piątek, 18 grudnia 2020

Nic więcej, czyli nic nie usprawiedliwia zdrady

0
Bardzo rzadko sięgam po polskich autorów, jednak tym razem dałam się skusić na książkę rodzimej pisarki, czyli Karoliny Winiarskiej. Nie miałam wcześniej styczności z jej twórczością, ale opis był niesamowicie zachęcający, a ja sama od dawna nie miałam w rękach dobrego romansu, który by mnie zauroczył, dlatego postanowiłam zaryzykować i... żałuję. Tak bardzo żałuję.

Sylwia po studiach przyjeżdża do Rzeszowa – swojego rodzinnego miasta. Ma wszystko, o czym większość z nas marzy: spokojny związek, wymarzoną pracę i szczęśliwy rodzinny dom, do którego zawsze z radością wraca. A jednak wciąż czuje, że czegoś jej brakuje. Wszystko się zmienia, gdy poznaje Igora – mężczyznę po przejściach, który uwielbia życie singla. Niespodziewanie między Sylwą i Igorem pojawia się uczucie. Ta miłość nie miała prawa się zrodzić, bo zamiast uskrzydlać, wszystko komplikuje.
Nic więcej jest historią walki dwojga ludzi z uczuciem, które spada jak grom z jasnego nieba, by zmienić całe życie. Jest to powieść o walce ze sobą, z miłością i ze światem.
Kto wygra w tym starciu i czy miłość na pewno zawsze triumfuje?
Opis z LubimyCzytać

Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak żaden z motywów użytych przez autorkę nie doczekał się rozwinięcia, na które by zasługiwał. Momentami miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz opery mydlanej, gdzie połowa wątków jest wciśnięta na siłę tylko po to, by wprowadzić odbiorców w błąd i później sztucznie stworzyć element zaskoczenia, gdy kolejne rewelacje wychodzą na jaw. Objętościowo Nic więcej nie jest zbyt dużą książką, a mimo to znalazło się miejsce na zdrady (tak, w liczbie mnogiej, wszyscy wszystkich zdradzają), wypadki samochodowe, pożary, nieobecnych ojców, ojców, którzy w rzeczywistości nie są ojcami, romanse, które nie są romansami, ale jednak są... Im głębiej zanurzałam się w fabułę, tym bardziej absurdalne wydawały mi się być kolejne rozwiązania, a przy tym zupełnie zabrakło emocji. Autorka tak sucho opisuje kolejne sceny, nie zagłębiając się w psychikę głównej bohaterki, że nic nie czułam... Może z wyjątkiem narastającej frustracji zachowaniem poszczególnych postaci, ponieważ rozdrażnienie towarzyszyło mi od pierwszej strony do samego końca. 

Nic więcej jest dla mnie książką niezwykle problematyczną, zwłaszcza pod względem moralnym i etycznym. Wystarczy jedno spotkanie, pięć zdań wypowiedzianych nad kubkiem herbaty, by Igor oraz Sylwia wyznawali sobie dozgonną miłość, chociaż ona ma narzeczonego i pozostaje w wieloletnim związku, a on jest pięćdziesięcioletnim facetem, który swoje już przeszedł. Już na początku trudno było mi przełknąć fakt, że od razu poczuli taką fascynację względem siebie, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, jednak później było tylko gorzej – autorka nie zrobiła nic, by pogłębić ich znajomość, nie łączyło ich absolutnie nic. Wszystkie ich rozmowy były dla mnie płytkie i pozbawione sensu, ciągle obracały się wokół jednego tematu – tego, jak to niby nie mogą bez siebie żyć, ale jednocześnie nie powinni być razem (chociaż absolutnie nie miało to związku z tym, że ona miała narzeczonego, po prostu nie mogli, bo nie mogli). Rozstawali się, po kilku dniach nie mogli bez siebie wytrzymać, więc znowu się spotykali, by dojść do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości, więc kończyli znajomość, która za chwilę znowu się odnawiała, ponieważ tak bardzo za sobą tęsknili i tak bez końca. Zarówno Sylwia, jak i Igor są dorosłymi ludźmi, chociaż on ma nieco więcej życiowego doświadczenia, jednak zachowywali się jak niezdecydowane, rozkapryszone bachory. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić zdrady, lecz autorka nawet nie starała się nas przekonać, że między nimi faktycznie mogło być tak głębokie uczucie, że zdecydowali się na podobny akt.

Denerwuje mnie to, jak ogromną egoistką była Sylwia – ani razu nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoim romansem, w ogóle nie myślała o swoim narzeczonym, który starał się bardziej zaangażować, w każdej sytuacji myślała tylko o sobie. W dodatku w przeszłości randkowała ze swoim nauczycielem matematyki i poczuła się skrzywdzona oraz opuszczona, gdy on odszedł z pracy w szkole i wyjechał do innego miasta, a przecież to właśnie przez nią zawaliło mu się życie! Liczyło się tylko to, że ona była samotna, to zaledwie jeden przykład jej egoizmu, było tego o wiele więcej, lecz nie chcę za bardzo spojlerować. Dziwi mnie to, że autorka przedstawiła podobną relację jako coś normalnego, podczas gdy taki związek łamie wszelkie zasady etyki. Rzeczy, które dla mnie są absolutnie nie do przyjęcia, w tej książce uchodziły za coś naturalnego. Jednocześnie Nic więcej jest książką, która stara się uchodzić za coś więcej, niż jest w rzeczywistości – były tutaj wplecione wątki rasizmu i nietolerancji względem czarnoskórej przyjaciółki Sylwii, Aniki (swoją drogą, jeskt to imię związane z krajami skandynawskimi i germańskimi, dlatego zastanawia mnie jego wybór w stosunku do dziewczyny, której rodzice wywodzą się z Afryki – notabene ich dokładny kraj pochodzenia nie został sprecyzowany, co dla mnie pokazuje, że wątek ten nie został dobrze przemyślany). Według mnie ten wątek był zbyt przekoloryzowany i nie oddawał głębi problemu. Mam zastrzeżenia także do dialogów, które na siłę próbowały uchodzić za piękne i poetyckie, ale ta kwiecistość była sztuczna, pozbawiona delikatności oraz wdzięku. 

Nic więcej to książka, która kompletnie mnie zawiodła. Bohaterowie są mdli, pozbawieni charakteru czy charyzmy, jest w nich za to mnóstwo egoizmu i niezdecydowania. Niby sporo się wydarzyło i autorka starała się zawrzeć w tej historii dużo różnorodnych wątków, ale mam wrażenie, jakbym przeczytała opowieść o niczym. Relacja między głównymi bohaterami dla mnie nie istnieje, zupełnie w nią nie uwierzyłam. Do tego nie potrafię zaakceptować tego, że Sylwia tak po prostu wdała się w romans i zwodziła swojego narzeczonego przez 2/3 książki. Od dawna nie czułam takiej frustracji w trakcie czytania jakiejś powieści, a Nic więcej to według mnie jedna z najgorszych historii, za jakie zabrałam się w tym roku. 

★★★☆☆☆☆☆☆☆

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł!
Czytaj dalej »

poniedziałek, 9 listopada 2020

Mroczne Niebo, czyli Zepsucie podbija świat, którego jedyną nadzieją są naznaczeni

0

 

Czy znacie autorkę, której książki nigdy was nie zawiodły? Autorkę, której każda kolejna powieść jest jeszcze lepsza od poprzedniej? Autorkę, która za każdym razem ma coraz bardziej oryginalne pomysły wzbudzające w was zachwyt? Dla mnie taką autorką jest Danielle L. Jensen, więc kiedy doszły do mnie słuchy, że Mroczne niebo ma zostać u nas wydane, zaczęłam szaleć z radości. Akcja powieści toczy się w tym samym momencie co Mroczne Wybrzeża, dlatego możecie przeczytać te tomy w dowolnej kolejności. Nawet jeśli nie czytaliście Mrocznych Wybrzeży, nic nie stoi na przeszkodzie, abyście zaczęli od Mrocznego nieba, które zabierze was w niezapomnianą przygodę!

Uciekinierka o tajemniczej przeszłości.
Lidia jest uczoną. Pewnego dnia wtrąca się w sprawy najpotężniejszego mężczyzny w całym Imperium Celendoru, a książka doprowadza ją do upadku. Ratując życie, ucieka na zachód, na drugą stronę Bezkresnych Mórz. Tam zostaje uwikłana w wojnę, a obie strony konfliktu pragną wykorzystać jej nowo zdobyte moce.
Dowódca w niesławie.
Killian to wybraniec boga wojny, ale kiedy Mudamorę atakuje kraina rządzona przez Zepsucie, dar go zawodzi. Okryty niesławą, zyskuje status obrońcy jedynej nadziei królestwa – księżniczki Malahi. Przez tę decyzję zostaje jednak uwikłany w sieć politycznych intryg, które poddadzą próbie jego przysięgę – i serce.
Oblężone królestwo.
Kiedy armie Zepsucia podbijają Mudamorę, Lidia i Killian zawiązują sojusz, by ocalić tych, których najbardziej kochają, niespodziewanie przynosi to jednak katastrofalne skutki. Cały świat znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie, o wiele poważniejszym, niż ktokolwiek sobie uświadamia.
Opis z LubimyCzytać

Nie lubię, kiedy w trakcie serii zmieniają się główni bohaterowie, dlatego miałam obawy, sięgając po Mroczne niebo... Ale Killiana i Lidię pokochałam całym sercem, chyba nawet bardziej niż Marka i Terianę! Zostałam wciągnięta w tę historię już od pierwszej strony i nie byłam w stanie jej odłożyć na bok, moje myśli ciągle krążyły wokół wydarzeń przedstawionych w powieści i tego, jakie przeszkody staną jeszcze na drodze naszych bohaterów. W tej historii nie ma żadnego zbędnego elementu, każde słowo ma znaczenie, wszystko pięknie się ze sobą łączy, tworząc niezwykle intrygującą i porywającą całość. Autorka nie daje nam ani chwili na złapanie oddechu, wir akcji oraz politycznych intryg pochłonął mnie od samego początku. Pierwszy rozdział zaczyna się od mocnego uderzenia i wydawało mi się, że później nastąpi spowolnienie fabuły... Nic bardziej mylnego! Napięcie z każdą stroną wzrastało coraz bardziej, prowadząc do zapierającego dech w piersiach finału, który zupełnie mnie zmiażdżył. Nie jestem pewna, czy w ogóle oddychałam w trakcie czytania tej książki! 

W tej powieści jest tyle niesamowitych elementów: zaczynając od bohaterów, którzy są wielowymiarowi, którzy cierpią, zmagają się z własnymi demonami, ale każdego dnia walczą o coś lepszego, kończąc na niezwykle rozległej i przemyślanej budowie świata przedstawionego, który zauroczył mnie już od pierwszej strony. Rzadko zdarza się, żebym nie potrafiła wskazać w książce słabszego momentu czy uwierającej mnie wady, ale w przypadku Mrocznego nieba jest to po prostu niemożliwe, ta historia jest kompletna i porywająca. Autorka niesamowicie pogłębiła rzeczywistość znaną mi wcześniej z Mrocznych Wybrzeży, pokazując drugą stronę podzielonego globu i chociaż jest ona wypełniona desperacją oraz mrokiem w obliczu potężnych sił nadnaturalnego wroga, pozostaje ona niezwykle piękna. 

Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak Danielle L. Jensen kreuje ten świat, a jeszcze bardziej tego, jak pozwala rozwijać się swoim postaciom. Killiana pokochałam od samego początku; to urodzony wojownik naznaczony przez samego boga wojny, nikt jednak nie rozumie, że Killian nie jest niezwyciężony i że jak wszyscy odczuwa strach. Przez cały czas jest on rozdarty pomiędzy swoim obowiązkiem a wolnością, honorem a pragnieniami, a do tego ma niezwykle miękkie serce. Do Lidii z kolei musiałam się przekonać, jednak to, jak rozkwita w trakcie trwania powieści... Kiedy ją poznajemy, jest arystokratką pozbawioną możliwości wyboru, która nie potrafi zawalczyć o zmianę własnego losu, zamiast tego woli odnajdować schronienie wśród ukochanych książek. Z czasem jednak Lidia wychodzi ze swojej skorupy, jej droga ku odnalezieniu siebie, swojego miejsca i celu jest nadzwyczajna. A do tego powoli rozwijający się wątek romantyczny, który jest ucieleśnieniem subtelności, a jednocześnie jest słodką torturą dla czytelnika... 

Mroczne niebo jest nie tylko jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2020 roku, to jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam w życiu! Koniecznie musicie poznać tę historię, która kompletnie wami zawładnie. Gwarantuję, że nie będziecie w stanie jej odłożyć na bok, że ten świat całkowicie was pochłonie. To przepięknie napisana powieść fantasy z niesamowitymi bohaterami, których nie da się nie pokochać, wypełniona jest po brzegi magią, mrokiem oraz walką, a wszystko to jest okraszone pięknym stylem autorki, który trafia wprost do serca. Błagam, przeczytajcie tę książkę. Naprawdę warto. 

★★★★★★★★★

Seria Mroczne Wybrzeża:
Mroczne Wybrzeża // Mroczne niebo // Gilded Serpent // ...


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Galeria Książki!

Czytaj dalej »

poniedziałek, 20 lipca 2020

Wyścig do słońca, czyli wartka akcja, błyskotliwy humor i wierzenia ludu Nawaho

0
Wyścig do Słońca należy do cyklu Rick Riordan przedstawia, który pozwala rdzennym autorom na przedstawienie mało znanych kultur i ich tradycyjnych opowieści szerszej publiczności. Już sama idea tej serii jest niesamowita, lecz te powieści zachwycają nie tylko mitami z różnych zakątków świata, ale także starannością wykonania i wartościami, jakie przekazują młodym czytelnikom, dlatego byłam bardzo podekscytowana perspektywą przeczytania Wyścigu do Słońca, który przybliża nam wierzenia ludu Nawaho (sami siebie określają mianem Diné).

Uczennica siódmej klasy, Nizhoni Begay, od niedawna ma zdolność dostrzegania potworów, takich jak mężczyzna w eleganckim garniturze, który siedział na trybunach podczas jej meczu koszykówki. Okazuje się, że to pan Charles, nowy dyrektor rafinerii, w której pracuje jej tato. Mężczyzna jest niepokojąco zainteresowany Nizhoni, jej bratem Makiem, ich pochodzeniem z ludu Nawaho oraz legendą o Bohaterskich Bliźniętach. Dziewczyna wie, że pan Charles jest niebezpieczny, ale ojciec nie chce jej uwierzyć.
Kiedy następnego dnia tato znika, pozostawiając wiadomość: „Uciekajcie!”, rodzeństwo oraz najlepszy przyjaciel Nizhoni, Davery, wyruszają z misją ratunkową. Potrzebują jednak pomocy Świętych Ludzi Diné, którzy udają dziwaczne postacie, a ich wsparcie ma swoją cenę – dzieciaki muszą przejść serię prób, w których sama natura wydaje się zwracać przeciwko nim. Jeśli Nizhoni, Mac i Davery dotrą do Domu Słońca, otrzymają wszystko, co niezbędne, by pokonać potwory uwolnione przez pana Charlesa. Jednak Nizhoni będzie potrzebować czegoś więcej niż broni, by wypełnić swoje bohaterskie przeznaczenie…
Opis z LubimyCzytać

Jestem zachwycona Wyścigiem do Słońca! Ta książka ma w sobie wszystko, czego oczekiwałabym od powieści skierowanej do młodszych czytelników: pędzącą do przodu fabułę z taką ilością prób i wyzwań, że po prostu nie można się nudzić, różnorodnych, wielowymiarowych bohaterów, z którymi dzieci mogą się bez trudu identyfikować, genialne poczucie humoru pozwalające na wzięcie oddechu pomiędzy zaskakującymi zwrotami akcji, piękne, ważne wartości oraz oczywiście potwory! Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni tak świetnie się bawiłam podczas czytania książki, Wyścig do Słońca jest po prostu cudowny: zabawny, trzymający w napięciu i ekscytujący aż do ostatniej strony. Nie mogłam się oderwać od tej powieści, która przypomniała mi, czym jest prawdziwa radość z czytania, a przy okazji dotyka tego, jak ważna jest rodzinna miłość i poznanie samego siebie, z wprawą wplatając w fabułę mitologię Nawahów oraz mądrości ludowe.

Nizhoni Begay to główna bohaterka Wyścigu do Słońca, z której perspektywy poznajemy całą opowieść i przechodzi niesamowitą przemianę od pełnej złości dziewczyny pragnącej akceptacji oraz uznania rówieśników do dumnej zabójczyni potworów, która uczy się, jak wybaczać i jest na tyle odważna, by odrzucić swoje największe marzenie dla uratowania swojej rodziny. Nie poddaje się, nawet jeśli miewa chwile słabości, a brzemię na jej barkach wydaje się zbyt ciężkie; ma problemy z kontrolowaniem gniewu, jednak ciągle pracuje nad sobą. Nizhoni musi walczyć z potworami zagrażającymi jej bliskim, ale przede wszystkim ze swoimi wątpliwościami i lękami, co czyni z niej niezwykle ludzką postać i uświadamia nam, że bohaterstwo wcale nie musi oznaczać wymachiwania mieczem. Czasami bohaterowie mają o wiele skromniejsze umiejętności – jak choćby odporność na niezwykle ostre chrupki serowe – dzięki czemu każdy czytelnik może się poczuć jak śmiały heros. Uwielbiam także Davery'ego, który pokazuje, że wiedza to równie pożyteczna broń, jego przyjaźń z Nizhoni była inspirująca. Bardzo polubiłam też Kobietę Pająka i Dziewczynkę z Czarnego Gagatu... Aż żałuję, że Rebecca Roanhorse nie zawarła w swojej powieści większej ilości postaci z mitów Diné, bo jestem nimi szczerze zauroczona.

Podczas swojej wypełnionej przygodami podróży bohaterowie poznają, czym jest prawdziwa odwaga, poświęcenie, lojalność, a także odkrywają znaczenie własnych korzeni oraz przeszłość ludu Diné, w którym wszyscy traktują się jak wielka rodzina. Rebecca Roanhorse w przepiękny sposób podkreślała wartość rodziny oraz bliskich przyjaciół w swojej powieści, a także konieczność przekazywania sobie starych opowieści i tradycji z pokolenia na pokolenie, aby kultura rdzennej ludności nie zaniknęła. Jednocześnie bardzo podoba mi się jej niezwykłe podejście do tematu zmian, jakie zachodzą w społeczności Nawaho, która musiała się zaadaptować do nowych warunków i wyzwań, jakie stawia przed nią współczesny świat. Autorka podtrzymuje konieczność poznania własnego dziedzictwa, ale także podkreśla fakt, że kultura jest tworem żywym, pełnym energii, który adaptuje się do kolejnego pokolenia i w ten sposób może przetrwać, wzbogacając się o nowe elementy. Wyścig do Słońca jest także bolesnym przypomnieniem, że rdzenni mieszkańcy wciąż muszą mierzyć się z niezrozumieniem, rasizmem, pojawiają się także wątki szkolnego znęcania się, homofobii czy szkód, jakie przedsiębiorstwa naftowe wyrządzają środowisku. Nie spodziewałam się tak szerokiego przekroju niezwykle trudnych tematów w powieści skierowanych do dzieci i jestem zachwycona, zarówno reprezentacją rdzennych mieszkańców Ameryki, jak i innymi wątkami przedstawionymi przez Rebeccę Roahorse. A wszystko to wplecione w zapierającą dech w piersiach przygodę! 

Wyścig do Słońca jest moją ulubioną powieścią z tego cyklu. W cudowny, zrównoważony sposób łączy ze sobą wartką akcję, błyskotliwy humor i ważne wartości. To podnosząca na duchu, a jednocześnie zabawna historia, którą mogę polecić wam z całego serca! Największy minus tej książki? Jest zdecydowanie za krótka! Mogłabym czytać w nieskończoność o przygodach Nizhoni i wierzeniach ludu Nawaho, jestem zakochana w Wyścigu do Słońca i jestem głęboko przekonana, że ta opowieść będzie w stanie oczarować każdego bez względu na wiek!

★★★★★★☆☆☆☆

Seria Rick Riordan przedstawia:
Wyścig do słońca // Posłaniec burzy // Strażnik ognia // Smocza perła // Aru Shah i koniec czasu // Aru Shah i pieśń śmierci
Czytaj dalej »

sobota, 18 lipca 2020

Tusz, czyli opowieść życia zaklęta w tatuażach

0
Tusz to pierwsza część trylogii będąca wprowadzeniem do całego dystopijnego świata wykreowanego przez Alice Broadway. Błyszcząca okładka przyciąga wzrok, sprawiając, że czytelniczym srokom trudno będzie się trzymać z daleka od pięknej oprawy graficznej, ja byłam jednak niezwykle ciekawa tego, jak autorka wplecie motyw tatuażu w swoją historię. 

Każde zachowanie, każdy uczynek, każda ważna chwila zostawia ślad na Twojej skórze. Leora jest przekonana, że jej zmarły ojciec powinien zostać zapamiętany na zawsze. Wie, że zasługuje on, aby wszystkie jego tatuaże zostały usunięte i przekształcone w księgę skóry jako dowód dobrego życia, jakie wiódł.
Jednak kiedy odkrywa, że jego tusz zmieniono, a księga jest niekompletna, zaczyna się zastanawiać, czy tak naprawdę kiedykolwiek go znała.
Opis z LubimyCzytać

Pomysł na całą trylogię jest niesamowity. Leora żyje w świecie, w którym całe życie człowieka zostaje zapisane za pomocą tuszu i maszynki do tatuowania; zarówno bohaterskie czyny, jak i podłe uczynki są upamiętniane na skórze, z której po śmierci tworzy się księgę skóry i przekazuje się ją bliskim zmarłego, aby go upamiętnić. Z jednej strony jest to niezwykle oryginalna idea, z drugiej strony zdarzają się ponure, wręcz makabryczne opisy sposobu przyrządzania podobnej księgi, na szczęście nie ma ich wiele. Alice Broadway wykreowała od podstaw nowy świt wraz z wierzeniami ludu, lecz momentami wydawał mi się on być... pusty. Zwłaszcza na początku, kiedy okazało się, że niewiele jest w tej powieści fantasy, spodziewałam się większej ilości magicznych elementów wplecionych w fabułę, tymczasem rzeczywistość przedstawiona niemal niczym nie różniła się od naszej z wyjątkiem obowiązku tatuowania. Przez pierwsze sto stron dostajemy głównie nudne opisy zwykłego życia nastolatki, która chodzi do szkoły, zdaje egzaminy i spotyka się ze swoją jedyną przyjaciółką, ta część była praktycznie pozbawiona dialogów, przez co ciężko się ją czytało i zaczynałam mieć obawy, że lektura zupełnie mi się nie spodoba. Na szczęście po stu stronach Tusz nabrał tempa, pojawiło się kilka nowych wątków, które tak mnie wciągnęły w powieść, że nie mogłam jej odłożyć na bok. Przede wszystkim zauroczyły mnie niesamowicie barwne opisy tatuaży, mogłabym czytać je w nieskończoność, niestety czuję niedosyt w tym zakresie – Leora pragnie zostać tatuażystką, cała fabuła też jest silnie związana z tą sztuką, więc żałuję, że dostaliśmy tak niewiele fragmentów związanych z obrazami tworzonymi tuszem na skórze.

Największym minusem Tuszu są bohaterowie. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że są dość słabo zarysowani, brakowało im charakterystycznych cech, które odróżniałyby ich od całości. Mogliby się wymienić imionami, a dla mnie nie byłoby najmniejszej różnicy. Największy problem mam z Leorą, która jest bardzo gwałtowna i zdaje się nie mieć własnego zdania, bardzo łatwo jest nią manipulować i ciągle przechodzi na różne strony w zależności od tego, kto i co jej powiedział, nawet jeśli brakuje dowodów na poparcie tych słów. Sama siebie kreuje na brzydką, szarą myszkę, podczas gdy w rzeczywistości jest piękna i słyszy ciągle komplementy ze strony innych osób, więc niestety Leora wpada w pewien schemat young adult, chociaż wiele jej brakuje do moich ulubionych bohaterek z tego gatunku. Nie polubiłam najlepszej przyjaciółki głównej bohaterki, Verity – jej imię często pojawiało się na łamach powieści, ale nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Wydaje mi się, że najlepszą postacią pozostaje Obel, który skrywał w sobie mnóstwo tajemnic, jego motywacja była wyjątkowa i jego charakter wydawał się być najbardziej spójny. Muszę jeszcze ponarzekać na temat wątku romantycznego, ponieważ według mnie lepiej by było, gdyby ta relacja w ogóle nie zaistniała – Oscar i Leora spotykają się dosłownie dwa razy, a już jest to wielka miłość. Według mnie można by było usunąć cały ten wątek i powieść nie tylko by na tym nie straciła, ale wręcz by zyskała.

Tusz to historia, która ma w sobie potencjał. Zaskoczyła mnie oryginalnym pomysłem, oczarował mnie sposób, w jaki przedstawiła tatuaże, pięknie opisanymi baśniami inspirowanymi między innymi Śpiącą Królewną, dziejami Izydy czy puszką Pandory inteligentnie wplecionymi w fabułę i unikatowym klimatem, którego nie znajdziecie w żadnej innej książce młodzieżowej. Jest to powieść, którą czyta się szybko przez wzgląd na przyjemny styl autorki, ale mam nadzieję, że w przyszłych częściach Alice Broadway popracuje nad kreacją swojego świata i poprawi sylwetki bohaterów.

★★★★★★☆☆☆☆

Trylogia Księgi skór:
Tusz // Iskra // Blizna
Czytaj dalej »

piątek, 10 lipca 2020

Zdradziecka królowa, czyli błędy przeszłości nie definiują naszej przyszłości

0
Jestem wierną fanką twórczości Danielle L. Jensen. Najpierw zostałam zauroczona przez wykreowany przez nią świat trolli w Trylogii Klątwy, później bez wahania sięgnęłam po jej Mroczne Wybrzeża, gdzie piraci porwali mnie w samo serce przygody, ale chociaż czytałam te powieści z przyjemnością, to właśnie do Królestwa Mostu zapałałam największą miłością. Kiedy jednak sięgałam po kontynuację losów Lary, nie spodziewałam się, że autorka zachwyci mnie do tego stopnia!

Kiedy mąż Lary został wzięty do niewoli, ona sama myślała tylko o jednym: „Zrobię wszystko, co konieczne, by cię uwolnić”.
Lara – królowa na wygnaniu i zdrajczyni – patrzyła, jak jej ojciec podbija Ithicanę, i nie mogła zapobiec katastrofie. Ale kiedy dowiaduje się, że jej mąż Aren został wzięty do niewoli, wie, że ojciec zachował go przy życiu wyłącznie z jednego powodu – jako przynętę dla zdradzieckiej córki.
A ona całkowicie świadomie zamierza połknąć tę przynętę.
Ryzykując życie na Burzliwych Morzach, powraca do Ithicany z planem uwolnienia nie tylko króla, ale też całego Królestwa Mostu spod władzy swego ojca, i to za pomocą jego własnej broni – sióstr, których życie uratowała.
Jednak kiedy Lara i jej towarzyszki opracowują plan uwolnienia Arena z pałacu ojca, wkrótce odkrywają, że choć do środka nietrudno się dostać, zupełnie inaczej wygląda kwestia wydostania Arena i samych siebie z powrotem na zewnątrz. Ucieczka z pałacu wydaje się niemożliwa, a do tego w rozgrywce uczestniczy znacznie większa liczba graczy, niż Lara sądzi, w wojnie zaś o korony, królestwa i mosty wrogowie i sojusznicy nieustannie zmieniają strony. Jednak jej największym przeciwnikiem może się okazać właśnie ten mężczyzna, którego próbuje uwolnić – mąż, którego zdradziła.
Kiedy wszystko, co Lara kocha, jest zagrożone, ona sama musi podjąć decyzję, dla kogo – i dla czego – walczy: dla swojego królestwa, dla męża czy dla samej siebie.
Opis z LubimyCzytać

Zdradziecka królowa jest po brzegi wypełniona epicką akcją. Nie mogłam się od niej oderwać, z szybko bijącym sercem czytając o kolejnych pościgach, heroicznych, choć krwawych walkach i skomplikowanych intrygach politycznych, które obejmowały kilka zwaśnionych narodów. Historia przedstawiona w drugim tomie jest niezwykle dynamiczna, sytuacja ciągle się zmieniała, a stawka z każdą stroną zdawała się tylko rosnąć, prowadząc nas do finału, który zapiera dech w piersiach swoim rozmachem. Opisy bitw są tak obrazowe i intensywne, że miałam wrażenie, jakbym stała się częścią fabuły i na własne oczy mogła śledzić przebieg kolejnych potyczek, które sprawiały, że cała drżałam w obawie o losy swoich ulubionych bohaterów, bo aż do ostatniego zdania nie byłam w stanie przewidzieć, jak zakończy się ta cudowna, wypełniona bólem, poświęceniem i miłością opowieść. Zdradziecka królowa trzyma w ogromnym napięciu, naprzemiennie mnie niszczyła i scalała na nowo, nie chciałam, żeby ta historia kiedykolwiek się kończyła, ona jest po prostu zbyt dobra. Od dawna nie miałam okazji doświadczyć tak wielkiej gamy emocji podczas czytania, ale ta książka tego dokonała, zabierając mnie ze sobą na przygodę życia. Każdy element jest niezwykle dopracowany, a intrygi są tak błyskotliwe, że nie mogę wyjść z podziwu nad geniuszem autorki, która utkała tak zagmatwaną sieć.

Pierwsza część w dużej mierze skupiała się na budowie relacji Arena oraz Lary i na trudnych stosunkach pomiędzy Maridriną a Ithicaną, tymczasem Zdradziecka królowa zdaje się być pełniejszą historią, cały świat zbudowany przez autorkę się rozszerzył i pogłębił, Danielle L. Jensen ukazała zagmatwane stosunki pomiędzy poszczególnymi państwami, pojawiło się mnóstwo nowych bohaterów, którzy byli w stanie zmienić losy całej rozgrywki. Konflikt się rozrósł i przestał dotyczyć jedynie Arena oraz Lary, oni sami również dojrzeli i zaszły w nich przemiany, które mnie zachwyciły. Lara nie musi dłużej udawać, mogła odrzucić pętające ją więzy iluzji, którą zbudowała, by przeniknąć do obozu wroga i uwielbiam jej nową twarz – walecznej królowej, która nie cofnie się przed niczym, by obronić to, na czym jej najbardziej zależy. Wcześniej liczyło się dla niej ocalenie jedynie własnej skóry i zapewnienie przeżycia siostrom, jednak teraz marzenie Arena o lepszym świecie stało się także jej marzeniem. Jest bezwzględna, silna i niezłomna, ale posiada w sobie również delikatność. Jest bronią, lecz jest także człowiekiem. Aren z kolei musi zmagać się z własnym poczuciem winy, które kształtuje go na nowo i chociaż czytanie rozdziałów z jego perspektywy łamało mi serce, nie zatracił wszystkich swoich cech, za które pokochałam go już w pierwszej części. Tym razem relacja Arena i Lary została zepchnięta na nieco dalszy plan, jednak uwielbiam sposób, w jaki została przedstawiona, jak musieli się nauczyć, kim tak naprawdę chcą dla siebie być zupełnie od nowa. Tyle napięcia, złości, żalu, ale też tęsknoty i miłości... Ich związek jest przepiękny, nawet jeśli sponiewierał moją duszę, wysyłając ją na prawdziwy rollercoaster emocji.

Rzadko kiedy powracam do raz przeczytanych książek, ale jestem przekonana, że do Zdradzieckiej królowej powrócę jeszcze wiele razy. Ta powieść zupełnie mnie pochłonęła i zawładnęła moim umysłem, zostałam oczarowana przez historię Lary i Arena. Świat stworzony przez Danielle L. Jensen fascynuje, ta powieść aż kipi od emocji, które udzielają się czytelnikowi, sprawiając, że razem z bohaterami przeżywa ich wzloty i upadki, odczuwa ich ból jak swój własny, podobnie jak oni szukając wyjścia z trudnej sytuacji. Zdradziecka królowa to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Jest nie tylko niesamowitą rozrywką dzięki genialnie opisanym sekwencjom akcji, ale także przekazuje ważne wartości, opowiadając o braniu odpowiedzialności za swoje czyny, odkupieniu win i walce do samego końca, nawet jeśli wszystko wydaje się być stracone, nawet gdy cały świat cię nienawidzi i staje przeciwko tobie. Nie sądziłam, że pokocham tę serię tak bardzo, ale ze wszystkich powieści Danielle L. Jensen, jakie przeczytałam do tej pory, Królestwo Mostu jest jej najbardziej udanym tworem. Wyraźnie rozwinęła się jako pisarka i nie mogę się doczekać, aż poznam kolejne historie, które wyjdą spod jej palców. A wam z całego serca radzę – jak najszybciej przeczytajcie tę opowieść. Gwarantuję, że was w sobie rozkocha!

★★★★★★☆☆

Seria Królestwo Mostu:
Królestwo Mostu // Zdradziecka królowa // ... // ...
Czytaj dalej »

sobota, 6 czerwca 2020

Papierowy mag, czyli czar zaklęty w stronicach powieści

0
Nie będę ukrywać, że do Papierowego maga w pierwszej chwili przyciągnęła mnie głównie cudowna okładka, która klimatem przypomina mój ukochany Cyrk Nocy. Szybko jednak okazało się, że jest to książka mająca do zaoferowania więcej niż tylko śliczną oprawę graficzną, ponieważ opis doskonale wpasował się w mój gust czytelniczy, a pierwsze strony utwierdziły mnie w przekonaniu, że dobrze wybrałam swoją następną lekturę.

Ceony Twill całe swoje życie marzyła o tym, aby zostać Wytapiaczem – specjalistką od magii metalu. Zdeterminowana ukończyła Szkołę Magów Tagis Praff z wyróżnieniem. Nie tak wyobrażała sobie jednak dalszy rozwój kariery.
Okazuje się, że brakuje magów władających magią papieru. Wobec tego szkoła musi wyznaczyć jedną osobę, która zostanie skierowana na staż do papierowego maga, by kontynuować specjalizację pod jego czujnym okiem.
Takim sposobem ambitna, choć zrezygnowana Ceony trafia do ekscentrycznego Emery’ego Thane’a. Dzięki niemu zaczyna jej się podobać wizja zostania Składaczem. Jednak dobra passa nie trwa długo. Ceony szybko przekonuje się, że istnieje też magia zakazana. Jej nauczyciel pada ofiarą Wycinacza. Od teraz młoda praktykantka jest zdana tylko na siebie. Zaczyna niebezpieczną walkę z nieznanymi wcześniej mocami.
Opis z LubimyCzytać

Papierowy mag to książka-niespodzianka. Historia zaskakiwała mnie na każdym kroku, podążając w kierunku, którego absolutnie nie byłam w stanie przewidzieć. Nie spodziewałam się po powieści osadzonej w steampunkowych realiach tak urzekającej baśniowości, cała opowieść ma niezwykły klimat, a pomiędzy kartkami książki została zaklęta najprawdziwsza magia, która uwalnia się podczas lektury, zupełnie oczarowując czytelnika i sprawiając, że chce jak najdłużej delektować się tą przygodą. Do tej pory nie miałam okazji czytać książki, która byłaby skonstruowana w podobny sposób, przypominała mi trochę matrioszkę – po odkryciu jednej warstwy historii, pod spodem znajdowała się kolejna, jeszcze bardziej intrygująca od poprzedniej. 

Papierowy mag ma jednak kilka niedociągnięć. Jako ogromna fanka fantastyki spodziewałam się lepiej rozbudowanego świata i systemu magicznego, tymczasem odczuwam dość duży niedosyt, ponieważ autorka podrzuciła nam kilka szczątkowych informacji na samym początku książki, ale nie rozwinęła ich dalej, sprawiając, że wykreowana rzeczywistość wydawała mi się trochę pusta, pozbawiona solidnych fundamentów. Jestem zafascynowana sposobem, w jaki Charlie N. Holmberg przedstawiła zaklęcia w swojej powieści, jednak mam więcej pytań niż odpowiedzi i z tego powodu nie jestem w pełni usatysfakcjonowana lekturą, widzę jednak ogromny potencjał drzemiący w nowatorskich pomysłach autorki. Co ciekawe, wszystkie wydarzenia poznajemy z perspektywy Ceony, ale głównym bohaterem był tak naprawdę Emery – w Papierowym magu poznajemy przede wszystkim jego historię, jego nadzieje, marzenia, ból oraz wątpliwości, natomiast Ceony niemal do ostatnich stron pozostaje owiana mgiełką tajemnicy. 

Najbardziej polubiłam się z... Lirą. Podczas czytania rzadko ulegam złoczyńcom, ale Lira ma w sobie magnetyzm i charyzmę, które sprawiły, że w moich oczach przyćmiła pozostałych bohaterów. Była cudownie wielowymiarowa, choć żałuję, że ostatecznie nie poznaliśmy jej motywacji, co na pewno pozwoliłoby mi pokochać ją jeszcze bardziej. Z Ceony moja droga była nieco bardziej wyboista, bo pierwsze strony odrobinę mnie do niej zniechęciły – w moim odczuciu zadzierała nosa, choć nie miała ku temu podstaw, na szczęście z czasem zaczęła wzbudzać we mnie sympatię, kiedy okazało się, że nie jest bierną damą w opałach, a bierze los we własne ręce i walczy o ważne dla niej wartości. Na razie brakuje jej głębi, jednak jej przeszłość wciąż jest zagadką, a na ostatnich stronach zyskała trochę intrygującego kolorytu, dlatego myślę, że autorka będzie miała duże pole do popisu w kolejnych częściach. Emery'ego za to pokochałam za jego błyskotliwy humor oraz dobre serce, mężczyzna ma w sobie ogromne pokłady empatii, nawet jeśli przez innych jest uważany za dziwaka. W książce pojawia się subtelny wątek romantyczny, jednak mam względem niego dość mieszane uczucia.

Papierowy mag to powieść, która swoim klimatem i fabułą budowaną w wyjątkowy, niespotykany sposób zdecydowanie wyróżnia się na tle innych tytułów. Baśniowa atmosfera sprawia, że przez książkę płynie się z niespodziewaną lekkością, a stworzone przez autorkę uniwersum jest ciekawe i oryginalne, choć zabrakło mu rozwinięcia i zagłębienia się w zasady tworzonych przez Ceony oraz innych bohaterów zaklęć. W całej historii tkwi ogromny potencjał, a jeżeli wierzycie w prawdziwą magię zaklętą w papierze to Papierowy mag jest idealną powieścią dla was!  

Papierowy mag // The Glass Magician // The Master Magician // The Plastic Magician
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiece!
Czytaj dalej »

czwartek, 9 kwietnia 2020

Żniwiarz u bram, czyli śmierć puka do drzwi Imperium

0
Żniwiarz u bram długo kazał na siebie czekać, bo ponad dwa i pół roku. Trochę obawiałam się lektury trzeciej części Ember in the Ashes, bo ostatnio zrobiłam się bardzo wybredna, jeśli chodzi o fantastykę i literaturę młodzieżową, ale wiedziałam, że koniecznie muszę ją przeczytać, nawet jeśli Pochodnia w mroku pozostawiła mnie z mieszanymi uczuciami. 

Helena Aquilla, Kruk Krwi, za wszelką cenę stara się ocalić życie nie tylko swojej siostry, lecz także wszystkich mieszkańców Imperium. Zadanie nie jest proste, bo niebezpieczeństwo czai się ze wszystkich stron: rządy imperatora Marcusa stają się coraz bardziej brutalne a bezwzględna Keris Veturia chytrze wykorzystuje jego słabostki, poszerzając zakres swoich wpływów. Tymczasem daleko na wschodzie Laia z Serry walczy ze Zwiastunem Nocy – niestety ci, od których oczekiwała wsparcia, w chwili próby odwracają się od niej, pozostawiając ją samą na polu bitwy…
Opis z empik.com

Gdybym miała użyć jednego słowa, by opisać Żniwiarza u bram, zdecydowałabym się na wyraz zaskakujący. Sabaa Tahir absolutnie nie podąża utartymi ścieżkami, wybierając najmniej oczywiste rozwiązania zarówno dla swoich bohaterów, jak i całej fabuły. Z reguły przy trzecim tomie serii można już jasno określić, w jakim kierunku zmierza historia, ale w przypadku Ember in the Ashes nic nie jest pewne, a zakończenie zostawiło mnie z kolejnym milionem pytań i pustką w głowie wywołaną przez nieprzewidywalne zwroty akcji. Zwłaszcza pierwsza połowa książki zupełnie mnie pochłonęła, autorka powoli budowała napięcie, pozwalając, by emocje narastały, a na ostatnich stu pięćdziesięciu stronach podkręciła tempo do maksimum, decydując się na mocne uderzenie na sam koniec, które pozbawiło mnie tchu i zdolności logicznego myślenia. Myślę, że nikt nie spodziewał się tego, co miało nadejść.

Żniwiarz u bram stanowi pomost łączący historię z pierwszej i drugiej części. W mojej recenzji Pochodni w mroku pisałam, że przeskok pomiędzy tomami był zbyt duży, czułam się tak, jakbym miała do czynienia z różnymi seriami, tymczasem Żniwiarzowi u bram udało się scalić te fragmenty w jedną całość, która wreszcie stała się bardziej spójna, dzięki czemu z łatwością płynęłam przez fabułę, a jednocześnie stała się ona bardziej intrygująca. Myślę, że największa siła Ember in the Ashes tkwi w postaciach, które nie dopasowują się do otaczającej ich rzeczywistości, a idą pod prąd, kształtując los swój oraz setek tysięcy ludzi. Nie mogłam oderwać się od książki, zauroczona tym, jak wielką przemianę przeszli bohaterowie od gniewnych dzieciaków do dojrzałych, boleśnie doświadczonych przez świat osób, którzy wiedzą, za jakie wartości są gotowi oddać życie. Z każdą kolejną książkę odkrywam zupełnie nowe warstwy tego, kim są.

Do tej pory nie przepadałam za Heleną, ale w tej części była dla mnie najlepszą postacią, z utęsknieniem oczekiwałam na fragmenty pisane z jej perspektywy i uchwycone w nich intrygi na imperatorskim dworze. Jestem też absolutnie zakochana w jej relacji z Harperem, nawet jeśli jest ona dość problematyczna, to według mnie do tej pory jest to najlepiej napisany przez autorkę wątek romantyczny w tej serii. Laia również bardzo miło mnie zaskoczyła, do tej pory jej zachowanie mnie irytowało, tymczasem w Żniwiarzu u bram trafił się tylko jeden rozdział, kiedy nie potrafiłam zrozumieć jej decyzji, ale poza tym stanęła na wysokości zadania. Z kolei wątek Eliasa stał się dla mnie najsłabszym ogniwem w książce, chociaż wcześniej był moją ulubioną postacią. Jego niezdecydowanie nie pasowało do sposobu, w jaki do tej pory był kreowany, ponadto przez cały czas pozostawał poza nurtem akcji, przez co jego narracja była po prostu nudna. Żniwiarz u bram jest niejako potwierdzeniem moich wrażeń z Pochodni w mroku – elementy fantastyczne nie są najmocniejszą stroną Saby Tahir, a motyw Poczekalni wciąż mnie do siebie nie przekonuje i nie pasuje do reszty fabuły. Mimo to naprzemienne narracje stanowią puzzle, które pasują do siebie idealnie niczym elementy nierozrywalnej układanki.

Od pierwszej części byłam zauroczona rzeczywistością wykreowaną przez Sabę Tahir, ale w tej części jeszcze bardziej poszerzyła granice swojego świata, zabierając nas w nowe miejsca, które pokochałam. Skupiła się na przedstawieniu polityki zagranicznych krain, mieliśmy okazję poznać postaci z całego Imperium, a także zagłębić się w mitologię i wierzenia różnych narodowości. Cieszę się, że autorka dała nam możliwość, by znowu poczuć klimat świata inspirowanego antycznym Rzymem i arabską kulturą, uważam, że to jeden z najbardziej fascynujących i najlepszych punktów tej powieści. Intensywna gra tocząca się za kulisami w walce o wpływy i władzę w brutalnym, barwnym świecie dostarczyła mi mnóstwa emocji, a mam wrażenie, że Sabaa Tahir nie przedstawiła jeszcze wszystkich swoich kart, najlepsze zostawiając na koniec. 

Jeśli do tej pory Ember in the Ashes wam się podobało, na pewno pokochacie także Żniwiarza u bram. Z każdą częścią stawka jest podbijana coraz wyżej, a wojna pochłania kolejne nacje, stając się jeszcze bardziej brutalnym i nieprzewidywalnym narzędziem w rękach potężnego Zwiastuna Nocy. Żniwo śmierci niemal dorównuje ilości zaskakujących zwrotów akcji, a dramatyczny punkt kulminacyjny pozostawia nas z ekscytującymi odkryciami i kolejnymi zagadkami, do których rozwiązania desperacko potrzebuję kolejnej części. Sabaa Tahir pisze w tak niezwykły sposób, że czytelnik czuje całym sobą każdą pojedynczą emocję. Żniwiarz u bram jest pełen gniewu, bólu, odwagi, strachu, miłości oraz tlącej się w popiołach nadziei. To książka pełna mroku i niebezpieczeństw, która uzależnia i wciąga do swojego świata już od pierwszej strony!


Seria Ember in the Ashes:
Imperium ognia // Pochodnia w mroku // Żniwiarz u bram // A Sky Beyond the Storm
Czytaj dalej »

sobota, 11 stycznia 2020

TOP 5: Najlepsze dramy 2019 roku

0


Mogę śmiało powiedzieć, że z roku na rok moje uzależnienie już nie tylko koreańską, ale ogólnie azjatycką kulturą coraz bardziej się pogłębia. W 2017 obejrzałam 29 tytułów, w 2018 już 35, a w 2019 kończę z wynikiem 45(!) dram na koncie. Co prawda coraz trudniej jest mi znaleźć dramy, które absolutnie mnie zachwycą, ponieważ z każdym obejrzanym serialem moje oczekiwania wzrastają, ale dzięki temu zaczęłam sięgać po zupełnie nowe gatunki i kraje. W tym roku obejrzałam po raz pierwszy obejrzałam produkcje z Tajwanu i Tajlandii, zaczęłam też mocniej się zakochiwać w chińskich serialach, do których wcześniej podchodziłam z dystansem, a teraz aż dwie z pięciu ulubionych dram tego roku zostało wyprodukowanych właśnie w Chinach.
UWAGA: na liście mogą znajdować się tytuły, które obejrzałam w tym roku, ale które zostały wyprodukowane przed 2019.


Romantic Doctor Teacher Kim

Romantic Doctor Teacher Kim jest tytuł, którzy obejrzałam jeszcze w styczniu jako mój pierwszy serial tego roku, ale wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że do tej pory pozostaje świeży w mojej pamięci, jakbym skończyła go oglądać zaledwie wczoraj. Opowiada historię tajemniczego lekarza Kim Sa Bu, który niegdyś był określany jednym z najlepszych chirurgów w kraju i pracował w dużym szpitalu w Seulu, ale u szczytu swojej kariery nagle zniknął i przeniósł się do podrzędnego ośrodka w małej, niemal wiejskiej miejscowości. Yoon Seo Jung jest pełną pasji lekarką, którą wciąż prześladuje błąd z jej przeszłości, natomiast Kang Dong Joo to ambitny chirurg wywodzący się z biednej rodziny, który goni za sukcesem, poświęcając przy tym swoje ideały. Kiedy Dong Joo i Seo Jung spotykają Kim Sa Bu, ich życie oraz poglądy ulegają zmianie.


Romantic Doctor Teacher Kim jest nie tylko jedną z moich ulubionych dram, jakie obejrzałam w tym roku, ale także najlepszą dramą medyczną, jaką miałam okazję do tej pory obejrzeć. Jako studentka na trzecim roku medycyny już dostrzegam u siebie pewne zboczenie zawodowe i w wielu dramach medycznych wyłapuję podstawowe błędy, które mnie irytują, natomiast Romantic Doctor Teacher Kim w sposób realistyczny pokazuje pracę lekarzy, przywiązując wagę do nawet najdrobniejszych detali i przedstawiając przypadki, które są spotykane najczęściej w życiu codziennym, jednocześnie pozostając fascynującym, wciągającym serialem. Jednak to, co najbardziej ujęło mnie w tej dramie, to pytanie co to znaczy być dobrym lekarzem?, które przewijało się w każdym odcinku. Mogłoby się wydawać, że odpowiedź jest prosta, ale Romantic Doctor Teacher Kim pokazuje, że nie ma dobrego ani złego rozwiązania tej zagadki, że każdy ma swoją własną definicję dobrego doktora i choć mogą one być ze sobą sprzeczne, nie oznacza to, że któraś z nich jest niewłaściwa. Ten tytuł w niesamowity sposób ukazuje dylematy moralne, a także wyrzuty ciążące na lekarskim sumieniu i pod tym względem jest to ogromnie inspirująca historia. Nie mogę też nie wspomnieć o bohaterach, aktorzy wykonali kawał świetnej roboty. Han Seok Kyu błyszczy w roli niejednoznacznego Kim Sa Bu, a Dong Joo i Seo Jung są moim ukochanym OTP, nawet jeśli ich wątek romantyczny dostawał zaledwie kilka minut i to nie w każdym odcinku, między nimi tak iskrzy, że nie można od nich odwrócić wzroku. Uwielbiam także wszystkich drugoplanowych bohaterów i jestem przeszczęśliwa, że Romantic Doctor Teacher Kim powraca z drugim sezonem na początku stycznia, choć zabraknie w nim Dong Joo i Seo Jung. 




Put Your Head on My Shoulder

Muszę się przyznać, że długo wahałam się pomiędzy Put Your Head on My Shoulder a Le Coup de Foudre. Okazało się bowiem, że Chińczycy są mistrzami realnych, uroczych historii coming of age o pierwszej miłości z czasów liceum/college'u i zakochałam się w tym gatunku, właściwie nałogowo oglądam obecnie podobne dramy. Ale o ile Le Coup de Foudre ma genialny początek (z czasem niestety widać spadek poziomu) i pięknie przedstawia relacje rodzinne, o tyle Put Your Head on My Shoulder trzyma wysoki poziom od początku do końca i jest pierwszą chińską produkcją, która tak bardzo mnie zauroczyła. Put Your Head on My Shoulder przedstawia historię Si Tu Mo, studentki księgowości i Gu Wei Yi, genialnego studenta fizyki. Powoli zbliża się moment ukończenia studiów, ale Si Tu Mo wciąż waha się, jaką ścieżkę kariery powinna wybrać. W wyniku rodzinnych zawirowań Si Tu Mo i Gu Wei Yi zostają współlokatorami i tak zaczyna się ich historia miłosna.


Po opisie mogłoby się wydawać, że historia przedstawiona w Put Your Head on My Shoulder jest zbyt prosta, a przez to nudna, jednak nie moglibyście być w większym błędzie! Według mnie prostolinijność i naturalność fabuły są największym atutem tej dramy, która jest lekka w odbiorze, zabawna i przeurocza. Wiele seriali z bardziej skomplikowanymi zapowiedziami popada w rutynę i bardzo się dłuży w środku serii, ale to nie ma miejsca w Put Your Head on My Shoulder. Cieszę się, że scenarzyści nie starali się na siłę wprowadzić nadmiernego dramatyzmu, a wiernie trzymali się początkowych założeń, dzięki czemu podczas oglądania tej dramy uśmiech nie schodził mi z twarzy, a przyjemne ciepło wypełniało moje serducho. Si Tu Mo i Gu Wei Yi są pod wieloma względami przeciwieństwami; ona jest otwarta, niezależna, twardo stąpa po ziemi, podczas gdy on jest nieśmiałym, cichym i odrobinę dziwnym nerdem, ale wspierają się niezależnie od wszystkiego, zwłaszcza jeśli chodzi o spełnianie marzeń, których nikt inny nie popiera. Może nie ma tutaj zbyt wielu ekscytujących zwrotów akcji, jednak jest to serial z gatunku feel good, idealny do obejrzenia, kiedy potrzebujecie trochę słodyczy i radości w swoim życiu.




The Legends

The Legends to drama, którą zaczęłam oglądać zupełnie spontanicznie, potrzebowałam przerywnika podczas nauki do poprawki z biochemii, a chińskie produkcje ogląda mi się najlepiej w momencie, w którym mam najwięcej nauki. The Legends przedstawia dzieje Lu Zhao Yao, która jest wychowywana przez dziadka w górach w odcięciu od reszty świata. Jest niezwykle ciekawską, radosną dziewczyną, aż pewnego dnia spotyka Luo Ming Xuan, który ma ogromny wpływ na jej rozwój. Kiedy jednak słowa mężczyzny okazują się być kłamstwem, jego zdrada popycha Zhao Yao do zbudowania własnej demonicznej sekty Wan Lu. Staje na jej czele jako potężna, nieprzejednana przywódczyni. Podczas próby zdobycia legendarnego miecza Wan Jun, Zhao Yao wpada w pułapkę. Kobieta jest przekonana, że za zdradą stoi Mo Qing, strażnik w jej sekcie, a jednocześnie jeden z jej najbliższych sojuszników, który po domniemanej śmierci Zhao Yao przejął władzę w sekcie Wan Lu i prowadzi ją jako przywódca pod prawdziwym imieniem – Li Chen Lan. Zhao Yao poprzysięga zemstę na byłym przyjacielu i planuje odzyskać swoją pozycję jako prawowitego władcy.


Już samo pisanie o The Legends sprawia, że jestem podekscytowana! Ta drama jest po prostu EPICKA w każdym tego słowa znaczeniu. Jeżeli szukacie historii, która zawiera idealne połączenie zniewalających elementów fantasy z przyspieszającym bicie serca romansem, zapierające dech w piersi sceny walki, wciągającą, wielowątkową i nieoczywistą fabułę oraz interesujących, silnych bohaterów to nie mogliście trafić więcej; The Legends zawiera wszystkie te elementy, a nawet więcej. Według mnie największą zaletą tego serialu jest jego główna bohaterka – Lu Zhao Yao, która jest silna, nieustraszona, charyzmatyczna i jest super badass, a także stanowi doskonały materiał na girl crush. Przed nikim się nie kłania, sięga po to, czego pragnie, nie przejmując się opiniami innych, a chociaż jej działania potrafią być bezwzględne i okrutne, jest przy tym sprawiedliwa. Lu Zhao Yao przechodzi powolną przemianę na przestrzeni kolejnych odcinków: na początku jest radosną, młodą dziewczyną, która pod wpływem zdrady przeistacza się w potężną, nadzwyczajną przywódczynię demonicznej sekty, aż wreszcie dojrzewa jako kobieta, wycisza swój gniew, ale nie traci przy tym swojej ikry. Zupełnie straciłam głowę także dla Li Chen Lana, czyli naszego głównego bohatera, który na początku serialu jest nieśmiałym, cichym chłopcem zakochanym w Zhao Yao po tym, jak uratowała mu życie. Li Chen Lan z czasem staje się kompetentnym przywódcą po stracie Zhao Yao, jest pewny siebie, błyskotliwy i silny. Choć wydaje się, że jest surowy i chłodny, w rzeczywistości ma dobre serce, a przy swojej zamienia się w totalnie zakochanego szczeniaczka. Razem tworzą power couple, której brakowało mi w dramalandzie! Wydaje się, że Chen Lan i Zhao Yao stanowią swoje przeciwieństwa, ale w rzeczywistości cudownie się uzupełniają jak dwa puzzle i choć cały świat zdaje się nie rozumieć kierujących nimi pobudek, oni dostrzegają swoje prawdziwe oblicza i tworzą niezniszczalną drużynę. Ich uczucie jest widoczne nawet w wymienianych przed nich spojrzeniach, są tak cudowni, że aż brakuje mi słów, by opisać głębię łączącej ich więzi. Koniecznie musicie sami obejrzeć The Legends, by przekonać się, jak genialna jest ta drama!




Extraordinary You

Extraordinary You omal nie tylko nie znalazło się na liście moich ulubionych seriali 2019, ale także na mojej liście do obejrzenia w ogóle. Szczerze mówiąc, zupełnie nie ciągnęło mnie do tego tytułu, lecz choć Extraordinary You nie zjednało sobie koreańskiej publiczności, to już międzynarodowi widzowie zupełnie stracili głowę dla tej historii, więc byłam ciekawa, co wywołało takie poruszenie i przyczyniło się do wysokich ocen. Naszą główną bohaterką jest Eun Dan Oh, osiemnastoletnia uczennica liceum, która pochodzi z bogatej rodziny i cierpi na nieuleczalną chorobę serca. Pewnego dnia Eun Dan Oh uświadamia sobie, że jest tak naprawdę postacią z komiksu; w dodatku nie odgrywa ważnej roli, a jest trzecioplanową postacią. Dziewczyna nie ma jednak zamiaru posłusznie zaakceptować losu, jaki przeznaczył jej autor komiksu. Planuje zmienić swoją teraźniejszość i do tego celu wybiera Numer 13 – bohater tak mało ważny dla fabuły webtoona, że nie dostał swojego imienia. 


Mam pełną świadomość tego, że pod wieloma względami Extraordinary You nie jest dobrą dramą. Zakończenie jest bardzo otwarte, wiele wątków nie zostało wyjaśnionych, a były one dość kluczowe dla fabuły, jest tyle dziur w tej historii, że aż trudno jest mi w to uwierzyć, niektórzy bohaterowie są zupełnie pozbawieni charakteru (patrzę na ciebie, Haru!), a w drugiej połowie serialu w kółko powtarzany jest ten sam schemat w kolejnych scenach, ale... Jak ja się świetnie przy tej dramie bawiłam! Zwłaszcza w pierwszej połowie Extraordinary You było genialne. Cały zamysł na fabułę jest niezwykle oryginalny i oczarował mnie już od pierwszych minut, a scenarzyści genialnie bawili się konwencją, podśmiewając się ze standardowych klisz stosowanych we wszystkich koreańskich komediach romantycznych. Uwielbiam tę lekką autoironię, w ogóle humor i cały klimat w Extraordinary You jest świetny, jednak równie mocno jestem zachwycona popisem aktorskim – zwłaszcza jeśli chodzi o Lee Jae Wook'a, który wcielił się w rolę bardzo niejednoznacznego Baek Kyunga, którego jednocześnie się kocha i nienawidzi. Eun Dan Oh na początku była pewną siebie, silną bohaterką, która wiedziała, czego pragnie i dążyła do tego za wszelką cenę, dlatego szkoda, że w drugiej części Extraordinary You jej rola została sprowadzona do zakochanej nastolatki, dla której obiekt westchnień był ważniejszy od jej własnego życia (dosłownie). Jednak urok tej dramy polega na tym, że chociaż widzę te wszystkie wady, błędy i potknięcia, to zupełnie nie zwracam na nie uwagi i po prostu cieszę się oglądaniem. Extraordinary You sprawiało mi taką radość i przyjemność, że nie wyobrażam sobie, że mogłoby zabraknąć tego tytułu w moim podsumowaniu. A, no i zakochałam się w Rowoonie. Jest tak piękny, że to wręcz niemożliwe. 




Hotel del Luna

Hotel del Luna to jeden z najgorętszych i najbardziej wyczekiwanych tytułów 2019 roku. Byłam bardzo ciekawa, jak po Hwayugi (dramie z najbardziej zmarnowanym, ogromnym potencjałem) wypadną sławne scenarzystki-siostry Hong, a IU w głównej roli tylko upewniła mnie w przekonaniu, że ten serial po prostu muszę obejrzeć. Nie chciałam jednak nastawiać się zbyt pozytywnie, aby znowu się nie rozczarować, lecz tym razem siostry Hong naprawiły wszystko to, co zepsuły w Hwayugi, oferując nam przepiękną historię Jang Man Wol, która od ponad tysiąca lat jest właścicielką Hotelu Del Luna – miejsca, do którego trafiają jedynie duchy, zanim przeprawią się na drugą stronę. Jang Man Wol została związana z hotelem za karę z powodu swoich błędów w przeszłości, a lata spełnione w samotności sprawiły, że stała się zgorzkniałą, okrutną i chciwą istotą znajdującą się na granicy życia i śmierci. Goo Chan Sung jest z kolei zwykłym człowiekiem, który na skutek nieszczęśliwego zrządzenia losu zostaje managerem w tym wyjątkowym miejscu.


Hotel del Luna to moja ulubiona drama tego roku i, jeśli mam być szczera, nie miała żadnej konkurencji. Ten serial oczarowuje widza już od pierwszej minuty, bezpowrotnie wciąga w swój fascynujący, wyjątkowy, fantastyczny świat i nie wypuszcza nawet po obejrzeniu ostatniej sceny. Mijały tygodnie, a ja wciąż byłam w stanie myśleć tylko o tej dramie, o jej bohaterach i ich losach. Każdy kolejny odcinek Hotelu del Luna jest jeszcze lepszy od poprzedniego; wydawało mi się, że to wręcz niemożliwe, aby serial podbijał sobie coraz wyżej poprzeczkę, jednak tak właśnie się działo za każdym razem. To jedna z najpiękniejszych pod względem wizualnym produkcji, jakie widziałam w życiu, po prostu każde ujęcie zachwyca, a fabuła jest tak skomplikowana, wielowątkowa, kreatywna i głęboka, że do tej pory nie mogę wyjść z podziwu nad geniuszem scenarzystek, które ciągle zaskakiwały nas nowymi elementami i zwrotami akcji. Nie spodziewałam się, że Hotel del Luna wzbudzi we mnie tak wiele emocji, ale od dziesiątego odcinka aż do szesnastego płakałam niemal bez przerwy, nie mogąc opanować wzruszenia. Rok 2019 jest bez wątpienia rokiem silnych kobiet, a IU w roli Jang Man Wol jest bezkonkurencyjna. To jedna z najbardziej specyficznych, a jednocześnie złożonych postaci, z jakimi do tej pory się zetknęłam, a jej rozwój i wewnętrzna przemiana zachwycają. W dużej mierze to właśnie IU dźwigała całą produkcję na swoich barkach i zrobiła to w brawurowy sposób. Natomiast OST jest według mnie najpiękniejszą ścieżką dźwiękową tego roku. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to romans między głównymi bohaterami; niestety, nie czułam żadnej chemii, a Goo Chan Sung był mi obojętny, na szczęście wątek ten odgrywa niewielką rolę w całej historii Jang Man Wol. Hotel del Luna to opowieść przede wszystkim o odpuszczaniu przeszłych win i przebaczaniu i jest swego rodzaju katharsis nie tylko dla głównej bohaterki, ale także dla widzów.
Czytaj dalej »

sobota, 4 stycznia 2020

TOP5: Najlepsze książki 2019 roku

0

W 2019 roku przeczytałam 40 książek i w moim odczuciu jest to całkiem dobry wynik (zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę moje marne 28 tytułów z poprzedniego roku); ani dużo, ani mało, a ostatnio z coraz większą chęcią sięgam po powieści, więc wydaje mi się, że jestem na dobrej drodze. Cieszy mnie również fakt, że coraz odważniej wybieram kolejne powieści z gatunków, z którymi wcześniej nie miałam wiele wspólnego. Przeczytałam swoją pierwszą książkę non-fiction, a także thriller, pod koniec roku zabrałam się też za nagrodzone Pultizerem Światło, którego nie widać oraz Szczygła (choć tutaj jestem jeszcze w połowie – na pewno dokończę, choć podejrzewam, że uda mi się to dopiero po sesji zimowej). Martwi mnie to, że jest coraz mniej powieści z gatunku young adult, którym udało się mnie zainteresować, ale jednocześnie zakochuję się ponownie w literaturze pięknej i historycznej. Jestem bardzo ciekawa, jakie tytuły przyniesie przyszły rok, lecz nie czuję dłużej presji, by czytać dużo i być na czasie z trendami YA. Każdy rok przynosi zmiany i myślę, że dalej dojrzewam jako czytelnik. 

Magia Cierni

Magia Cierni to dla mnie jedno z największych zaskoczeń tego roku. Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, spodziewałam się czegoś zupełnie odmiennego i już na wstępie zostałam zaskoczona klimatem historii, a im głębiej brnęłam w fabułę, tym bardziej byłam zafascynowana światem stworzonym przez Margaret Rogerson. Magia cierni nie ucieka zupełnie od szablonowości, ale autorce udaje się nadać schematom ekscytujący wydźwięk, tchnęła w znane szablony nowe życie za pomocą czarujących postaci, finezyjnego, eleganckiego stylu pisania i kunsztownie wykreowanych wątków splatających się w niezwykle wciągającą, pełną wdzięku historię, która przyprawia o dreszcz zachwytu. Nie chciałam, żeby ta książka kiedykolwiek się kończyła; mogłaby mieć tysiąc stron, a dla mnie to i tak byłoby za mało, bo pragnęłam zostać w świecie Magii cierni już na zawsze!


Niedźwiedź i Słowik

Niedźwiedź i Słowik to drugie ogromne zaskoczenie tego roku. Nie miałam w planach tej książki, ale cała trylogia była wielokrotnie wspominana i wychwalana na zagranicznym bookstagramie, więc w końcu się złamałam i postanowiłam sięgnąć po historię Wasilisy... i zupełnie dla niej przepadłam. Podczas czytania miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie do swojego dzieciństwa, skryła pod cieplutkim kocem i słuchała baśni czytanej mi na dobranoc, a jednocześnie Niedźwiedź i Słowik nie jest powieścią dla dzieci. Po prostu sposób, w jaki ta książka rzuca na czytelnika czar, to zaintrygowanie niewiarygodną historią rozgrywającą się przed moimi oczami i na wpół rzeczywisty, a na wpół liryczny świat średniowiecznej Rusi przypomniał mi czasy dziecięcej, niezmordowanej ciekawość. Jestem zafascynowana rosyjskim folklorem, którego jest pełno w Niedźwiedziu i Słowiku, gdzie jawa styka się ze snem, a czary pozostają czymś prostym, a przez to jeszcze bardziej niezwykłym. Choćby dla tego niesamowitego, zimowego klimatu powinniście sięgnąć po Niedźwiedzia i Słowika, bo jest to historia jedyna w swoim rodzaju, niezwykła.


Szare śniegi Syberii

Szare śniegi Syberii to książka, na którą natrafiłam zupełnie przypadkowo kilka lat temu i od tamtej pory chciałam ją przeczytać, ale była swego rodzaju białym krukiem na naszym rynku i trudno było ją zdobyć. Na szczęście dzięki filmowi (którego wciąż nie widziałam, wstyd!) doszło do wznowienia, a ja mogłam się cieszyć własnym egzemplarzem Szarych śniegów Syberii. Od razu zakochałam się w twórczości Ruty Sepetys i zamówiłam jej dwie pozostałe książki; autorka porusza w swoich książkach niezwykle ważne tematy, a choć przedstawiona w tej powieści historia jest wstrząsająca, Ruta Sepetys przedstawia ją w delikatny, przepełniony zarówno cierpieniem, jak i nadzieją sposób. Szare śniegi Syberii są skierowane do młodzieży, jednak jest to książka z rodzaju tych, które powinien przeczytać każdy. Niesie ze sobą piękne emocje, głębokie przeżycia i naukę, o której nie można zapomnieć.

Nasze życzenie

Nasze życzenie to przepiękna, wzruszająca historia, która sprawiła, że nie mogłam powstrzymać łez i jednocześnie przypomniała mi, za co kocham literaturę New Adult. Od dawna nie trafiłam na równie emocjonalną, wartościową lekturę, która w tak cudowny sposób ukazałaby nie tylko głębię miłości, ale także wewnętrzną przemianę, jaka może zajść w każdym człowieku. Nasze życzenie jednocześnie niszczy i spaja, rozbija serce na miliony kawałeczków, by skleić je na nowo, zadaje czytelnikowi ból, lecz napełnia także nadzieją i ciepłem. Wykorzystuje znany w New Adult motyw muzyki, jednak nigdy nie spotkałam się z równie zjawiskowym i oryginalnym przedstawieniem tego wątku. Do tej pory książki Tillie Cole średnio mi się podobały, ale Nasze życzenie to prawdziwy majstersztyk, który gra na emocjach i wyciąga z nas to, co jest w nas najlepszego.


Pozłacane wilki

Walka o pierwsze miejsce była naprawdę wyrównana, ale ostatecznie to Pozłacane wilki zostały moją ulubioną powieścią 2019 roku. Nasze życzenie jest cudowne, jednak Pozłacane wilki mają jedną, ogromną przewagę – przeczytałam tę książkę w lutym, a mimo to wciąż nie mogę przestać o niej myśleć, łapię się na tym, że w zupełnie niespodziewanych momentach powracam pamięcią do wydarzeń z tej niezwykłej historii, przypominam sobie kolejne zapierające dech w piersiach sceny i zastanawiam się, jak dalej potoczą się losy moich ukochanych bohaterów. Sam fakt, że mimo upływu czasu, wciąż żyję tą opowieścią, świadczy o tym, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie lektura Pozłacanych wilków. Styl pisania Roshani Chokshi jest przepiękny – tak lekki, poetycki, delektowałam się każdym pojedynczym słowem, zauroczona sposobem, w jaki autorka widzi i opisuje rzeczywistość. Zakochałam się również w różnorodności i wielowymiarowości bohaterów wykreowanych przez Chokshi, w skomplikowanym świecie, który z każdą kartką nabierał kształtów i wciągał mnie coraz głębiej, w wielowątkowej fabule, która w idealnych proporcjach łączy w sobie akcję, intrygi i przyjaźń. Moja ulubiona powieść tego roku, która zdecydowanie zasługuje na więcej waszej miłości 
Czytaj dalej »

środa, 1 stycznia 2020

Kpop w 2019 roku

0


Rok 2019 powoli dobiega końca, a choć do tej pory nie publikowałam podobnych, muzycznych podsumowań, przez ostatnie dwanaście miesięcy wydarzyło się tak wiele w kpopie, że czułam potrzebę napisania podobnego przeglądu, żeby trochę uporządkować moje myśli, a także dać wam szansę na bliższe zaznajomienie się z zespołami, które być może wam umknęły w natłoku nowych piosenek zalewających rynek każdego dnia. Pod względem muzycznym jestem bardzo zadowolona z 2019 roku, ponieważ zaczęłam szukać nowych doznań i znalazłam naprawdę sporo grup oraz piosenek, które mnie zachwyciły. Mam nadzieję, że w przyszłym roku dalej będę tak odważnie sięgać poza swoją strefę komfortu. Tymczasem muszę się pochwalić – jadę nie na jeden, a na aż dwa koncerty w marcu! ATEEZ przyjeżdża do Warszawy, więc nie mogłam nie skorzystać z takiej okazji, udało mi się też zdobyć bilety na koncert SEVENTEEN w Berlinie; dla tych, którzy nie wiedzą, jest to mój drugi ulubiony zespół zaraz po BTS, więc jestem przeszczęśliwa i nie mogłam opanować łez szczęścia, kiedy bilety trafiły na mojego maila <3 Moje urodziny wypadają w marcu, więc sprawiłam sobie najlepszy możliwy prezent (chociaż mój portfel płacze... xD).
UWAGA: kolejność na liście nie jest przypadkowa. Zespoły i piosenki są ustawione w kolejności od 5 do 1 miejsca z wyjątkiem piosenek boybandów, gdzie nie mogłam się ograniczyć tylko do pięciu tytułów bo to nierealne i tam miejsca są ustawione od 7 do 1.


NAJLEPSZE DEBIUTY

Co roku w Korei Południowej debiutuje wiele zespołów i solistów, ale mam wrażenie, że w tym roku walka o tytuł Rookie of the Year na końcoworocznych galach nagród jest jeszcze bardziej zacięta niż zazwyczaj, zwłaszcza w kategorii boybandów. Ogólnie w 2019 roku zadebiutowało: 29 zespołów i 34 solistów (jeśli wierzyć Wikipedii, ale już znalazłam jeden czy dwa zespoły, które nie znalazły się na ich liście, więc prawdopodobnie te liczby powinny być większe). Wybór pięciu najlepszych debiutantów jest w takiej sytuacji niezwykle trudny, ale ostatecznie tak wygląda mój wybór:

HINAPIA
TXT
AB6IX
X1
ONEUS

BEST SOLO/DUET SONGS

Lee Jinhyuk – I like it


Lee Jinhyuk to tegoroczny uczestnik programu Produce X 101, który dosłownie w ostatniej chwili stracił szansę na debiut w X1 (#justiceforLeeJinhyukSongYuvinandBaekJin), ale chyba wyszło mu to na dobre w ostatecznym rozrachunku. Mocno trzymałam za niego kciuki, dlatego jestem szczęśliwa, że zdobył zasłużoną popularność i miał szansę zadebiutować jako solista. Ciężko od niego odwrócić wzrok, a I like it to hiphopowy utwór, który jest jednak tak sprytnie skonstruowany, że każdemu powinien się spodobać, nawet osobom, które na co dzień nie słuchają tego gatunku.

Chungha – Snapping


Nie jest to największy hit tej piosenkarki, która wybiła się dzięki Gotta Go, ale Snapping o wiele bardziej mnie urzekło. Intensywna, uwodzicielska melodia w połączeniu z czystością głosu i powalającą charyzmą Chunghy tworzą zabójcze połączenie, któremu nie można się oprzeć.

KANG DANIEL – Touchin'


Kang Daniel długo miał pod górkę, ale wreszcie powrócił jako solista po rozpadzie Wanna One i każda jego kolejna piosenka jest jeszcze lepsza od poprzedniej! Touchin' to jego najnowszy utwór. Co prawda przy pierwszym przesłuchaniu nie byłam zachwycona, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej się do niej przekonywałam. Wyraźnie widać, że Kang Daniel ma swoją wizję jako muzyk i konsekwentnie ją realizuje, a ja wspieram go całym serduchem.

IU – Blueming


Jestem ogromną fanką IU jako aktorki i generalnie uwielbiam także jej głos, ale do tej pory nie wypuściła zbyt wielu piosenek, w których byłabym w stanie się zakochać. Aż wypuściła na rynek Blueming. Uwielbiam lekką, radosną melodię, jednak najbardziej w tej piosence urzekły mnie słowa, ponieważ ukazują one geniusz IU jako pisarki. Jej metafory są tak kreatywne, nieoczywiste, a zarazem piękne, że trudno jest się nie zachwycić tym, jak bardzo jest zdolna. 

AKMU – How can I love the heartbreak, you're the one I love


How can I love the heartbreak, you're the one I love jest jedyną balladą na tej liście, ale w pełni zasługuje na pierwsze miejsce w kategorii. AKMU wróciło po ponad dwuletniej przerwie i zrobili to w wielkim stylu, to zdecydowanie najpiękniejszy utwór, jaki usłyszałam w tym roku. Ten duet to nie tylko muzycy, ale przede wszystkim artyści. How can I love the heartbreak, you're the one I love jest prawdziwą ucztą dla uszu i dla duszy. Zamknijcie oczy i po prostu słuchajcie. 

BEST GIRLSBAND SONGS

ITZY – ICY


ITZY to zespół, który zadebiutował w tym roku, ale o ile ich Dalla Dalla nie przypadło mi do gustu, o tyle ICY naprawdę mi się spodobało. Co prawda uważam, że na południowokoreańskim rynku muzycznym jest o wiele więcej żeńskich grup z lepszymi wokalami, tancerzami i raperami, ale JYP Entertainment wie, jak rozpromować swoje girlsbandy i jaką muzykę dla nich stworzyć, aby trafić do szerszej publiczności. ICY jest jedną z tych piosenek, które ciężko wyrzucić z głowy, nawet jeśli tekst nie jest zbyt ambitny. Po prostu dobrze się jej słucha i to daje efekty.

HINAPIA – Drip


HINAPIA to grupa, która została utworzona po rozpadnięciu się innego żeńskiego zespołu (PRISTIN). O ile zupełnie nie interesowałam się PRISTIN, o tyle HINAPIA rozkochała mnie już swoim debiutem; po pierwsze, jestem ogromną fanką konceptu girl crush. Podczas gdy większość żeńskich grup z Korei skłania się ku słodkiemu, niewinnemu wizerunkowi, HINAPIA oferuje świeżość dzięki silniejszemu image'owi. Po drugie, cały teledysk jest savage af jeśli zna się historię stojącą za utworzeniu zespołu i uwielbiam fakt, że dziewczyny nie powstrzymywały się przed wizualnym oskarżeniem skierowanym w stronę ich poprzedniej wytwórni. Drip pokazuje, jak ogromny potencjał tkwi w tym zespole i mam nadzieję, że będą się dalej tak świetnie rozwijać.

CLC – Devil


CLC to moje żeńskie odkrycie tego roku. Dziewczyny zadebiutowały już w 2015 roku, ale aż do tej pory nie słuchałam ich muzyki; najpierw przez przypadek natrafiłam na Hobgoblin sprzed dwóch lat, a później usłyszałam Devil i kompletnie przepadłam dla tego zespołu! Linia melodyczna jest bardzo prosta, to głosy CLC wybijają się na pierwszy plan, uzupełniając całą piosenkę. W ogóle ta grupa ma wyjątkowy koncept, jeśli chodzi o girlsbandy i to mnie ujęło w przypadku tego zespołu.

BLACKPINK – Kill This Love


BLACKPINK (niestety) zawsze każą długo czekać na swój powrót z nową muzyką, ale tym razem warto było uzbroić się w cierpliwość. Przesłuchałam Kill this love nieskończoną ilość razy, ta piosenka sprawia, że czuję się jak prawdziwy badass i to uczucie jest genialne, w dodatku pod względem wizualnym ten teledysk nie ma sobie równych, przynajmniej w moim odczuciu. Kill this love nie da się opisać, ucieka poza skalę; po prostu musicie posłuchać tej piosenki, żeby zrozumieć, dlaczego jest taka dobra.

MAMAMOO – Hip


Długo zastanawiałam się, czy moim numerem jeden powinno zostać Hip czy może jednak genialne Kill this love, ale mój wybór padł na MAMAMOO, które cały rok pracowały na ten sukces, a Hip jest nowym krokiem w ich karierze, znacząco odbiegając od poprzedniego brzmienia. Uwielbiam to, jak pewne siebie są dziewczyny w tej piosence, z jaką charyzmą odpowiadają na zarzuty hejterów, pokazując, kto tutaj tak naprawdę rządzi. W tym utworze potencjał MAMAMOO po prostu eksplodował i pokazały, że są prawdziwymi Królowymi przez duże K.

BEST BOYBAND SONGS

ATEEZ – Wonderland


Listę otwieramy najnowszą piosenką ATEEZ. Co prawda minęły dopiero dwa miesiące, ale Wonderland już jest jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie utworów i nie mogę się doczekać, aż usłyszę go na żywo w Warszawie! Mam słabość do tak charyzmatycznych, badassowych piosenek, a choć słuchałam ATEEZ już wcześniej to właśnie Wonderland sprawiło, że absolutnie zakochałam się w tych chłopach.

PENTAGON – Humph!


To najbardziej czarująca piosenka w tym zestawieniu. PENTAGON nie jest zespołem, którego słucham regularnie, ale Humph! jest tak urocze, zabawne, a jednocześnie zupełnie na luzie, że nie da się przejść obojętnie obok tego utworu. Nawet moja siostra, która nie przepada za kpopem, uwielbia Humph!, więc myślę, że jest to dość uniwersalna melodia zdolna oczarować każdego. Uwielbiam to, że PENTAGON nie stara się być na siłę cool, a wręcz przeciwnie, bawi się trochę konwencją boybandów i sięga po lekkie nuty, które po prostu wprawiają w dobry nastrój.

X1 – Flash


X1 to zespół, który wspierałam jeszcze przed debiutem i byłam pewna, że kiedy wypuszczą swój pierwszy album, kompletnie stracę dla niego głowę... Flash jest wszystkim, czego od nich oczekiwałam, a nawet czymś więcej. Nie będę ukrywać, że miałam wątpliwości względem kilku członków grupy, ale wszyscy idealnie wpasowali się w koncept przedstawiony we Flash. Jeśli śledzicie mojego instagrama (@booksbygeekgirl), z pewnością widzieliście na story, jak bardzo zachwycona jestem tą piosenką.

TXT – Run Away


TXT to grupa wywodząca się z tej samej wytwórni co BTS, ale aż do czasu Run Away nie słuchałam ich muzyki. Pokochałam ich właśnie dzięki temu utworowi, który uwaga UWAGA, jest inspirowany Harry'm Potterem! Chłopcy nawet wystąpili na scenie w szatach z odpowiednimi domami Hogwartu, do których są przypisani i z różdżkami, więc trudno było nie zakochać się w tych nerdach ;) Koreański tytuł tej piosenki to Czekam na ciebie na Peronie 9 i 3/4, ale nie tylko nawiązania do mojej ukochanej serii zwróciły moją uwagę. Run Away uzależnia. Ten utwór potrafi cały dzień siedzieć w głowie, możesz go przesłuchać milion razy w ciągu doby, a i tak wciąż będzie ci dźwięczał w uszach. Wystarczy, że usłyszę zaledwie kilka pierwszych nut i już nie mogę się powstrzymać od ponownego przesłuchania Run Away.

SEVENTEEN – Hit


To był bardzo pracowity rok dla SEVENTEEN, którzy wypuścili mnóstwo świetnych piosenek i naprawdę ciężko było wybrać tylko jeden utwór, ale najbardziej w głowie utkwiło mi Hit, które odtwarzałam z wręcz zastraszającą częstotliwością. Hit wciąż posiada charakterystyczne dla zespołu dźwięki, ale w dojrzalszej, lepszej niż kiedykolwiek odsłonie. Widać, że chłopcy bardzo się rozwinęli i że nie boją się eksperymentować z tworzoną muzyką, a Hit zalicza się do moich ulubionych piosenek SEVENTEEN i myślę, że jeszcze długo będzie zajmował wysokie miejsce na mojej playliście kpopowych faworytów.

ONEUS – Lit


ONEUS to dla mnie największe miłe zaskoczenie tego roku. Wiedziałam, że taki boyband ma zadebiutować, ale nie zwracałam na nich większej uwagi, dopóki nie usłyszałam Lit. Jest to najczęściej słuchany przeze mnie utwór w tym roku, mimo to do tej pory mi się nie znudził i wciąż bez przerwy go sobie odtwarzam. Lit w niesamowicie ciekawy sposób łączy nowoczesne trendy w muzyce z tradycyjnym, koreańskim brzmieniem i zupełnie przepadłam dla podobnej kompozycji. Aż trudno uwierzyć, że dopiero zaczynają, ich charyzma, pasja i pewność siebie nie mają granic.

BTS – Make it right


Make it right nie jest utworem promującym Map of the Soul: Persona, ale z całej płyty to właśnie ta piosenka pozostaje moją ulubioną. Żaden zespół nie jest w stanie nieść takiego ukojenia jak BTS, którzy już dawno przestali być dla mnie tylko boybandem, są za to przyjaciółmi, na których można liczyć w każdej sytuacji; słucham Make it right za każdym razem, kiedy mam gorszy humor i potrzebuję pocieszenia. Ta piosenka jest jak ulubiony z dzieciństwa, ciepły kocyk, pod którym można się skryć, kiedy wydaje ci się, że cały świat wali ci się na głowę.


BONUS: NAJLEPSZY WYSTĘP


Na koniec zostawiłam najlepsze, prawdziwą wisienkę na torcie – tegoroczny występ BTS na rozdaniu nagród MMA. To prawie 37-minutowe arcydzieło wymagało trzech miesięcy przygotowań, ale absolutnie było warto! BTS są mistrzami performance'u, lecz efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile razy oglądałam już ten filmik, jednak za każdym razem jestem tak samo zszokowana poziomem tego widowiska, kreatywnością i dbałością o detale. mam nadzieję, że nawet jeśli nie jesteście fanami kpopu, to poświęcicie chwilę, by obejrzeć show. To nie jest zwykły występ, to jest sztuka w najczystszej postaci.


Rok 2019 był jednym z najtrudniejszych okresów dla koreańskiej muzyki, choć wiele osób, które powierzchownie interesują się tym tematem, nie zdaje sobie z tego sprawy. Były takie momenty, w których ujawniane afery sprawiały, że nie miałam ochoty dłużej słuchać kpopu, choć sprawia mi on niesamowitą przyjemność. Po prostu świadomość, że ten świat nie jest tak ładny, jak mogłoby się wydawać, całkowicie wstrząsnęła nie tylko mną, ale także milionami innych fanów. Na wierzch wyszło wiele brudów, w tym The Burning Sun gate – największy skandal w dziejach kpopu, który dotyczy wielu piosenkarzy ze znanych boybandów, ale także funkcjonariuszy policji. Wszystko zaczęło się jeszcze w styczniu, kiedy jedna z kobiet pracujących w luksusowym klubie Burning Sun zgłosiła na policję napaść przez klienta. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że klub jest związany z przemytem narkotyków, prostytucją i policyjną korupcją. Seungri, najmłodszy członek znanego zespołu BIGBANG i jeden z dyrektorów klubu, oferował łapówki w postaci usług seksualnych urzędnikom. Szybko okazało się, że skandal ten obejmuje także wielu celebrytów, kiedy Jung Joonyoung, piosenkarz i aktor, został oskarżony o gwałt oraz sekretne filmowanie siebie podczas seksu z partnerkami, które nie wyraziły na to zgody i były nieświadome, że w pomieszczeniu były ukryte kamery. Następnie Jung Joonyoung wysyłał filmiki do chatroomu, któego uczestnikami byli m.in. Yong Junhyung z boybandu Highlight, Choi Jonghoon z zespołu F.T.Island, Lee Jonghyun z zespołu CNBLUE, piosenkarze Roy Kim i Eddy Kim. W Burning Sun skandal zamieszany był nawet Yang Hyunsuk, założyciel jednej z trzech największych wytwórni w Korei Południowej YG Entertainment. Wielu członków boybandów opuściło swoje grupy w atmosferze skandali – B.I. z iKon czy Wonho z MONSTA X, wciąż nie znamy też powodów, dla których Woojin opuścił Stray Kids (#nineornone), a to tylko wierzchołek góry lodowej; to są zespoły, których słucham i dotknęło mnie to osobiście, ale o wiele więcej idoli opuściło swoje zespoły w tym roku. Wyszło na jaw, że grupy uformowane w wyniku programu PRODUCE 101, gdzie widzowie głosowali na swoich faworytów, były tak naprawdę ustawiane, w dawanie łapówek producentowi wykonawczemu było zamieszanych 11 różnych agencji, co miało zapewnić ich uczestnikom lepsze wyniki lub nawet obecność w finałowej grupie. Musieliśmy też pożegnać Sulli, byłą członkinię girlsbandu f(x), która od wielu lat była ofiarą cyberbullyingu oraz Goo Hara, wokalistkę girlsbandu KARA. Chciałabym zakończyć ten post pozytywną nutą, ponieważ kpop jest bliski mojemu sercu i chcę, by jak najwięcej osób zainteresowało się koreańską muzyką, jednak nie mogę ignorować tak ważnych tematów i udawać, że podobne sytuacje nigdy nie miały miejsca, bo wtedy nic się nie zmieni w przemyśle rozrywkowym. Kpop ma swoje blaski, ale ma też cienie, o których nie można zapominać. Mam nadzieję, że 2020 będzie rokiem, w którym dojdzie do wielu zmian w koreańskiej rozrywce, ale także liczę na to, że wszyscy będziemy starać się być bardziej świadomi odnośnie tego, czego słuchamy, co wspieramy i co tak naprawdę kryje się za piękną otoczką. 
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia