środa, 28 listopada 2018

Podsumowanie listopada

0
Listopad był pełen pozytywnych wrażeń. Mimo że jest to już połowa semestru zimowego, miałam mnóstwo okazji do odpoczynku, z czego jestem bardzo zadowolona. Może nie przełożyło się to na liczbę przeczytanych książek, bo byłam dość zajęta, to i tak jestem usatysfakcjonowana listopadem pod względem czytelniczym, głównie dlatego, że powróciła do mnie prawdziwa motywacja do czytania! Przez ostatnie miesiące coś tam zaczęłam czytać, ale było to pozbawione jakiejś wewnętrznej radości, za to teraz jestem strasznie podekscytowana każdą kolejną lekturą i nie mogę się doczekać, aż uda mi się znaleźć chwilę na czytanie! Zdążyłam już zapomnieć, co to za uczucie, dlatego teraz jestem zachwycona moim pozytywnym nastawieniem do książek. Tak jak wam mówiłam, w listopadzie wybrałam się na weekend do Pragi, byłam też na filmie z trasy koncertowej BTS (przynajmniej tym próbuję sobie wynagrodzić to, że nie zdobyłam biletów na koncert...), czyli Burn The Stage: The Movie, który niesamowicie mnie wzruszył, a Suga już w ogóle wygrał wszystko, wybrałam się też na drugą część Fantastycznych zwierząt... Jednak nie przedłużając, przejdźmy do podsumowania listopada!


Z R E C E N Z O W A N E

W tym miesiącu na blogu pojawiły się ponownie cztery recenzje książek. To chyba jakaś szczęśliwa liczba, bo od reaktywacji dokładnie tyle moich opinii pojawia się w każdym miesiącu na blogu. Tym razem rozpoczęliśmy recenzją cudownego Ostatniego Namsary Kristen Cicarelli, czyli jednej z lepszych powieści z gatunku young adult fantasy, jakie przeczytałam w tym roku. Oczarowuje bogactwem treści, świetnie wykreowanymi bohaterami, niezapomnianym klimatem świata wykreowanego i oczywiście smokami! Następnie mieliście okazję poznać moją opinię na temat Słońce też jest gwiazdą Nicoli Yoon, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła! Jest to krótka historia skierowana do młodzieży, ale wywołała u mnie głębokie poruszenie i zmusiła do refleksji. Autorka w niesamowity sposób łączy ze sobą dwie różne kultury – koreańską i jamajską – tworząc historię nie tylko o własnej identyfikacji w tyglu kulturowym i rasizmie oraz pięknej historii miłosnej przełamującej wszelkie bariery, bo ta powieść to zdecydowanie coś więcej, ale o tym przekonacie się tylko, jeśli po nią sięgniecie. Następnie zabrałam się za The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz, czyli kolejną książkę poruszającą kwestię rasizmu, choć w o wiele bardziej dosadny sposób. Nie zgadzam się ze wszystkimi wątkami zawartymi w tej powieści, ponieważ wydaje mi się, że w tym wszystkim dyskryminuje białych, ale warto przeczytać choćby ze względu na niesamowity wątek rodzinny czy zmierzenie się z historiami, które w USA mają miejsce na co dzień. Ostatnią recenzją była recenzja Wiatrodzieja Susan Dennard, czyli drugiego tomu Czaroziem. Co prawda kolejna odsłona serii mnie nie porwała, ale pewnie i tak sięgnę po trzecią część, bo jestem masochistką, a poza tym naprawdę chcę poznać dalsze przygody Iseult i Aeduana, czyli jedynych postaci, których los mnie w ogóle obchodzi w tej serii.




I N N E   P O S T Y

Pojawiło się ich w tym miesiącu odrobinę mniej, ale naprawdę dobrze mi się je pisało! Najpierw przedstawiłam wam Stosik #16, czyli zbiór książek, które przez wrzesień i październik zasiliły moją biblioteczkę, z wyłączeniem zdobyczy na Krakowskich Targach Książki, bo zdjęcie było robione w Rzeszowie, a cudowności z KTK zostały we Wrocławiu xD Mimo to uważam, że stosik był całkiem zacny i już się zapowiada, że kolejny będzie większy. Następnie, już pod koniec listopada, opublikowałam recenzję Fantastycznych zwierząt: Zbrodni Grindelwalda. Jeśli mieliście okazję zapoznać się z moją opinią, wiecie, że jestem raczej rozczarowana tą produkcją, której mogę zarzucić naprawdę wiele błędów logicznych i w tej chwili wydaje mi się, że ta seria nie ma nam niczego do zaoferowania, a jest jedynie sposobem na zarobienie większej ilości pieniędzy. W tym filmie tak wiele rzeczy było nie tak, że tutaj nawet nie będę próbowała ich wymieniać. Musicie jednak pamiętać, że w recenzji zawarłam mnóstwo spojlerów, dlatego nie czytajcie jej, jeśli seans dopiero przed wami! A jeśli widzieliście już film, gorąco zapraszam do dyskusji ♥



Moje plany na grudzień? Na razie nie istnieją ;) Czeka mnie sporo zaliczeń z różnych przedmiotów na studiach, dlatego wiem, że będę miała nieco mniej czasu na czytanie i blogowanie. Czas świąt też jest takim okresem, gdy teoretycznie powinniśmy wypoczywać, a zawsze jest więcej do zrobienia ;) Standardowo na pewno pojawią się podsumowania roku, choć już się ich boję, bo wiem, że zwłaszcza to czytelnicze wypadnie kiepsko. Nie zabrałam się jeszcze za nie, a to już źle świadczy, ponieważ takie podsumowania z reguły są pracochłonne. Mam jednak nadzieję, że ze wszystkim się wyrobię! A wy macie jakieś szczególne plany na ostatni miesiąc w roku? 
Czytaj dalej »

sobota, 24 listopada 2018

Wiatrodziej, czyli pozbądźmy się głównego bohatera i książka będzie dobra

0
Prawdodziejka to książka, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia – z jednej strony była całkiem w porządku, ale z drugiej nie zaskoczyła mnie niczym nowym. Tuż po przeczytaniu byłam zadowolona z lektury, lecz wraz z mijającymi miesiącami moja sympatia do niej malała, po czym nagle została rozpalona po wydaniu Wiatrodzieja, którego strasznie chciałam przeczytać. Dzisiaj przychodzę do was z recenzją drugiego tomu Czaroziem i mogę wam powiedzieć, że Susan Dennard znowu wzbudziła we mnie bardzo mieszane odczucia swoją powieścią. 

Życie Merika nie jest łatwe. Niedawno stracił najlepszego przyjaciela, a do tego właśnie spłonął jego okręt. Za wszystkim stoi jego siostra, Vivia, która za wszelką cenę chce się pozbyć młodego księcia i zasiąść na tronie. Czy wiatrodziej wyjdzie z tego starcia cało? Czaroziemie opanowuje wojna. Nubreveni pokładają nadzieję w tajemniczej postaci – Furii, ale Vivia nie ma zamiaru w nią uwierzyć.
Safi i Iseult, więziosiostry, wpadły w nie lepsze kłopoty. Przyjaciółki znowu zostały rozdzielone i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się jeszcze spotkają. Safi towarzyszy cesarzowej, a piekielni bardowie depczą im po piętach. Każdy chce mieć potężną prawdodziejkę po swojej stronie. Jej moc może zdecydować o powodzeniu w politycznych rozgrywkach. Iseult po raz kolejny musi się zmierzyć z krwiodziejem. A może powinna mu zaufać?
Opis z LubimyCzytać

Zauważyłam u siebie pewną prawidłowość, jeśli chodzi o tę serię – za każdym razem najmniej podoba mi się główna narracja. W Prawdodziejce głos przypadał przede wszystkim Safi i najciężej było mi przebrnąć przez rozdziały z jej perspektywy; w Wiatrodzieju naszym pierwszoplanowym narratorem staje się Merik i dla odmiany to jego losy najmniej mnie interesowały, a Safi udało się wkraść w moje łaski. Mam nadzieję, że ta tendencja się nie utrzyma, bo kolejne tomy będą opisywane z perspektywy Iseult i Aeduana, czyli moich ulubieńców, dla których w ogóle mam zamiar dalej czytać tę serię, więc nie zniosę, jeśli ich wątki zaczną mnie nudzić. Ponieważ o ile jeszcze w pierwszej części losy tej czwórki były ze sobą dość mocno związane i przewaga Safi nie była tak wyczuwalna, dzięki czemu całość była dla mnie zachowana na równym poziomie, o tyle w Wiatrodzieju główną osią wszystkich wydarzeń stał się wątek Merika i poświęcono mu najwięcej stron, a historia księcia była nużąca i mało zajmująca. Nie obchodziło mnie, co się z nim stanie i według mnie, w ostatecznym rozrachunku, większość sytuacji, które przytrafiły się Merikowi, były kompletnie niepotrzebne i nie popchnęły fabuły specjalnie do przodu, dopiero sam koniec książki zapewnił jakiś materiał, z którym Dennard będzie mogła pracować w kolejnym tomie. Teraz, patrząc całościowo na historię przedstawioną w Wiatrodzieju, muszę powiedzieć, że tak naprawdę niewiele się tutaj wydarzyło. Przez to, że każdy z naszych bohaterów znajduje się na innym obszarze Czaroziem, autorka mogła sobie pozwolić na kluczenie i lanie wody, przez co zwrotów akcji i znaczących wydarzeń jest stosunkowo niewiele. Dopiero w końcówce Susan Dennard pozwoliła sobie na wprowadzenie, nowych intrygujących wątków, które mają duży potencjał, zostawiły nas jednak z większą ilością pytań niż odpowiedzi.

Co do samych bohaterów, powiem to jeszcze raz – Iseult i Aeduan są moimi faworytami, bo są najbardziej wielowymiarowi, skomplikowani i intrygujący, a w tej części autorka jeszcze bardziej ich rozwinęła, sprawiając, że jestem nimi niezmiennie zachwycona i już nie mogę się doczekać kolejnych książek tylko dlatego, że koniecznie muszę się dowiedzieć, jak rozwinie się ich wątek! Pomiędzy Iseult a Aeduanem pojawiła się tak subtelna, krucha, ale piękna nić porozumienia, że wciąż jestem oczarowana i zafascynowana głębią tej relacji. W ich życiu zaszły też dość poważne zmiany, zwłaszcza jeśli chodzi o Iseult, dlatego jestem bardzo ciekawa, jak wpłynie to na kreację tych bohaterów, wierzę jednak, że może być tylko lepiej, bo są wprost niesamowici! Safiya wreszcie przestała mnie irytować, co stanowczo możemy zaliczyć na plus, ba!, pojawiła się u mnie nawet cień sympatii do prawdodziejki. Natomiast Merik... Merik jest tak nudny, nieogarnięty  i denerwujący, że za każdym razem, gdy pojawiał się rozdział z jego perspektywy, nieprzypadkowo odkładałam książkę na bok, przez co przeczytanie Wiatrodzieja, zamiast dwa, trzy dni, zajęło mi prawie trzy tygodnie. Ktoś powinien nim porządnie potrząsnąć, ale nasz książę ma klapki na oczach i jest tak arogancki, że nie dostrzega oczywistych rzeczy podsuniętych mu pod nos. W tym tomie pojawiło się mnóstwo nowych postaci, które z biegiem wydarzeń udało nam się bliżej poznać i powiem wam, że jak na razie jestem bardzo zainteresowana cesarzową Vanessą czy Rzeźbimieszkiem. Przy okazji mam dobrą wiadomość dla tych, którzy nie przepadają za romansem – w tym tomie właściwie go nie uświadczyliśmy! Pojawiają się jakieś przebłyski, ale są tak niewielkie i subtelne, że można spokojnie uznać, iż Wiatrodziej jest pozbawiony wątku romantycznego.

Na zakończenie nie wiem, co mogę wam powiedzieć. Ta seria nie jest wybitna. Momentami jest nużąca i Wiatrodziej zdecydowanie nie spełnił moich oczekiwań, ale i tak z utęsknieniem wypatruję trzeciej części... Wykreowany przez autorkę świat z każdym tomem staje się coraz ciekawszy, poznajemy coraz większe grono intrygujących bohaterów i spajające ich tajemnice, intrygi stają się coraz bardziej skomplikowane, a Iseult i Aeduan to po prostu cud, miód i orzeszki... Ale czegoś brakuje w tej serii. Nie porywa, nie sprawia, że serce bije mi szybciej z emocji, nie zaskakuje, a choć trup ścieli się gęsto i krew leje się strumieniami, Wiatrodziej nie jest w nawet najmniejszym stopniu ekscytujący. Trudno mi tak naprawdę powiedzieć, czy polecam Wam tę serię; ja sama jestem masochistką i na pewno kolejny tom kupię.


Seria Czaroziemie:
Prawdodziejka // Wiatrodziej // Bloodwitch // ...
Czytaj dalej »

środa, 21 listopada 2018

Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda [spoilery!]

0
Wychowałam się na Harry'm Potterze. Kolejną część czytałam o roku na wakacjach, więc stopniowo dorastałam wraz z naszymi bohaterami, więc rzeczywistość wykreowana przez J. K. Rowling jest niesamowicie bliska mojemu sercu. Właśnie dlatego mam fioła na punkcie wszystkiego, co jest związane ze światem czarodziejów i właśnie dlatego nie mogłam się doczekać kontynuacji przygód Newta Scamandera (♥). Tylko że ten film to w moim odczuciu zbrodnia przeciwko wszystkim fanom franczyzy. Zanim jednak przejdziemy do recenzji, musicie być świadomi, że w tekście znajduje się mnóstwo spojlerów odnośnie drugiej części Fantastycznych zwierząt, dlatego jeśli jeszcze nie mieliście okazji wybrać się do kina, kliknijcie czerwony krzyżyk w rogu ekranu. 

Zbrodnie Grindelwalda ponownie śledzą losy niezdarnego, ale uroczego Newta Scamandera (Eddie Redmayne), który z polecenia młodego Albusa Dumbledore'a (Jude Law) wyrusza w podróż do Paryża, by odnaleźć Credence'a (Ezra Miller), zanim ten wpadnie w ręce demonicznego Grindelwalda (Johnny Depp) pragnącego wykorzystać go do całkowitej eksterminacji mugoli. W to wszystko zostają oczywiście wplątani starzy bohaterowie znani nam z pierwszej części, czyli Jacob (Dan Fogler), Queenie (Alison Sudol) i Tina (Katherine Watson) oraz zupełnie nowi, jak Leta Lestrange (Zoe Kravitx), Theseus (Callum Turner) czy Nagini (Claudia Kim).


Podczas gdy książki o Harry'm Potterze były dobrze napisane, ze szczegółowo przemyślaną fabułą, wciągającymi wątkami i wielowymiarowymi bohaterami, Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda dotykają wielu problemów i narracji jednocześnie, tworząc bałagan, z którego nic tak na dobrą sprawę nie wynika. Początek był dobry, solidny, od razu zostajemy wrzuceni w miejsce, w którym zakończyła się pierwsza część, a potem następuje trwająca półtorej godziny dziura, usilnie zapychana mało znaczącymi wątkami, które nie wnoszą nic do fabuły, aż całość zostaje zakończona naprawdę mocnym, szokującym, wbijającym w fotel zakończeniem. Problem w tym, że wciąż czuję, jakbym niepotrzebnie zmarnowała dwie godziny z mojego życia na ten film, który w dodatku stoi w sprzeczności ze wszystkim, co znamy nie tylko z pierwsze części, ale także z całego czarodziejskiego świata wykreowanego w książkach. Pierwszych kilka minut zostaje użytych, by za pomocą dialogu niedbale wytłumaczyć, czemu Jacob nie stracił wspomnień, lecz na przykład tajemnica przetrwania Credence'a nie zostaje rozwikłana, choć jego śmierć odegrała ogromną rolę w zakończeniu poprzedniego filmu. To jednak nic w porównaniu z... pojawieniem się McGonagall w Zbrodniach Grindelwalda. Akcja toczy się w połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku, mimo to nasza kochana profesor jest już dorosłą kobietą biegającą po Hogwarcie, choć według kanonu nie było jej jeszcze wtedy nawet na świecie! Zabawa franczyzą może być naprawdę fajna, zwłaszcza że jednym z najjaśniejszych punktów jest pojawienie się Nicholasa Flamela, słynnego alchemika, który stworzył kamień filozoficzny. U każdego z fanów serii pojawienie się tej znanej postaci na pewno wywołało ekscytację, lecz kompletne ignorowanie linii czasowej na potrzeby krótkiego cameo zdecydowanie nie jest fajne. Osobiście jestem zdegustowana tym, że na potrzeby dosłownie jednej wzmianki, zachwiany został cały kanon. 


Kreacja bohaterów w Zbrodniach Gwindelwalda to jakaś kpina. Nagini, która mogła stać się niezwykle interesującą postacią i z niecierpliwością czekałam na jej wątek, nie przejawia właściwie żadnej inicjatywy i jej rola w całości opiera się na trosce względem Credence'a. Tina Goldstein, jedna z głównych bohaterek pierwszej części, została tajemniczo zdegradowana do poziomu nudnego zainteresowania romantycznego. Jacob Kowalski, jedna z najbardziej uwielbianych postaci po Fantastycznych zwierzętach, teraz jest wykorzystywany głównie do tego, by wprowadzić odrobinę komizmu (zresztą nieudanego). Najbardziej intrygująca w tej całej mieszaninie pozostawała Leta Lestrange, której historia została najmocniej rozwinięta, ale jej motywacja odnośnie relacji z Newtem i Theseusem pozostała niewytłumaczona i w momencie, w którym zaczynałam ją naprawdę lubić, została bezsensownie uśmiercona przez twórców. (Swoją drogą, ktoś wie, do którego z braci Leta powiedziała kocham cię? To była dla mnie niejednoznaczna scena i wciąż zastanawiam się, czy adresatem był Newt, czy jednak Theseus). Ale nikt nie został tak bardzo pokrzywdzony jak Queenie Goldstein. Queenie, która z radosnej, pełnej życia kobiety z ikrą przeobraziła się w osowiałą, okrutną bohaterkę, która według własnego uznania rzuca dookoła zakazane czary miłosne i obraża się z byle powodu, a potem dołącza do Grindelwalda, bo ten ładnie opowiada o miłości! Przeczuwałam, że Queenie obierze właśnie ten kierunek, lecz i tak jestem zawiedziona, bo jej postać w tej chwili stoi w zupełnej sprzeczności z jej pierwotną odsłoną, a takiej niekonsekwencji nie jestem w stanie zaakceptować. Zwłaszcza że jest ona tak niezwykle uzdolniona w legilimencji i bez problemu powinna przejrzeć fałszywą grę Grindelwalda lub przynajmniej jego pomocników, którzy posiadają o wiele niższy potencjał magiczny. Dla mnie fakt, że z jednej z najbardziej pozytywnych bohaterek w serii Queenie przeistoczyła się w antybohaterkę, jest po prostu idiotyczny i niewiarygodny. Ale najwyraźniej w tej serii już nikomu nie zależy nawet na tym, żeby poszczególne wątki wypadały przekonywująco. 


Do omówienia pozostaje nam jeszcze tytułowy bohater... I nawet nie wiem, od czego miałabym zacząć. Cenię Johnny'ego Deppa za jego inne role, ale... Nie. Po prostu nie. W książkach Grindelwald był przystojny i czarujący, a tutaj mamy karykaturalną wersję, która w dodatku nie prezentuje sobą nic poza charakteryzacją. Naprawdę mam wrażenie, że Depp nic od siebie nie dał tej postaci, nawet nie starał się nadać jej głębi, nie wiem, czy w ogóle można to nazwać grą aktorską, bo dla mnie przez cały czas miał taką samą minę. Czy ktoś potrafi mi też wytłumaczyć, dlaczego cały film nosi tytuł Zbrodnie Grindelwalda? Bo ja tego nie potrafię zrozumieć. Nie dość, że jego samego na ekranie nie było zbyt wiele, to w dodatku do jakiś wyjątkowych zbrodni też się nie posunął. Śmiem twierdzić, że przy Voldemorcie to taki niewinny szczeniaczek, a przy tym o wiele bardziej nudny i pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Mogę za to pochwalić film za to, że w końcu dostaliśmy szersze zastosowanie magii przez czarodziei – w końcu mamy bohaterów, którzy znają o wiele więcej zaklęć niż tylko Expelliarmus! (Oj no, taki drobny przytyk w kierunku Harry'ego, nie mogłam sobie odpuścić.)


Podsumowując, gdybym była przypadkowym fanem, który nie ma zbyt wiele wspólnego z oryginalną serią i wybrał się na film z doskoku, pewnie byłabym całkiem zadowolona i podekscytowana tym, że pojawia się młoda McGonagall (choć zupełnie niszczy to linię czasu) i chłopak, który może, ale nie musi być kolejnym Dumbledore'em (według mojej teorii to oszustwo Grindelwalda, dzięki któremu ten nastawi Credence'a przeciwko Albusowi, ale na rozwinięcie tego wątku musimy poczekać). Jednak dla zagorzałych fanów serii Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda mogą już nie być tak satysfakcjonujące. Osobiście jestem zażenowana poziomem tego filmu i gdyby nie to, że całym sercem kocham Newta Scamandera, a także samych aktorów, z Eddie Redmayne'em i Ezrą Millerem na czele, uznałabym to za stratę pieniędzy. To nie jest produkcja, na którą było warto czekać, a Rowling chyba zapomniała, co to znaczy tworzyć dobrą historię. Nie powiem wam jednak, żebyście nie szli do kina, bo każdy Potterhead jest masochistą i mimo niskiego poziomu będzie musiał obejrzeć film należący do franczyzy. Boję się myśleć, co będzie dalej... A czekają nas jeszcze trzy części. 

Cała ta fabuła jest dosłownie ridiculous (absurdalna). 
Czytaj dalej »

środa, 14 listopada 2018

The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz, czyli zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy

0
The Hate U Give jest to powieść, na którą czekałam od bardzo dawna, właściwie od momentu, w którym ukazała się w Stanach Zjednoczonych. Zebrała niemal same pozytywne recenzje, a do tego porusza bardzo współczesną tematykę, która nie pojawia się zbyt często w powieściach skierowanych do młodzieży, stąd wiedziałam, że nie spocznę, dopóki The Hate U Give nie wpadnie w moje ręce. 

W tym świecie nigdy nie jesteś za młody, by mogli cię aresztować albo zabić. Dlatego dzieciakom wpaja się zasady odpowiedniego zachowania przy policji – „Trzymaj ręce tak, żeby były widoczne. Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy cię o coś zapytają”. 
Szesnastoletnia Starr Carter porusza się między dwoma światami: biedną dzielnicą, w której mieszka oraz luksusową szkołą prywatną na przedmieściach, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje całkowicie zniszczona, gdy jej przyjaciel z dzieciństwa zostaje zastrzelony przez białego policjanta na jej oczach. Wszyscy chcą wiedzieć jedno: co tak naprawdę stało się tamtej nocy? A jedyną osobą, która może odpowiedzieć na to pytanie, jest Starr. Lecz to, co powie dziewczyna – bądź czego nie powie mogłoby przewrócić do góry nogami jej codzienność. Mogłoby też zagrozić jej życiu.

Moje początki z tą książką nie były łatwe. Irytował mnie nadmiernie młodzieżowy styl, który wydawał mi się być wymuszony, przez co ciężko było mi czytać kolejne strony, w dodatku nie polubiłam się z główną bohaterką, która według mnie starała się usprawiedliwiać pięknymi słówkami swoją dwulicowość. Przełom nastąpił dopiero koło siedemdziesiątej strony, gdy już przyzwyczaiłam się do języka, jakim jest napisana The Hate U Give i przestał mi on przeszkadzać i gdy historia nabrała wreszcie tempa. Zostałam absolutnie wciągnięta w fabułę, po prostu nie mogłam się oderwać od tej powieści, która z każdą kolejną przeczytaną kartką stawała się coraz lepsza! Ta powieść niczego nie łagodzi; jest odważna, szczera do bólu, surowa w przekazywaniu swojej prawdy, a przez to momentami wstrząsająca i trudna w odbiorze, ale właśnie takie książki wzbudzają we mnie największe emocje i pozostają ze mną na dłużej.

W The Hate U Give głównym wątkiem pozostaje nierówne traktowanie ludzi ze względu na kolor ich skóry, ale Angie Thomas sięga głębiej, pokazując ten problem od zupełnie innej strony, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni choćby przez media. Sama Starr jest bardzo zagubiona w swojej identyfikacji rasowej; z jednej strony wywodzi się z dzielnicy, która jest niejako gettem zamieszkałym jedynie przez Afroamerykanów, gdzie króluje handel narkotykami, strzelaniny i gangi, ale nie do końca czuje się częścią tej społeczności, bo uczęszcza do liceum w lepszej części miasta, gdzie jest jedną z dwójki uczniów o ciemnym kolorze skóry. Starr robi wszystko, by te dwa światy się ze sobą nie mieszały; swoich białych i czarnych znajomych zawsze trzyma oddzielnie, w zależności od otoczenia ukrywa pewne swoje charakterystyczne cechy nabyte w tych skrajnie odmiennych kręgach, zmienia się nawet sposób jej mówienia, ponieważ w szkole i w domu używa zupełnie innego slangu. Na rasizm patrzymy więc oczami osoby, która sama niejako dyskryminuje zarówno jedno, jak i drugie środowisko, wybierając tylko te satysfakcjonujące ją rzeczy, sama Starr zdaje sobie jednak sprawę ze swojej hipokryzji. W The Hate U Give zostało poruszonych wiele problemów związanych z rasizmem, w tym między innymi poglądy ogółu na związek pomiędzy czarną dziewczyną a białym chłopakiem czy niesprawiedliwe stereotypy. Wydaje mi się, że Angie Thomas nie tyle chciała pokazać czysty problem nienawiści międzyrasowej, a raczej skupiła się na tym, do czego prowadzi podobna niechęć i jednocześnie chciała nam przybliżyć czarną kulturę, znajdziecie tutaj bowiem wiele odwołań do rapu, znanych czarnoskórych działaczy czy historii Afroamerykanów. Ponieważ jako Europejczycy wychowujemy się w zupełnie innym kręgu kulturowym, nie byłam w stanie zrozumieć wszystkich nawiązań, lecz zdecydowanie dużo wyciągnęłam z tej historii.

The Hate U Give jest to powieść, w której główną tematyką pozostaje rasizm, ale choć cała historia skupia się wokół niesprawiedliwej śmierci Khalida i braku pociągnięcia do odpowiedzialności białego policjanta, co jest niejako motorem napędowym fabuły, pokochałam tę książkę z zupełnie innego powodu. Uwielbiam The Hate U Give z powodu bardzo mocnego, zdrowego wątku rodzinnego. W książkach młodzieżowych nasi bohaterowie z reguły pochodzą z rozbitych rodzin lub nie zaznali oni troski ze strony swoich rodziców, natomiast The Hate U Give to jedna z naprawdę niewielu powieści, które stworzyły tak cudowną, rodzinną atmosferę obecną od samego początku do końca. Chociaż Carterowie nie są idealni, momentami ich historia jest mocno pokręcona, a nawet miejscami toksyczna, niesamowicie się o siebie troszczą. Rodzice Starr są przy niej przez cały czas, oferując jej swoje wsparcie i bezwarunkową miłość, chronią ją, ale przy tym potrafią być surowi i wymagający; jej rodzeństwo przypomina typowe, dokuczające sobie, lecz gotowe stanąć za sobą murem w trudnych chwilach rodzeństwo. I to jest piękne. Ta prostota, realizm, a jednocześnie emanujące z każdej strony ciepło. Sposób, w jaki Angie Thomas przedstawiła rodzinne relacje w swojej książce, zasługuje na ogromne uznanie, bo do tej pory nie spotkałam się jeszcze z tak pięknym obrazem w książkach young adult.

The Hate U Give nie jest książką idealną. Momentami jest brutalna, wręcz ekstremalna, ale to bardzo wartościowa lektura pokazująca zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy. Nie zgadzam się ze wszystkimi wątkami zaprezentowanymi przez autorkę, lecz The Hate U Give to tak ważna powieść między innymi dlatego, że zaprasza nas do szeroko zakrojonej dyskusji i pozwala spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. Przedstawiona historia jest bardzo rzeczywista, a przez to trudna; pozostaje jednak piękna i szczera w swojej prostocie, Angie Thomas nie starała się bawić w patetyczne przemowy czy podniosłe ideały, decydując się na przystępną, nastoletnią bohaterkę, której przyszło się zmagać z czymś o wiele większym od niej samej. The Hate U Give jest bezkompromisowe, autentyczne i śmiałe.


Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Papierowy Księżyc ♥
Czytaj dalej »

sobota, 10 listopada 2018

Słońce też jest gwiazdą, czyli wartościowa powieść o przeznaczeniu, miłości i wielokulturowości

0
Słońce też jest gwiazdą to powieść, po której absolutnie niczego się nie spodziewałam. Nie czytałam Ponad wszystko Nicoli Yoon, ale widziałam film, który niestety strasznie mnie wynudził, dlatego względem jej drugiej książki wydanej w Polsce nie miałam żadnych oczekiwań. Uwierzcie mi, że gdybym nie dała tej autorce drugiej szansy, na pewno wiele bym straciła, bo Słońce też jest gwiazdą jest po prostu niesamowite! Z reguły trudno pisze mi się pozytywne recenzje, o wiele łatwiej jest ubrać w słowa negatywną opinię, ale o tej powieści mogłabym pisać bez końca, bo porusza tak wiele różnorodnych wątków, mimo niewielkiej objętości.

Natasha pochodzi z Jamajki, ale od ósmego roku życia mieszka w Stanach. Jej rodzice przebywają w USA nielegalnie i zostają deportowani na Jamajkę. Natasha jest załamana i wściekła na ojca – to przez niego rodzina musi wracać tam, skąd przyjechała. Wierzy w naukę, a nie w miłość, zwłaszcza po tym, jak zdradził ją chłopak. Daniel z kolei pochodzi ze społeczności Koreańczyków – jego rodzice pochodzą z Korei Południowej, ale on sam urodził się i wychował w USA, dlatego nie jest w stanie w pełni przypominać oddanego tradycji, wymarzonego syna. Przypadek sprawia, że w dzień deportacji Natashy, spotyka ona Daniela i spędza nim jeden, przepełniony cudownymi wrażeniami dzień, który na zawsze ich zmienia. 

Wiedziałam, że w tej powieści zostanie zawarty wątek deportacji do Jamajki, nie miałam jednak pojęcia o tym, że drugi z naszych bohaterów będzie narodowości koreańskiej! Jako osoba, która fascynuje się azjatycką kulturą, byłam bardzo ciekawa, jak Nicola Yoon przedstawi ten wątek i mogę powiedzieć wam tylko tyle – ta książka jest tak cholernie ważna. Zwłaszcza dla osób mieszkających w państwach, gdzie wiele narodowości się przenika, ale uważam, że każdy powinien się z nią zapoznać, by przynajmniej spróbować zrozumieć osoby wywodzące się z rodzin wielokulturowych lub emigranckich. Powiem wam szczerze, że Słońce też jest gwiazdą to niejako kubeł zimnej wody wylanej na moją głowę. Nigdy wcześniej tak głęboko nie zastanawiałam się nad poczuciem przynależności do danego środowiska i własną identyfikacją, a Natasha i Daniel, każde na swój własny sposób, musi zmagać się z oczekiwaniami nie tylko otoczenia, ale także rodziców. Natasha została niejako zmuszona do porzucenia swojego jamajskiego pochodzenia i stała się w stu procentach Amerykanką; z kolei Daniel bardzo łączy ze sobą kulturę koreańską i amerykańską, odnajdując w tym dla siebie miejsce, choć jego rodzice na siłę próbują z niego zrobić rodowitego Koreańczyka, a cały świat widzi w nim stereotypowego Azjatę. 

Słońce też jest gwiazdą nie opowiada jednak tylko o rozterkach Daniela i Natashy próbujących odnaleźć siebie w tym tyglu kulturowym, ale w powieści często pojawiają się krótkie pojedyncze rozdziały z perspektywy przypadkowych osób, które poznają na swojej drodze. Pojawiają się więc historie rodziców naszych głównych bohaterów, które niejako tłumaczą, skąd ich poglądy; poznajemy przeszłość kelnerki z azjatyckiej restauracji, gdzie została wyjaśniona jej niechęć do Amerykanów, która niejako wzięła się z tradycyjnych przekonań wyniesionych z kraju, przypadkowego ubezpieczyciela, który omal nie potrącił Natashy, skomplikowaną historię miłosną jej prawnika... To były smaczki, które niesamowicie wzbogaciły tę książkę, zbudowały świat dookoła głównych bohaterów, co tylko nadało im wiarygodności. Słońce też jest gwiazdą bardzo mocno dotyka także problemu rasizmu i to nie w wykonaniu osób białych, a właśnie czarnoskórych i Azjatów, którzy są jeszcze bardziej zamknięci na inne kultury, żyjąc niejako w hermetycznym środowisku. To niesamowite, że tak króciutka książka, teoretycznie skierowana do młodzieży, dotyka tak wielu problemów i zmusza do tak głębokich przemyśleń dotyczących naszego miejsca na świecie i całej globalizacji, wielokulturowości, tego, jak mimo rozwoju, niektórych granic wciąż nie potrafimy przekraczać i jak trudno jest się przeciwstawić tradycjom, które nie zawsze są dobre, ale zostały nam po prostu wpojone.

Słońce też jest gwiazdą, choć niesamowicie przedstawia zderzenie różnych kultur, jest zdecydowanie czymś więcej, niż tylko książką opowiadającą o różnych narodowościach bohaterów. To cudowna historia miłosna tocząca się w trakcie jednego dnia. Można powiedzieć, że to za mało, by postaci się w sobie prawdziwie zakochały i z reguły jestem bardzo przeciwna podobnym wątkom, ale Nicola Yoon opisała ich relację tak pięknie i wiarygodnie, że nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, iż uczucie łączące Natashę i Daniela naprawdę mogło się tak szybko rozwinąć. Wiele ich różni, także podejście do życia – Natasha jest pragmatyczna i zdyscyplinowana, nie wierzy w miłość, a w naukę; nie wierzy w pasję, a rozsądek. Daniel z kolei to wolnomyśliciel i marzyciel, który pragnie zostać poetą, poddaje się impulsom i podniosłej nadziei. To było zderzenie dwóch różnych światów, przez co często wywiązywały się między nimi poważne, głębokie rozmowy, które mnie zachwycały; jednocześnie dzięki skrajnie odmiennym podejściu zarówno Natasha, jak i Daniel mogli się rozwinąć, dodali sobie nawzajem skrzydeł, pomogli odnaleźć w sobie odwagę, by zrobić to, o czym od dawna myśleli, ale nie byli gotowi zaryzykować, dopóki ta druga strona nie ułatwiła im odnalezienia odpowiedniej drogi. Pokochałam ich oboje całym sercem, choć są tak skrajnie różni, ich wspólna podróż była niesamowita.

Słońce też jest gwiazdą to powieść, z którą każdy powinien się zapoznać. Nie jest długa, ale za to jak niezwykle wartościowa! Przeczytałam ją w mig, rozkoszując się każdą stroną i zachwycając złożonością tego, co próbowała nam przekazać Nicola Yoon za pomocą tej przepięknej historii. Jeżeli jeszcze nie znacie Słońce też jest gwiazdą, koniecznie musicie ją przeczytać! Według mnie właśnie takie książki zasługują na uznanie i powinny wieść prym wśród powieści młodzieżowych.

Czytaj dalej »

środa, 7 listopada 2018

Stosik #16

0
Nadszedł czas na to, co tygryski lubią najbardziej, czyli na książkowe zdobycze z ostatnich dwóch miesięcy! Chociaż wróciłam do blogowania z pełną parą, na szczęście na razie nie przełożyło się to na ilość kupowanych przeze mnie egzemplarzy, choć nie sądzę, bym była w stanie dłużej się powstrzymywać, zebrałam zbyt wiele poleceń na bookstagramie! Nie uprzedzajmy jednak faktów, na razie mogę się pochwalić pięcioma egzemplarzami, które do mnie przyszły na przestrzeni września i października.

  • WIEŻA ŚWITU, Sarah J. Maas – wciąż nie przeczytałam Imperium burz, bo jestem straszną bułą, ale w mojej biblioteczce nie mogło oczywiście zabraknąć kolejnego tomu Szklanego tronu, bo jak wielokrotnie powtarzałam, Sarah J. Maas to moja osobista królowa i nawet jeśli Dwór skrzydeł i zguby trochę mnie rozczarował, to wciąż nie zmienia faktu, że jest to jedna z moich ulubionych autorek, a Szklany tron to seria wyjątkowa i bardzo bliska mojemu sercu. Co prawda na przestrzeni ostatnich tomów moja niechęć do Chaola tylko rosła, lecz od osób, które miały podobne wątpliwości do moich, słyszałam, że Wieża świtu jest naprawdę dobra, więc staram się być pozytywnie nastawiona. Najpierw jednak muszę się zabrać za piąty tom! Aaaaa, nie wierzę, że wciąż go nie przeczytałam! (Na moje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że utknęłam z powodu wątku Elide... ktoś da mi motywującego kopniaka i pomoże się przemóc?)
  • ZŁY ROMEO, Leisa Rayven – książka z wymiany na LC; to był właściwie impuls. W zasadzie przeczytałam dużo negatywnych opinii o tej powieści, ale i tak jestem jej ciekawa. Mam nadzieję, że dostanę motyw w stylu Zakochanej złośnicy, którą uwielbiam (ktoś jeszcze kocha tę produkcję? ♥). Kiedy już sięgnę po tę historię na pewno dam wam znać, jakie są moje wrażenia!
  • ZŁA JULIA, Leisa Rayven – książka z wymiany na LC; j.w.
  • THE HATE U GIVE, Angie Thomas – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; ta książka już za mną i powiem wam tyle: każdy bez wyjątku powinien ją przeczytać! Szczerze mówiąc, moje początku z tą powieścią były ciężkie, irytował mnie na siłę młodzieżowy język i bolała mnie pewnego rodzaju rozbieżność w zachowaniu głównej bohaterki, lecz ta historia stopniowo podbijała moje serce, jednocześnie łamiąc je na pół. Opowiem wam o niej więcej w recenzji, która powinna wkrótce się pojawić na blogu, lecz możecie mi wierzyć, The Hate U Give to niesamowicie wartościowa lektura, która otwiera oczy na ważne, społeczne kwestie, a przy tym jest pięknym pomnikiem wystawionym relacjom rodzinnym. 
  • MAŁE OGNISKA, Celeste Ng – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; Małe ogniska to książka, którą mam zamiar przeczytać w ramach wyzwania rzuconego samego sobie. Jak już wam wcześniej wspominałam, wreszcie doszłam do tego momentu, w którym young adult przestało mi wystarczać; nie zrozumcie mnie źle, kocham ten gatunek i pewnie nigdy nie przestanę go czytać, ale pojawiła się we mnie potrzeba sięgania po bardziej ambitne powieści poruszające dojrzalsze tematy i z tego powodu zdecydowałam się przeczytać Małe ogniska. Zobaczymy, co z tego wyniknie, lecz jestem dobrej myśli ;) 

Nie byłabym sobą, gdybym na zdjęciu zawarła wszystkie książki, ale resztę pokażę wam przy okazji kolejnego stosiku. Zapomniałam podzielić się z wami moimi zdobyczami książkowymi i zakładkowymi z Targów Książki w Krakowie, lecz jeśli śledzicie mojego instagrama (@booksbygeekgirl), mieliście już okazję podglądnąć, co udało mi się kupić. Jeśli jeszcze nie jesteście moimi obserwatorami, koniecznie to nadróbcie, bo na profilu dzieją się fajne rzeczy, a już za niedługo do wygrania będzie egzemplarz The Hate U Give! 
Czytaj dalej »

sobota, 3 listopada 2018

Ostatni Namsara, czyli zakazane opowieści o magicznej mocy

0
Ostatni Namsara to powieść, po którą początkowo nie miałam zamiaru sięgać, po przeczytaniu opisu wydawało mi się, że jest to historia skierowana raczej do młodszych czytelników, ale przeczytałam kilka opinii na Goodreads i stwierdziłam, że właściwie nie mam nic do stracenia. Zdecydowanie nie żałuję, że ją przeczytałam, bo Ostatni Namsara to jedna z ciekawszych propozycji young adult, jakie przeczytałam w tym roku!

Na początku był Namsara – zrodzony z nieba i ducha – który wszędzie, gdzie się pojawił, przynosił miłość i śmiech. Lecz gdzie jest światło, tam musi być ciemność. Dlatego była też Iskari – zrodzona z krwi i blasku księżyca. Niszczycielka. Przynosząca śmierć.
Oto legendy, na których wychowała się Asha, córka króla Firgaardu. Opowiadano je szeptem, a ona słuchała z zapartym tchem, zafascynowana zakazanymi bohaterami z przeszłości. Jednak dopiero kiedy sama stała się najbardziej zaciekłym, budzącym postrach pogromcą smoków, przyjęła rolę następnej iskari – samotny los, który sprawił, że Asha czuła się jak broń w cudzych rękach, a nie dziewczyna.
Asha walczy ze smokami i przynosi ich głowy królowi, lecz żadne z tych trofeów nie jest w stanie jej uwolnić od więzów obowiązku: ślubu z okrutnym komendantem, człowiekiem, który zna prawdę o jej naturze. Gdy Asha dostaje szansę uwolnienia się w zamian za zabicie najpotężniejszego smoka w Firgaardzie, odkrywa, że stare opowieści mają w sobie więcej prawdy, niż mogła się spodziewać. Z pomocą przyjaciela – niewolnika służącego jej narzeczonemu – Asha musi zrzucić z siebie pancerz iskari i otworzyć serce na miłość, światło i prawdę, którą przed nią zawsze ukrywano.
Opis z LubimyCzytać

Jest tyle rzeczy, które urzekły mnie w Ostatnim Namsarze, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Przede wszystkim pokochałam główną bohaterkę, a to nie zdarza się często! Asha jest niesamowita –  to jedna z tych silnych, kickassowych heroin, ale nie jestem przy tym bezduszna czy niepotrzebnie okrutna. Jest bardzo niezależna i twarda, lecz jak każdy odczuwa strach; od dzieciństwa nosi bardzo ciężkie brzemię, dlatego nie pozwala ludziom się do siebie zbliżać, dlatego wydaje się oschła i nieokrzesana na pierwszy rzut oka, lecz nie jest przy tym niewrażliwa i bezwzględna, co w dużym stopniu wyróżnia ją na tle tego typu postaci. Nie czeka biernie na rozwój sytuacji, tylko walczy w obronie własnych przekonań i osób, na których najbardziej jej zależy, nawet jeśli posiadają o wiele niższy status społeczny. Jednocześnie Asha nie jest też naszą typową, wojowniczą księżniczką – właściwie nie czuje się częścią rodziny królewskiej, cała zeszpecona przez blizny i znienawidzona przed poddanych odpowiada tylko przed samą sobą. Cała jej kreacja wciąż zapiera mi dech w piersiach, bo choć jest ona silną bohaterką, autorka wciąż pokazuje nam jej słabości i wątpliwości, czyniąc z niej bardzo ludzką postać, lecz ta historia na Ashy się nie kończy – w Ostatnim Namsarze mamy prawdziwe bogactwo relacji, od prawdziwej, kobiecej przyjaźni przez braterską, niezłomną miłość po zakazane uczucie łączące księżniczkę oraz niewolnika. Wszyscy są wielobarwnymi, złożonymi postaciami, jednak Asha jest jedyna w swoim rodzaju. 

W Ostatnim Namsarze świetny jest także klimat, który trochę przypomina mi ten z Imperium ognia Saby Tahir. Kristen Ciccarelli równie plastycznie opisuje wymyślony świat w taki sposób, że niemal można go dotknąć, jest zabarwiony nutką egzotyzmu, ale także brutalnością, którą uwielbiam w takim wydaniu. Tym światem rządzą żelazne zasady, których złamanie kończy się śmiercią i nigdy nie wiesz, kto wbije ci nóż w plecy tym razem. Intrygi, co prawda momentami toporne, były niezwykle wciągające i dostarczyły mi mnóstwa emocji, a całość jest doskonale skrojona, choć mam wrażenie, że końcówka była niepotrzebnie przyspieszona i odrobinę naciągana, wszystko jednak powinno się wyjaśnić w drugim tomie. Od dawna żadna książka nie była w stanie wciągnąć mnie na tyle, bym skończyła ją w przeciągu jednego dnia, a potem nie byłam w stanie o niej zapomnieć, odtwarzając ulubione sceny. Przy tym wszystkim oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o cudownym wątku romantycznym, bo przecież wszyscy uwielbiamy zakazane uczucie! A tutaj zostało ono napisane tak pięknie, że mogę tylko się zachwycać. Od wzajemnej niechęci przez powolne, trudne budowanie zaufania po pierwsze zaczątki sympatii i w końcu szczerą, pełną wzajemnego zrozumienia i wsparcia miłość! Zarówno Torwin, jak i Asha rozwinęli się pod wpływem tej relacji i to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.

Ostatni Namsara to niespodziewanie pełnowartościowa powieść. Magiczna, przyciągająca, mroczna i piękna. Nie jest to tylko doskonale skrojona fantastyka, ale także historia o własnej akceptacji, przyjaźni i odpowiedzialności za własne działania oraz innych. Porusza, zaskakuje i zostawia czytelnika z poczuciem prawdziwej satysfakcji z lektury. Znajdziecie tutaj wszystko, co tylko powinno się pojawić w dobrym young adult, czyli doskonale napisana, konsekwentnie poprowadzona główna bohaterka, barwny świat, skomplikowane intrygi i bolesne tajemnice oraz oczywiście piękny, zakazany romans! No i smoki!


Duologia Iskari:
Ostatni Namsara // The Caged Queen

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu IUVI!
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia