poniedziałek, 10 lipca 2017

Tysiąc pocałunków, czyli chwile ulotne niczym kwiaty wiśni

Tysiąc pocałunków to książka, która początkowo niespecjalnie zwróciła moją uwagę, przechodziłam obok niej raczej obojętnie i nie planowałam jej kupować, lecz podczas robienia zamówienia coś mnie tknęło, a potem naczytałam się tylu pozytywnych recenzji, że naprawdę byłam podekscytowana perspektywą przeczytania historii spod pióra Tillie Cole. Opis na szczęście jest dość tajemniczy i niewiele zdradza, jednak dość szybko okazało się, że można wszystkiego się domyślić, a Tysiąc pocałunków nie wzbudziło we mnie równie wielkich zachwytów co u innych. Znowu. Czemu wciąż nabieram się na hype?

Wyobraź sobie, że otrzymujesz tysiąc małych karteczek i masz wypełnić je najpiękniejszymi momentami swojego życia…
Jeden pocałunek trwa chwilę. Tysiąc pocałunków może wypełnić całe życie. 
Chłopak i dziewczyna. Uczucie powstałe w jednej chwili, pielęgnowane później latami. Więź, której nie był w stanie zniszczyć ani czas, ani odległość. Która miała przetrwać już do końca. A przynajmniej tak zakładali.
Kiedy siedemnastoletni Rune Kristiansen wraca z rodzinnej Norwegii do sennego miasteczka Blossom Grove w stanie Georgia, gdzie jako dziecko zaprzyjaźnił się z Poppy Litchfield, myśli tylko o jednym. Dlaczego dziewczyna, która była drugą połową jego duszy i przyrzekła wiernie czekać na jego powrót, odcięła się od niego bez słowa wyjaśnienia?
Serce Rune’a zostało złamane, gdy dwa lata temu Poppy przestała się do niego odzywać. Jednak, gdy chłopakowi przyjdzie odkryć prawdę, jego serce rozpadnie się na nowo.
Opis z LubimyCzytać

Mam wrażenie, że w tej powieści wszystko dzieje się za szybko. I nie chodzi tutaj nawet o akcję, bo nie jest ona zbyt mocno rozbudowana czy zaskakująca – po prostu autorka zastosowała kilka dużych przeskoków w czasie, aby mocno posunąć fabułę do przodu. Z jednej strony to dobrze, że nie chciała sztucznie przedłużać powieści, ale z drugiej nie jestem fanką podobnego rozwiązania, które od razu wrzuca nas na głęboką wodę, zamiast stopniowo wszystko rozwijać. Nie dzieje się za wiele, nie ma zbyt wielu znaczących dla tej historii wydarzeń, lecz i tak mam wrażenie, że akcja pędzi do przodu, przynajmniej w pierwszej połowie, potem nieco wszystko się uspokoiło, stało się bardziej spójne i płynne. Jeżeli spodziewacie się zaskoczeń, to trafiliście pod zły adres – dość szybko można przewidzieć, w jakim kierunku podąży cała fabuła, niestety większa część książki jest dość schematyczna i jedynie pomysł związany z tytułowym tysiącem pocałunków wnosi odrobinę oryginalności do tej historii. Muszę tutaj wspomnieć o tym, że pod wieloma względami Tysiąc pocałunków jest bliźniaczo podobna do innej, bardzo znanej książki New Adult, którą wielbię całym sercem – nie chcę zdradzić tytułu, bo w ten sposób mogłabym wam zaspoilerować powieść Tillie Cole – i może z tego powodu nie była w stanie mnie porwać... Bo to już było i to w o wiele lepszym wydaniu.

Ogromny plus należy się jednak Tillie Cole za to, jak przedstawiła motyw artystyczny w Tysiąc pocałunków. Jestem zakochana nie tylko w jej opisie gry na wiolonczeli i tego, jak wiele muzyka znaczyła dla Poppy, ale także w fotografiach Rune'a, w cudownym sposobie, w jaki starał się uchwycić rzeczywistość. Wątki wiązane z artystami często występują w powieściach New Adult, ale uważam, że jak do tej pory Tillie Cole poradziła sobie z tym najlepiej, naprawdę urzekło mnie jej spojrzenie na sztukę, które pokazała w Tysiącu pocałunków. Był to jeden z niewielu elementów, które nie były wtórne w tej powieści. Ogólnie mam wrażenie, jakby pewne sceny i słowa Tillie Cole powtarzała bez końca, ten sam schemat oparty na pocałunkach, łzach, wyznawaniu sobie miłości, trochę smutno, trochę ckliwie, z czasem kolejne takie sceny zaczęły mi się zlewać w jedno i straciły swoją magię.

Jeśli chodzi zaś o bohaterów, to mam dość mieszane uczucia. Poppy bez wątpienia była jednym z najjaśniejszych punktów tej powieści, jej optymistyczne, choć przy tym także realistyczne podejście do życia, jej umiejętność do dostrzegania dobra w nawet najtrudniejszych sytuacjach, wyznawane przez nią wartości i własne przekonania... Bez wątpienia wszystko to sprawia, że trudno jej nie polubić. Bardzo doceniam jej kreację, bo choć Poppy wydaje się być bez wad, to jednak przy tym była bardzo ludzka. W moich oczach wypada o wiele lepiej niż Rune, który został poprowadzony mało konsekwentnie, co zawsze mnie irytuje. Został opisany jako mroczny anioł, humorzasty buntownik skrywający w sobie ogrom gniewu i nienawiści, ale w ogóle nie objawia się to w jego zachowaniu. Ta rozbieżność między jego charakterystyką a podejmowanymi przez niego decyzjami i jego prawdziwym usposobieniem strasznie kuła mnie w oczy. Wydaje mi się, że jego postać mogła zostać o wiele bardziej rozbudowana, tymczasem czuję dość duży niedosyt. Na szczęście o wiele bardziej przekonujący jest wątek romantyczny. Słodki, uroczy i delikatny, zdominował całą fabułę, lecz Poppy i Rune stanowili razem tak cudowną parę, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Bardzo się wspierali i widać było, że jedno skoczyłoby za drugim w ogień. 

Dość dużo narzekam na Tysiąc pocałunków, chyba dlatego, że po tych wszystkich zachwytach w blogosferze spodziewałam się czegoś więcej, ale tej książce udało się we mnie wzbudzić także głębsze emocje. W dwóch momentach nawet doprowadziła mnie do łez, choć wzruszenie nie trwało zbyt długo. Dla mnie podczas czytania zawsze najważniejsze są uczucia, więc częściowo powieść Tillie Cole wywiązała się ze swojego zadania i zasługuje na mocną szóstkę. Bez szaleństw, ale całkiem przyzwoicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj drogi Czytelniku!
Każde Twoje słowo sprawi mi wiele radości, niezależnie czy są to słowa pochwały, krytyki, obietnica przeczytania recenzowanej książki w przyszłości - wszystko wywoła na mojej twarzy geekowaty uśmiech.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia