zaciekawiona rozwojem wypadków czy zakończeniem. Pojawiło się tutaj kilka intrygujących wątków (m. in. uzależnienia od leków czy zagadnienia prawne), lecz zostały one zepchnięte na bardzo daleki plan lub tylko wspomniane mimochodem i autorka niestety już do nich nie wróciła. Confess to powieść poprawna i w zasadzie tyle. Ja żałuję, że skusiłam się na jej zakup, zwłaszcza że ma ledwie trzysta stron i niewiele wniosła do mojego życia. Nie popełniajcie mojego błędu i nie dajcie się skusić informacją, że to jedna z lepszych książek Colleen Hoover, bo ona nawet się nie umywa do Maybe Someday, November 9 czy nieco słabszego od tych dwóch Ugly Love.

 

Inne książki Colleen Hoover zrecenzowane na blogu:
Czytaj dalej »

niedziela, 11 czerwca 2017

Królestwo kanciarzy, czyli zemsta najlepiej smakuje na zimno

0
Jeśli jeszcze nie słyszeliście o Szóstce Wron to naprawdę nie wiem, gdzie ukrywaliście się przez ostatnie pół roku, ale musiała to być dziura bez dostępu do internetu, bo ta fenomenalna seria szturmem podbija blogosferę, a mnie urzekła w szczególności. Odkąd skończyłam czytać Szóstkę Wron, nie mogłam przestać myśleć o bohaterach, którzy na stałe zadomowili się w moim sercu i o tym, co Leigh Bardugo przyszykowała dla nich w drugiej części. Królestwo kanciarzy przebiło jednak moje wszystkie oczekiwania, zostałam kompletnie rozłożona na łopatki i chyba już nigdy się nie pozbieram.  
Recenzja nie zawiera spoilerów z pierwszej części.

Kaz Brekker i jego ekipa dopiero co przeprowadzili skok przekraczający najśmielsze wyobrażenia. Zamiast jednak dzielić sowite zyski, muszą walczyć o życie. Zostali wystawieni do wiatru i poważnie osłabieni; dokucza im brak funduszy, sprzymierzeńców i nadziei.
Na ulicach miasta trwa wojna. Wzajemna lojalność w obrębie ekipy – i tak już krucha i wątpliwa – zostaje wystawiona na ciężką próbę. Kaz i jego ludzie muszą się postarać, żeby znaleźć się po stronie zwycięzców. Bez względu na koszty.
Opis z LubimyCzytać

Nie sądziłam, że to w ogóle jest możliwe, ale Królestwo kanciarzy okazało się być jeszcze lepsze od Szóstki Wron, pod wieloma względami przewyższając pierwszą część, w której główną osią wydarzeń był skok na niezdobyty przez nikogo Lodowy Dwór, tymczasem w Królestwie kanciarzy dzieje się o wiele więcej. To, jak bardzo skomplikowana jest fabuła, szczegółowa i dopracowana, jak wielu płaszczyzn jednocześnie dotyka... to jest po prostu niesamowite, a Leigh Bardugo jest geniuszem w najczystszej postaci! Do tej pory nie jestem w stanie ogarnąć umysłem, jak udało jej się połączyć tak wiele zawiłych, różnorodnych wątków w jedną, bardzo zgrabną i niezwykle pasjonującą całość. Uwierzcie mi, takich zwrotów akcji nikt się nie spodziewał. Autorka igrała sobie z nami nieustannie; trudno było określić, co jest częścią planu Kaza, a co nie, czy mamy do czynienia z prawdziwym niebezpieczeństwem, czy to może część ryzykownej gry. Czytałam z zapartym tchem, w ogromnym napięciu i jednocześnie podekscytowaniu czekając na kolejne wydarzenia, bo autorka nie oszczędzała naszej ukochanej grupy złodziejaszków, co chwila rzucając im kłody pod nogi. Królestwo kanciarzy zapewnia prawdziwy rollercoaster emocji, znajdziecie tutaj dosłownie wszystko; jest zabawnie, mrocznie, porywająco, przerażająco, cudownie, brutalnie... Czasami się rozpływałam. A czasami cierpiałam katusze, bo Leigh Bardugo udało się złamać moje serce na malutkie kawałeczki. Nawet jeśli zakończenie jest idealne, słodko-gorzkie, nawet jeśli cała historia została poprowadzona w mistrzowski sposób i autorka nie mogła tego zrobić lepiej... Nie pogodzę się z tym.

Ubóstwiam bohaterów. Będę to powtarzała bez końca, bo nigdy nie spotkałam się z powieścią, w której każda postać na swój własny sposób skradłaby moje serducho, z reguły oporne do przywiązywania się do tak wielu perspektyw. W tej części pojawiło się więcej narracji tych bohaterów, których było mniej w Szóstce Wron, a każdy kolejny rozdział sprawiał, że tylko mocniej zżywałam się z bohaterami. Każde z nich jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, ale stanowią także część cudownej grupy, która pracuje niczym dobrze naoliwiony mechanizm, wspierając się i porozumiewając bez słów. Nie brakuje zgrzytów między członkami załogi, lecz relacje między nimi są piękne, opierają się na wzajemnym oddaniu, silnej przyjaźni oraz miłości, a mimo to każda z nich wciąż pozostaje inna i po prostu nie mogę przestać zachwycać się tym, jak Leigh Bardugo ukazała poszczególne zależności w grupie. Nie sposób nie pokochać okrutnego, diabelnie zdeterminowanego i niezwykle błyskotliwego Kaza, jego kompasu moralnego w postaci Zjawy, dla której nie ma budynku, po którym nie mogłaby się wspiąć i pułapki zdolnej ją zatrzymać, sarkastycznej, pełnej życia Niny będącej ciałobójczynią, Matthiasa, czyli doskonale przeszkolonego żołnierza, dla którego ważny jest honor, ale jeszcze ważniejsza lojalność wobec przyjaciół, zagubionego hazardzisty i doskonałego rewolwerzysty Jespera oraz Wylana, który wydaje się nie pasować do reszty grupy, ceniąc bardziej inteligencję i pokojowe rozwiązania od walki czy tężyzny fizycznej.

Mogłabym pisać o nich w nieskończoność, zachwycając się każdą cechą ich charakteru; są ludźmi z krwi i kości, mają swoje przyzwyczajenia, wady, popełniają błędy i podejmują głupie decyzje, ale kurczę, wspiera się ich z całych sił i kocha się ich bezwarunkowo. A najlepsze jest to, że bohaterowie cały czas się rozwijają. W Królestwie kanciarzy nie są już tymi samymi ludźmi, których poznaliśmy na początku Szóstki Wron – kolejne wydarzenia wpłynęły na nich, zmieniając ich sposób myślenia i to jest cudowne. Powtarzam, Leigh Bardugo to geniusz. Nie tylko pod względem kreowania skomplikowanych, wielowarstwowych intryg, ale także pod względem budowania swoich postaci, konsekwencji w ich prowadzeniu, rozwijania ich psychologicznych aspektów. W dodatku to mistrzyni niedopowiedzeń – prawdziwą głębię relacji poznaje się po pojedynczych słowach, po spojrzeniach, po przekazie ukrytym między wersami, a wszystko to jest naładowane tak ogromnym ładunkiem emocjonalnym, że wręcz dostaje się dreszczy z zachwytu. Nie umiem przelać całej swojej miłości do tego gangu w recenzji, lecz uwierzcie mi, nie znajdziecie drugiej, równie różnorodnej oraz wspaniałej ekipy w żadnej książce.

Chwaliłam Leigh Bardugo już za złożoność całej fabuły, wielobarwność bohaterów, ale muszę też wspomnieć o czarnym humorze przewijającym się przez Królestwo kanciarzy. Uwielbiam sarkastyczne, błyskotliwe riposty, którymi przerzucają się bohaterowie, bardzo subtelny, inteligentny komizm niektórych sytuacji. W tej duologii komplikacja intryg stoi na równi z rozbrajającym humorem. Kocham barwny styl pisania tej autorki, sposób, w jaki łączy poszczególne słowa, tworząc wyraziste, zaskakujące obrazy. Nawet gdybym chciała się do czegoś przyczepić, po prostu nie jestem w stanie, bo każdy detal został dopracowany, każda historia dopowiedziana do końca. Jest mi strasznie smutno, że Leigh Bardugo nie dała nam się dłużej nacieszyć grupą szalenie intrygujących Wron i ich przygodami, ale trzeba przyznać, że ładnie udało jej się zamknąć całą fabułę.

Nie jestem gotowa, by pożegnać się z Szóstką Wron, zwłaszcza że Królestwo kanciarzy okazało się być jeszcze lepsze od poprzedniczki, zostałam kompletnie zmiażdżona i brakuje mi słów, by opisać, jak wyjątkowa i nadzwyczajna jest ta seria. Wciąga bez reszty, sprawia, że się w niej zakochujesz, a potem kończy się zbyt szybko; chociaż nie sądzę, bym kiedykolwiek była gotowa na rozstanie z tymi cudownymi bohaterami, których po prostu kocham. Nie wiem, jak mam was przekonać do sięgnięcia po tę historię, ale jeśli chociaż raz przeszło wam przez myśl, żeby dać jej szansę – zróbcie to. Nie pożałujecie, a być może zakochacie się równie mocno co ja i nie będziecie mogli przestać o niej myśleć.


Duologia Szóstka Wron:
Szóstka Wron // Królestwo kanciarzy
Czytaj dalej »

czwartek, 8 czerwca 2017

Serial: The Good Wife – sezon 1

0

Do obejrzenia The Good Wife zabierałem się od kilku dobrych miesięcy, ale zawsze udawało mi się znaleźć jakąś wymówkę, żeby odłożyć to na później. Może było to spowodowane zwykłym lenistwem, a może tym, że seriale prawnicze to tak naprawdę nie moja bajka i dość szybko mnie nudzą. Przyszedł jednak ten magiczny dzień, kiedy stwierdziłem, że już naprawdę nie mam co oglądać i postanowiłem udać się na wycieczkę po Netflixie. Wtedy właśnie po raz kolejny natknąłem się na ten serial. Z miską popcornu na wypadek nudy i raczej dość negatywnym nastawieniem zabrałem się za pierwszy odcinek. I przyznam szczerze — żałuję, że nie udało mi się przełamać wcześniej. 


Alicia Florrick (Julianna Margulies) to matka dwójki nastolatków i żona Petera Florricka (Chris Noth) — prokuratora stanowego. Można powiedzieć, że ich życie jest jak z bajki: dom w bogatej dzielnicy Chicago, wielu zamożnych i wpływowych znajomych. Wszystko zmienia się jednak diametralnie, gdy na jaw wychodzą kompromitujące fakty związane z życiem Petera. Ujawnione zostają nie tylko afery korupcyjne z jego udziałem, ale też nagrania ze spotkań z prostytutką. Florrick zostaje skazany i trafia do więzienia. Ludzie zaczynają się zastanawiać, jak z problemem poradzi sobie Alicia: postanowi wiernie trwać przy boku męża i wspierać go, a może odejdzie? Kobieta sprzedaje dom i przeprowadza się do mieszkania w innej części miasta. W opiece nad dziećmi pomaga jej teściowa, Jackie Florrick (Mary Beth Peil). Alicia, po 13-nastu latach przerwy, decyduje się wrócić do zawodu prawnika. Pomocną dłoń wyciąga do niej przyjaciel, będący jednocześnie miłością z dawnych lat — Will Gardner (Josh Charles), jeden z właścicieli firmy prawniczej "Stern, Lockhart & Gardner". 


Zdecydowanie największym plusem serialu, pomijając interesującą fabułę, są genialni bohaterowie, którzy zasługiwaliby na oddzielny post i lawinę pochwał. Cała plejada świetnie wykreowanych postaci sprawiła, że ciężko było mi oderwać się od ekranu chociaż na chwilę i ta obsesja  poskutkowała obejrzeniem pierwszych dwóch sezonów w zaledwie 4 dni. Zresztą uzależniłem się od nich na tyle, że nawet przed zaśnięciem nie mogłem przestać myśleć o tym, jak potoczą się ich dalsze losy, jakie jeszcze tajemnice skrywają. Nikt nie jest wyidealizowany: każda z postaci ma swoje lepsze i gorsze chwile, przeżywa kryzysy, popełnia głupie błędy. A tak w sumie, to poświęcę postaciom osobny akapit.


Zacznijmy od głównych bohaterów. Alicia Florrick zdecydowanie zasługuje na miano "żony idealnej"— wiernie trwa przy boku męża, nawet jeśli sprawia jej to ból. Uczciwa do bólu (czasami aż za bardzo, co potrafi zirytować), oddana zarówno pracy, jak i rodzinie, zawsze chętna do pomocy innym. Może nie zapamiętam jej jako najlepszej postaci z The Good Wife, ale na pewno znajdzie się w czołówce tych ulubionych. Na osobistą listę najlepiej wykreowanych postaci żeńskich w serialach też ją wcisnę. Z kolei Peter Florrick raczej nie będzie przeze mnie wspominany dobrze, nawet mimo sympatii, którą momentami do niego czułem. Z jednej strony pozornie się zmienia, z niewiernego męża powoli staje się kimś lepszym, a z drugiej widać, jak bardzo stara się manipulować swoim otoczeniem. Na wyróżnienie (chociaż niekoniecznie pozytywne) zasługuje też kilka postaci drugoplanowych. Moje serce już na samym początku skradła Kalinda Sharma — śledcza ze "Stern, Lockhart & Gardner". Inteligenta, sprytna, potrafiąca wybrnąć z każdej sytuacji, a do tego umiejętnie posługuje się sarkazmem. Następny w kolejce jest Cary Agos, czyli chyba najbardziej irytująca postać w całym serialu. Jest arogancki, zupełnie ignoruje uczucia innych. Samo pisanie o nim sprawia, że mam ochotę wskoczyć w ekran i porządnie nim potrząsnąć, żeby się w końcu ogarnął. Natomiast Diane Lockhart i Will Gardner to postacie, na których temat nie jestem w stanie wypowiedzieć się jednoznacznie: kobieta pozornie chłodna i zdystansowana, ale broniąca swoich wartości, no i kobieciarz, któremu zdarzają się chwile czułości. Momentami ich kocham, momentami nienawidzę, jednak nie wiem które uczucie dominuje. A co z Grace i Zachiem, czyli dziećmi Florricków? Tutaj sprawa jest raczej prosta. Denerwują mnie do granic możliwości i naprawdę podziwiam ich matkę. 


The Good Wife to serial, który nie stara się udawać arcydzieła. Ma swoje wady, jak chociażby momentami niepotrzebne odwlekanie wydarzeń w czasie i nadmierne rozciąganie akcji lub okazjonalne sypanie banałami, ale mimo to według mnie w tym serialu przeważają plusy. Bohaterowie nie są przerysowani, ich wspaniale opowiedziane historie porywają widza od pierwszego odcinka. Fabuła przykuwa do ekranu już od samego początku, mimo że akcja pierwszego sezonu kręci się głównie wokół afery korupcyjnej z Peterem Florrickiem w roli głównej. Na pochwałę zasługuje też fakt, że w każdym odcinku firma pracuje nad inną sprawą (niestety, tematyka jest dość standardowa dla produkcji prawniczych: głównie morderstwa, gwałty, przekręty) i, oczywiście, nie zawsze są to procesy wygrane. Do tego dochodzi mnóstwo intryg i tak niespodziewanych zwrotów akcji, że czasami trzeba się cofnąć o parę minut i obejrzeć dany fragment od nowa. Każde 40 minut (bo tyle zazwyczaj trwają odcinki) pozostawia niedosyt. Serial naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył i żałuję, że nie zabrałem się za oglądanie go wcześniej. Gorąco polecam wszystkim. Nawet tym, którzy do produkcji prawniczych pałają tak dużą miłością jak ja.


Cześć, kochani! Jak widzicie, na jeden dzień udostępniłam bloga Burtonowi, który spamuje mi tym serialem od bardzo dawna i musiał się w końcu komuś wygadać. A że najwyraźniej nie jestem wdzięcznym słuchaczem, przyszedł do was ze swoją recenzją The Good Wife ;) Mam nadzieję, że przyjmiecie go cieplutko; to pierwsza recenzja, jaką kiedykolwiek napisał, dlatego miejcie to na uwadze. Według mnie świetnie się spisał (zwłaszcza patrząc na moje pierwsze recenzje)! 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Czego pragnie mężczyzna, czyli jak oczarować angielskiego księcia w XIX wieku

0
Powiem otwarcie – recenzję Czego pragnie mężczyzna zawdzięczacie cudownej Oktawii Gilbert z bloga Babskie Czytanki, na który już teraz serdecznie was zapraszam, koniecznie okażcie autorce mnóstwo swojej miłości, bo naprawdę warto! Ja sama trafiłam tam przez przypadek i, jak widzicie, już udało jej się skusić mnie na powieść, o której nigdy wcześniej nie słyszałam i po którą prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie polecenie Oktawii. Wiem, że tytuł i okładka mogą trochę odstraszać, bo dość mocno wprowadzają w błąd na temat tego, jak wiele skrywa ta historia, ale ja zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona i Czego pragnie mężczyzna nieoczekiwanie okazało się być świetną, pasjonującą książką! 

Lisette Bonnaud to dwudziestosześcioletnia, niezamężna panna, nieślubne dziecko angielskiego wicehrabiego oraz francuskiej aktorki. Po śmierci ojca dziewczyna została wyrzucona z domu przez swojego najstarszego, przyrodniego brata, George'a, który odmówił zatroszczenia się o losy jej oraz jej matki. Przez wiele lat Lisette pracowała dla służb w Paryżu, pomagając swojemu bratu, Tristanowi i marząc o roli tajnej agentki w Sûreté Nationale, a potem prowadziła administrację w biurze detektywistycznym jej kolejnego brata, Doma, licząc na to, że kiedyś pozwoli jej poprowadzić własne śledztwo. Kiedy więc na progu Agencji detektywistycznej Mantona staje Maximilian Cale, książę Lyons, żądając wyjaśnień od Tristana na temat tajemniczego listu związanego z odnalezieniem jego dawno zmarłego brata, Petera, a żadnego krewniaka nie ma w pobliżu, Lisette postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, obawiając się, że niechęć księcia może zniszczyć Tristanowi karierę. Proponuje więc Maksowi szaloną wyprawę do Paryża, by rozwiązać zagadkę zniknięcia Tristana oraz tajemniczego mężczyzny podającego się za Petera.

Czego pragnie mężczyzna to romans historyczny osadzony w XIX wieku. Odkąd przeczytałam Płytkie groby, poszukiwałam czegoś, co z powrotem przeniosłoby mnie w tę epokę przy jednoczesnym zachowaniu dobrze nakreślonej intrygi, niezwykłego klimatu i ładnie rozwijającego się wątku romantycznego, lecz moje poszukiwania wśród powieści young adult skończyły się fiaskiem. Właśnie dlatego, gdy tylko usłyszałam o historii napisanej przez Sabrinę Jeffries, nie wahałam się ani sekundy. I wiecie co? Nie żałuję. Bo chociaż Czego pragnie mężczyzna skupia się wokół relacji głównych postaci, jest to również świetnie napisana powieść z interesującymi zwrotami akcji, stopniowo narastającym napięciem oraz pełnokrwistymi bohaterami (zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowymi). Wciągnęłam się od pierwszych stron, a potem nie mogłam się już oderwać, doczytywałam tę książkę nawet o pierwszej w nocy, bo nie mogłam przestać myśleć o tym, co jeszcze się wydarzy. Akcja powieści toczy się w szybkim tempie, ale jednocześnie mamy też czas, by przyswoić sobie nowe informacje odkryte na kolejnych kartach; Czego pragnie mężczyzna jest pełne tajemnic z przeszłości i niebezpieczeństw, a jak na romans wątek detektywistyczny został naprawdę zgrabnie i ładnie poprowadzony. Co prawda momentami miałam wrażenie, że Sabrina Jeffries kompletnie o nim zapominała, skupiając się na miłości Lisette oraz Maximiliana, nie był on też specjalnie rozbudowany czy zawiły, ale na pewno przyzwoity i absorbujący, stanowił ładne urozmaicenie fabuły. Do końca nie spodziewałam się takiego rozwiązania sprawy zaginionego brata Maxa, dlatego autorce należy się wielki plus za nieprzewidywalne zakończenie.

Muszę zacząć od tego, że uwielbiam autorkę za zastosowanie dwutorowej narracji, dzięki czemu mieliśmy okazję poznać zarówno myśli Lisette, jak i Maxa. Dzięki temu Czego pragnie mężczyzna jest pełniejszą powieścią i podejrzewam, że gdyby nie dwie perspektywy, czerpałabym mniejszą satysfakcję z czytania, a tak jestem naprawdę zadowolona z przedstawienia całej fabuły. Przede wszystkim uwielbiam Lisette. Jest to niezwykle rezolutna dama, która nie pozwala sobie w kaszę dmuchać i za wszelką cenę walczy o swoją niezależność w czasach zdominowanych przez mężczyzn. Do tego ma cięty język i jest zdeterminowana, by zadbać o bezpieczeństwo najbliższych, na których bardzo jej zależy. Jest odważną kobietą, nie zwraca uwagi na konwenanse i ewentualne okrycie się dyshonorem. Nawet jeśli nie do końca pasuje to do znanego nam wizerunku XIX-wiecznej damy, kompletnie nie zwraca się na to uwagi, bo Lisette jest urzekająca. Maximilian z kolei to trochę typowy arystokrata mogący zaskarbić sobie sympatię równie temperamentnej kobiety – na pierwszy rzut oka wydaje się być odpychający, jest zamkniętym w sobie mężczyzną, ale za to odpowiedzialnym, czułym i nieustępliwym. Nie mogę powiedzieć, by zaskoczył mnie czymś szczególnym, lecz bardzo lubiłam czytać jego narrację. Tej dwójce po prostu kibicuje się z całych sił mimo piętrzących się przed nimi trudności. Idealnie do siebie pasują, czego sami wydają się nie dostrzegać, więc czytelnik w napięciu śledzi ich poczynania, każdy, choćby najmniejszy gest i liczy na to, że uda im się znaleźć szczęśliwe zakończenie. Osobiście jestem wielką fanką ich relacji, bo choć między nimi zaiskrzyło dość szybko, trzeba było poczekać na rozwój wydarzeń i pojawienie się między nimi głębszej więzi, aż w końcu miłości. Cudownie czytało się o ich powoli rodzącym się uczuciu, a ich wspólne sceny mogą przyprawić o szybsze bicie serca, choć wcale nie są tak pikantne, jak mogłaby to sugerować okładka.

Czego pragnie mężczyzna to powieść, która zupełnie mnie oczarowała. Nie spodziewałam się, że aż tak bardzo mi się spodoba i w efekcie jestem wprost zachwycona, mimo drobnych potknięć autorki. Chyba mogę śmiało powiedzieć, że do tej pory nie czytałam podobnej książki, która tak ładnie łączyłaby w sobie przygodę z romansem, wątek detektywistyczny z subtelną, ale pełną iskrzenia relacją głównych bohaterów, a wszystko to zostało osadzone w intrygującym klimacie XIX wieku. Naprawdę gorąco wam polecam zapoznanie się z powieścią Sabriny Jeffries, bo każdy powinien znaleźć coś tutaj dla siebie!


Cykl Książęcy detektywi:
Czego pragnie mężczyzna // Gdy wiarołomca powraca // Jak uwodzi drań // Gdy wicehrabia się zakocha
Czytaj dalej »

piątek, 2 czerwca 2017

Lato Eden, czyli siła przyjaźni zdolna pokonać wszystkie przeszkody

0
Lato Eden to powieść, która od początku zainteresowała mnie swoim opisem. Zawsze chciałam przeczytać podobną historię, bo jednak motyw z dwoma różniącymi się przyjaciółkami, z których jedna znika, a druga musi ją odnaleźć, jest dość znany, lecz nigdy nie miałam okazji zabrać się za książkę o takiej tematyce. Na szczęście na pomoc przyszło mi Lato Eden, które dodatkowo ma piękną, wakacyjną okładkę wręcz zachęcającą, by zabrać się za tę lekturę jak najszybciej.

Ten dzień zaczął się normalnie. Wstałam, zrobiłam sobie kreski eyelinerem, naciągnęłam rękawy na tatuaże i poszłam do szkoły. Brzmi znajomo?
Wkrótce jednak okazało się, że to nie będzie zwykły dzień
Nieśmiała gotka Jess i śliczna, uwielbiana przez wszystkich Eden są niemal nierozłączne. Wiedzą o sobie wszystko. Nagle Eden znika, a Jess wie, że musi ją odnaleźć. Postanawia poszukać wskazówek, idąc śladami spędzonego wspólnie lata, podczas którego wiele się w życiu przyjaciółek zmieniło. Ta wycieczka w przeszłość zmusza Jess do przyjrzenia się z bliska wielu tajemnicom: sekretom, które Eden ukrywała przed nią, ale też sprawom, które sama zataiła przed Eden. Do Jess dociera, że chyba jednak nie znają się tak dobrze, jak jej się wydawało
Przed Jess coraz więcej znaków zapytania, a zegar tyka prawdopodobieństwo odnalezienia Eden żywej spada z minuty na minutę.
Czy zdąży na czas?
Opis z LubimyCzytać

Wydarzenia w Lato Eden zostały przedstawione w sposób nielinearny, co na dłuższą metę okazało się być dość męczące. Tak naprawdę cała akcja trwa jeden, niepełny dzień, lecz każdy rozdział został naszpikowany długimi retrospekcjami z przeszłości Jess oraz Eden. Są one niezbędne do zrozumienia sytuacji, w której znalazły się dziewczęta, ale momentami zaczynało mnie to już irytować. Chciałam, żeby właściwa akcja książki posuwała się do przodu, tymczasem zdarzało się, że dostawaliśmy kilkuzdaniowy urywek, po czym pojawiała się jakieś wspomnienie Jess i o ile na początku jeszcze nie miałam z tym problemu, o tyle pod koniec ten zabieg okazał się być uciążliwy, bo autorka wyraźnie rozciągała w czasie kolejne wydarzenia, które i tak nie miały większego znaczenia. Nie chodzi o to, że retrospekcje są nudne, bo według mnie o wiele lepiej oddają charakter dziewczyn i siłę ich przyjaźni, są subtelne, a jednocześnie prawdziwe, ale coś jest nie tak, skoro przeszłe sytuacje interesują mnie bardziej od rzeczywistej akcji. W tym miejscu muszę poruszyć także kwestię stylu pisania Liz Flanagan, bo jest on naprawdę ładny, nie spodziewałam się tak interesujących porównań w literaturze młodzieżowej i jestem zachwycona sposobem, w jaki autorka pisze. Rzadko zdarza się, żebym zwracała na to uwagę, jednak Liz Flanagan udało się mnie w ten sposób oczarować.

Lato Eden to pod wieloma względami cudowna powieść. Nie sądzę, żebym spotkała się z książką, która tak mocno podkreślałaby siłę i nierozerwalność przyjaźni między młodymi kobietami. Jess i Eden nie zawsze się ze sobą zgadzają, pojawiają się między nimi niedopowiedzenia, czasami specjalnie się ranią, jednak i tak trwają przy sobie nawzajem w tych najgorszych momentach, walcząc jak lwice o zachowanie tej relacji, mimo że obie mają za sobą ciężkie przejścia, które teoretycznie powinny osłabić ich więź. Cieszy mnie to, że Liz Flanagan nie starała się na siłę wyidealizować ani bohaterek, ani ich przyjaźni – popełniają błędy, które wiele je kosztują i zdarza się, że nie zachowują się fair w stosunku do siebie, ale pracują nad swoją relacją i właśnie to jest cenne. Podobnie jak ukazanie przez autorkę, że można znać kogoś na wylot, a i tak nie dostrzegać pewnych sygnałów. I tutaj pojawia się pytanie – czy ktoś jest aż tak dobrym aktorem, czy może łatwiej jest odwrócić wzrok i udawać, że nie dostrzega się niuansów będących cichym wołaniem o pomoc?

Jess i Eden bardzo się różnią, lecz choć mają zupełnie inne charaktery, poglądy i podejście do życia, nie zapadły mi szczególnie w pamięć i nie mogę powiedzieć, że się z nimi zżyłam. Może dlatego, że w Lato Eden tak naprawdę nie chodzi o bohaterów, a o ukazanie jakiejś uniwersalnej wartości. Mają tylko zaprezentować historię i sprawić, by czytelnik wyciągnął dla siebie jakąś lekcję. Przeczytałam tę powieść w jeden dzień i zdecydowanie nie żałuję, że po nią sięgnęłam, choć nie zaliczyłabym jej do najlepszych powieści młodzieżowych, z jakimi miałam do czynienia. Banalny, kompletnie niepotrzebny wątek romantyczny odbiera nieco głębi, mimo to powieść jest pouczająca i warta przeczytania, nawet jeśli nie wzruszyła mnie w taki sposób, w jaki tego oczekiwałam.

 

Za możliwość przeczytania Lata Eden serdecznie dziękuję Wydawnictwu IUVI!
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia