środa, 31 października 2018

Podsumowanie października

0
W październiku musiałam wrócić na uczelnię i już się zaczęło... W przeciągu pierwszego miesiąca miałam tyle wejściówek i kolokwiów, że aż sama w to nie wierzę, strach się bać, co będzie dalej. Mimo to sukcesywnie piszę recenzje na bloga, staram się być aktywna na Instagramie na tyle, na ile pozwalają mi na to komunikacja miejska i wykłady (xD). Do tego w październiku udało mi się przeczytać 3 książki, z czego jestem raczej średnio zadowolona, mam nadzieję, że listopad będzie lepszy. Do tego razem z Chaos Cupcake wybrałam się na Targi Książki w Krakowie i jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu ♥ Same targi wypadły dość średnio w moim odczuciu, ale dobrze było się tak wyrwać na weekend, do tego obkupiłam się jak szalona na stoisku EpikPage ;) 


Z R E C E N Z O W A N E

W październiku na blogu pojawiły się cztery recenzje książek. Miesiąc zaczęliśmy z Pasażerką Alexandry Bracken. Miałam okazję zapoznać się już z ta autorką przy okazji jej trylogii Mroczne umysły, jednak ta powieść jest według mnie słabsza od jej poprzednich książek. Bracken nie stanęła na wysokości zadania, ta historia miała tak ogromny potencjał, a został on kompletnie zmarnowany, do tego dochodzi moja ogromna niechęć do głównej bohaterki i przepis na katastrofę gwarantowany. Następnie mogliście przeczytać recenzję Języka cierni Leigh Bardugo, czyli jednej z moich najukochańszych autorek. Oczywiście i tym razem nie zawiodła, tworząc niesamowity, klimatyczny zbiór opowiadań z krain, które poznaliśmy przy okazji jej uniwersum Grisza. W ramach mojego przekonywania się do polskich pisarzy, sięgnęłam po Clovisa La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu i powiem wam, że to było naprawdę dobre! Może opisy momentami mnie nużyły, lecz świat wykreowany był intrygujący, a bohaterowie wielowymiarowi i przyjemnie wspominam tę lekturę. Nie spodziewałam się, że aż tak przypadnie mi do gustu. Na końcu nareszcie opublikowałam zaległą recenzję Dworu skrzydeł i zguby Sary J. Maas. Książkę przeczytałam jeszcze w kwietniu, lecz długo nie potrafiłam zebrać moich myśli. Szczerze, seria Dworów nie jest jakaś specjalnie wybitna i w zasadzie mogę powiedzieć, że kocham ją tylko ze względu na drugi tom, czyli niezapomniany, cudowny Dwór mgieł i furii. Zakończenie trylogii odnoszącej się do losów Feyry i Rhysanda był całkiem w porządku, ale mnie nie zauroczył, zabrakło mi akcji, a Sarze odwagi... Więcej jednak przeczytacie o tym w recenzji ;)




I N N E   P O S T Y

Październik zaczęliśmy od mojego podsumowania pierwszego miesiąca spędzonego na Instagramie! Przedstawiłam wam kilka powodów, dla których naprawdę warto dołączyć do społeczności bookstagramowiczów, za niedługo minie drugi miesiąc i wciąż jestem zachwycona tym miejscem. Jeśli jeszcze nie widzieliście mojego profilu, koniecznie wpadnijcie i zostawcie po sobie ślad (@booksbygeekgirl)! Następnie kontynuowałam naszą małą serię i opublikowałam drugi przegląd dramowy, w którym przedstawiłam wam tytuły, jakie obejrzałam na przestrzeni kwietnia, maja i czerwca! Na liście znalazło się kilka naprawdę wartych polecenia seriali, zarówno tych o lżejszej, jak i dojrzalszej tematyce, dlatego jestem pewna, że każdy z was znajdzie coś dla siebie. Później na blogu pojawił się Przegląd filmowy #2, w którym opowiedziałam wam o pięciu nowych filmach, jakie obejrzałam.


Listopad to miesiąc, w którym będę jeszcze bardziej zajęta niż teraz. 9-11 listopada jadę na wycieczkę do Pragi, oczywiście mam zamiar wybrać się do kina na Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda oraz Burn The Stage: The Movie z moim ukochanym BTS ♥ W międzyczasie pewnie dopadnie mnie uczelnia, ale staram się o tym nie myśleć ;) A wy jakie macie plany na listopad? Koniecznie podzielcie się nimi w komentarzach! Oraz oczywiście wrażeniami z Targów Książki w Krakowie! Byliście czy nie udało wam się dotrzeć? Co wam się podobało, a co nie? Jakie książki przywieźliście ze sobą? 
Czytaj dalej »

środa, 24 października 2018

Dwór skrzydeł i zguby, czyli gdzie jest mój obiecany, epicki finał?!

0
Napisanie tej recenzji nie było dla mnie łatwe. Wręcz przeciwnie, próbowałam napisać ją kilka razy i każde podejście kończyło się fiaskiem, bo z jakiegoś powodu im więcej powieści Sary J. Maas czytam, tym trudniej mi je ocenić. Wiadomo, że każda recenzja jest subiektywna, ale zawsze staram się spojrzeć na książkę z szerszej perspektywy, zachować jakąś odrobinę bezstronności i posłużyć się nią, by rzeczowo wskazać zalety w książkach, które mi się nie podobają i wady w powieściach, które pokochałam. Sarah J. Maas to autorka, która towarzyszy mi od tak dawna, że nie wyobrażam sobie życia bez jej książek. To jedna z naprawdę niewielu autorek, które czytam regularnie, w ciemno sięgając po kolejne tomy i serie, dlatego moje oczekiwania względem jej twórczości są ogromne i bardzo trudno jest mi ją oceniać. Chociaż Dwór skrzydeł i zguby jest dobrą powieścią, którą czyta się niesamowicie szybko mimo jej objętości... To już nie było to.

Feyra musi rozegrać śmiercionośną, przewrotną grę, by zdobyć informacje o planach wroga próbującego zniszczyć świat, który dziewczyna kocha całym sercem. W obliczu wojny, która ogarnia wszystkich, Feyra znów musi decydować, komu może ufać i szukać sojuszników w najmniej oczekiwanych miejscach. Niebawem dwie armie zetrą się w krwawej, nierównej walce o władzę. Kto zwycięży? Czy Feyrze uda się ochronić wszystkich przyjaciół bliskich jej sercu, czy być może będzie zmuszona się z kimś pożegnać? Los ludzkości leży w jej dłoniach.

Dwór mgieł i furii był tak cudowny i tak bardzo zawrócił mi w głowie, że mimo upływu kolejnych miesięcy nie byłam w stanie napisać jego recenzji. Wiedziałam, że bardzo ciężko będzie Sarze przeskoczyć tak wysoko postawioną poprzeczkę, lecz byłam przekonana, że finalna część opowieści o Feyrze i Rhysandzie mnie w sobie rozkocha. A tak się nie stało. Ta powieść miała tak wielki potencjał, Maas niesamowicie stopniowała napięcie w poprzednim tomie, budując oczekiwanie względem emocjonującego zakończenia w Dworze skrzydeł i zguby... Więc gdzie podziały się te wszystkie uczucia, które wzbudziła we mnie druga część? Akcja w tej książce jest tak rozwlekła, że to aż boli. Nie zrozumcie mnie źle, przy Maas nie da się nudzić, a nawet jeśli jej język jest tak poetycki, że mogłabym czytać książkę telefoniczną napisaną przez nią i wciąż byłabym zachwycona, ale spodziewałam się większej ilości szalonych zwrotów akcji i nieprzewidywalnych wydarzeń. Tymczasem Dwór skrzydeł i zguby skupia się na przygotowaniach do wielkiej bitwy i zdobywaniu sojuszników, a co to oznacza w świecie Fae? Niekończące się narady, rozmowy i układy. W ogóle nie czułam tej gęstniejącej atmosfery, nie siedziałam na krawędzi fotela, przerzucając kolejne strony jak szalona, by przekonać się, jak sytuacja się rozwinie... Nie miałam problemu z odłożeniem książki na bok nawet w środku teoretycznie ważnej sceny, bo tak naprawdę całość rozegrała się dopiero na stu ostatnich stronach.

Pokochałam jednak te trylogię za bohaterów, więc jak się sprawa ma w Dworze skrzydeł i zguby? Kiepsko. Naprawdę kiepsko. O ile Feyra utrzymuje swój typowy temperament, który dla mnie zawsze był dość neutralny, o tyle naprawdę nie wiem, co stało się z resztą moich ulubieńców. Najbardziej ubolewam nad Rhysandem, bo mój cudowny książkowy mąż powoli zamienia się w rozgotowaną kluchę, która potrafi myśleć tylko tym, co ma między nogami. Pokochałam związek tej dwójki za to, jak bardzo się wspierali, jak Rhysand troszczył się o Feyrę, ale jednocześnie dawał jej przestrzeń i niezależność, zachęcając do podejmowania własnych decyzji, tymczasem nagle ich piękna, pełna wzajemnego zaufania i zrozumienia więź zamieniła się w zwykły seks i ja nie jestem w stanie tego zrozumieć. Podobno w Dworze szronu i blasku gwiazd jest z tym jeszcze gorzej, więc nie wiem, czy Sarah po prostu przechodzi taką fazę..?  Nie jestem również w stanie zaakceptować zachowania Morrigan. Przepraszam, ale nie; fałszywe zwodzenie dwóch facetów, do tego najlepszych przyjaciół, przez kilka stuleci jest niedopuszczalne, nawet z takim wytłumaczeniem. O Elainie i Neście nie chcę nawet wspominać. W drugiej części na chwilę zrobiły się znośne, ale w Dworze skrzydeł i zguby znowu odgrywają nafoszone, zadufane w sobie księżniczki i najchętniej mocno potrząsnęłabym zarówno jedną, jak i drugą, a potem wyrzuciła kompletnie z fabuły. Kocham Sarę J. Maas i jej twórczość, lecz przy tak zachowującej się Neście nie jestem w stanie sięgnąć po kontynuację Dworu cierni i róż z nią w roli głównej. Po prostu tego nie zniosę. 

Wiem, że głównie narzekam, ale Dwór skrzydeł i zguby to dobra książka, którą warto przeczytać, by poznać zakończenie, choć nie było ono dla mnie do końca satysfakcjonujące. Zupełnie nie tego od tej powieści oczekiwałam i muszę wytknąć to, co najbardziej mnie boli, bo ta część jest po prostu... nijaka. Rozliczne epizody, które niewiele wprowadzają do fabuły, ale są odpowiednimi zapychaczami. Najbardziej intrygujące wątki zostały strasznie uproszczone i ograbione ze swojej tajemniczości. Do tego Sarah J. Maas stchórzyła w końcówce, jednak będziecie musieli sami przeczytać tę powieść, by zrozumieć, o czym mówię. Jak zawsze czyta się lekko, szybko i przyjemnie, jednak Dwór skrzydeł i zguby utracił magię poprzednich tomów. Spodziewałam się prawdziwego wstrząsu i emocji sięgających zenitu... A dostałam irytację, odrobinę niezadowolenia i trochę ulgę, że to już koniec. 


Seria Dwór cierni i róż:
Dwór cierni i róż // Dwór mgieł i furii // Dwór skrzydeł i zguby // Dwór szronu i blasku gwiazd // ?
Czytaj dalej »

sobota, 20 października 2018

Przegląd filmowy #2

0
Ostatni przegląd filmowy pojawił się ponad rok temu, więc pomyślałam, że musimy to jak najszybciej nadrobić! Zwłaszcza że na tegorocznych wakacjach obejrzałam zaskakująco dużo (jak na mnie) filmów, więc będę miała o czym z wami rozmawiać! Standardowo przyjmuję od was wszelkie polecenia w komentarzach, podzielcie się ze mną wartościowymi produkcjami na długie, jesienne wieczory!


WHIPLASH
(2014)

Andrew jest utalentowanym, ale nieśmiałym perkusistą, uczniem konserwatorium muzycznego na Manhattanie. Chłopak marzy o wielkiej karierze. Aby zrealizować plany, postanawia dołączyć do szkolnej orkiestry jazzowej prowadzonej przez okrutnego nauczyciela Terence'a Fletchera. Pod kierunkiem bezwzględnego Fletchera, Andrew zaczyna dążyć do doskonałości za wszelką cenę - nawet własnego człowieczeństwa.

Whiplash to film, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się wiele, bo fabuła brzmiała raczej schematycznie i wydawało mi się, że motyw wrednego mentora doprowadzającego młodego muzyka do prawdziwej wirtuozerii jest nagminnie wykorzystywany, lecz Whiplash to zupełnie nowa jakość w tym zakresie. Przede wszystkim ogromne brawa należą się aktorom grającym pierwszoplanowe role – Miles Teller jako ambitny perkusista, który przechodzi przez prawdziwe piekło, by stać się godnym uwagi profesora Fletchera i J. K. Simmons w roli demonicznego Terence'a Fletchera uciekającego się do wyzwisk, a nawet rękoczynów, by wyciągnąć ze swoich muzyków maksimum ich umiejętności. Obaj panowie byli niesamowici. Whiplash od początku do końca trzyma w niesamowitym napięciu lepiej niż niejeden thriller czy film akcji, gra na emocjach, które sięgają zenitu, wbija w fotel, szokuje, ale też zmusza do przemyśleń.


THOR: RAGNAROK
(2017)

Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony swojego młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i pokonać bezwzględną, potężną Helę, tym samym powstrzymując zbliżający się Ragnarok, czyli zmierzch bogów i zagładę całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi wydostać się z dziwacznej planety, stając do pojedynku z nie kto innym jak niesamowitym Hulkiem!

W sporze między fanami Marvela a DC nie zajmuję żadnego stanowiska. Właściwie można powiedzieć, że jestem mocno zacofana, bo większości filmów z uniwersum Marvela nie widziałam, w DC też mam tyły, Thor jest właściwie jedynym superbohaterem, z którym jestem na bieżąco, wcześniejsze dwa filmy widziałam w kinie, więc i na trzeci musiałam się wybrać. Oglądając Thor: Ragnarok, miałam wrażenie, że klimatem mocno odbiega od poprzednich części, lecz w zasadzie wyszło mu to na dobre. Nigdy nie byłam fanką irytującej Jane, w którą wcielała się Natalie Portman, więc jej brak już na wstępie poprawił mi humor, a dalej było tylko lepiej! Trochę absurdalnie, ale za to naprawdę zabawnie. No i jak tutaj się nie cieszyć, kiedy przez cały film można było podziwiać słowne przepychanki Lokiego i Thora?
P. S. Macie jakiegoś ulubionego Avengera? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!


PONAD WSZYSTKO
(2017)

Ponad wszystko opowiada historię nastoletniej Maddie, która właściwie całe życie spędziła w swoim sterylnym, zamkniętym domu ze względu na chorobę odpornościową, która nie pozwala jej wieść normalnej egzystencji. Pewnego dnia do domu obok wprowadza się Olly wraz z rodziną, który zaczyna interesować się Maddie i wbrew okolicznościom, zakochują się w sobie.

Naprawdę lubię oglądać ekranizacje książek młodzieżowych. Z reguły robię to już po zapoznaniu się z lekturą, lecz w przypadku Ponad wszystko odwróciłam kolejność i nie znając jeszcze powieści, obejrzałam film. Niestety, nie mogę powiedzieć, żebym straciła dla niego głowę. Może kilka lat temu by mi się podobał, lecz teraz przez większość czasu się nudziłam. Nie czułam żadnego iskrzenia między głównymi aktorami, a większość Ponad wszystko skupiała się na budowaniu relacji między Maddie oraz Olly'm. Ich miłość kompletnie mnie nie interesowała, nie wydarzyło się nic specjalnego na przestrzeni całego filmu z wyjątkiem jednego momentu – szokującej koncówki, która jako jedyna mnie zaskoczyła i częściowo wynagrodziła mi spędzony z Ponad wszystko czas. Jest to całkiem przyjemna historia, która jednak nie zostawia po sobie trwałego wrażenia oraz śladu w pamięci. Słyszałam, że ekranizacja jest o wiele lepsza od książki, więc chyba podaruję sobie lekturę powieści Nicoli Yoon.


KINGSMAN: ZŁOTY KRĄG
(2017)

Siedziba brytyjskich agentów Kingsman zostaje wysadzona w powietrze. Ocaleli z zamachu członkowie dowiadują się, że w USA działa podobna organizacja szpiegowska, Statesman. Młody agent Eggsy wyrusza do Ameryki, by z pomocą tamtejszych agentów powstrzymać zagrażającą całemu światu, demoniczną Poppy Adams, szefową wielkiego kartelu narkotykowego i przestępczego stowarzyszenia Złoty Krąg.

Szczerze? Nie mam do powiedzenia nic pozytywnego na temat tego filmu. Nie wiem, jakim cudem udało mi się dotrwać do samego końca, lecz to bez wątpienia jedna z najgorszych produkcji, jakie oglądnęłam w życiu. Całość, która w zamierzeniu miała być prześmiewcza, dla mnie była raczej prostacka. Rozumiem, że zamysłem reżysera było stworzenie pastiszu, lecz humor kompletnie do mnie nie przemawiał i mimo że jest to film akcji, przez większość czasu ziewałam z nudów, nie czułam żadnego napięcia, sekwencje walki nie wywarły na mnie żadnego większego wrażenia, kompletnie mnie nie interesowało, co wydarzy się dalej, a cała fabuła była tak bezsensowna, że bardziej się już nie dało. Podobno pierwsza część była lepsza, nie wiem i nie mam zamiaru tego sprawdzać, bo oglądając Kingsmana: Złoty krąg, przeżyłam traumę i chcę ten film jak najszybciej wymazać z mojej pamięci, bo naprawdę cierpiałam katusze podczas seansu. Każdemu, kto zmarnował pieniądze i trzy godzinny cennego czasu na ten koszmar, serdecznie współczuję i łączę się z nim w bólu.


TWO LIGHTS: RELUMINO
(2017)

Two Lights: Relumino opowiada historię grupy ludzi z zaburzeniami wzroku, którzy spotykają się co tydzień na zajęciach z fotografii prowadzonych przez widzących wolontariuszy. Film skupia się przede wszystkim na rozwoju relacji pomiędzy testerką zapachów Soo Yeong oraz muzykiem In Soo, którzy pierwszy raz poznają się w ramach tego klubu.

Jest to krótki, zaledwie półgodzinny film, lecz uwierzcie mi, że naprawdę warto go zobaczyć! Wzruszający, uroczy, a przy tym pouczający, brak mi słów, by opisać, jak piękne jest Two Lights: Relumino. Kinematografia dosłownie zapiera dech w piersiach, aktorzy są niesamowici, grając osoby niewidome, zwłaszcza Han Ji Min stanęła na wysokości zadania. Mogłoby się wydawać, że w zaledwie trzydzieści minut nie da się opowiedzieć pełnej historii, że na końcu pojawi się niedosyt, lecz jest to tak zgrabnie nakręcony film, tak dopracowany i przemyślany, że na końcu byłam całkowicie usatysfakcjonowana seansem. Zdarzały się momenty, w których byłam bardzo blisko łez, ale także chwile, w których wybuchałam śmiechem i cieszyłam się razem z bohaterami. To piękna, znacząca historia pokazująca codzienność osób z różnymi uszkodzeniami wzroku i naprawdę warto dać jej szansę, gwarantuję, że na końcu będziecie czuć czystą radość. Two Lights: Relumino obejrzałam już kilka razy i z każdym odtworzeniem zakochiwałam się w tym filmie coraz bardziej, dlatego jestem przekonana, że wy też się w nim zakochacie! 
Czytaj dalej »

środa, 17 października 2018

Clovis La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu, czyli rodzinne tajemnice, cmentarne ghule i magiczne śledztwo

0
Clovis La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu to powieść, którą w zeszłym roku zupełnie przypadkiem zakupiłam na Targach Książki we Wrocławiu. Początkowo w ogóle nie miałam zamiaru zabierać się za tę powieść, ale pan na stoisku Wydawnictwa SQN był tak sympatyczny i tak miło mi się z nim rozmawiało, że ostatecznie opuściłam stoisko ze świeżutkim egzemplarzem Clovisa. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wybór okazał się nadzwyczaj trafny, o czym zaraz sami się przekonacie!

Clovis LaFay ma kłopoty rodzinne. Nieżyjący już ojciec miał reputację czarnego maga, znacznie starszy przyrodni brat jest wrogo nastawiony, a dzieci tego ostatniego… No cóż, na pewne zaburzenia nie ma jeszcze nazw – jest rok 1873 – co nie znaczy, że nie istnieją te zjawiska.
John Dobson, dawny przyjaciel Clovisa i nadinspektor świeżo utworzonej jednostki wydziału detektywistycznego londyńskiej policji metropolitalnej również ma liczne problemy. Z pieniędzmi nie jest najlepiej, z prowincji przyjechała młodsza siostra, podwładni krzywo patrzą na zwierzchnictwo młodego eksporucznika artylerii, a najgorsze, że w Londynie drastycznie brakuje egzorcystów!
Alicja Dobson waha się: zamążpójście czy pielęgniarstwo? Sęk w tym, że konkurenci się nie tłoczą, a zajęcia z magii leczenia na kursie pielęgniarskim okazały się nie całkiem tym, na co miała nadzieję. Clovis LaFay chętnie służy pomocą w tym drugim problemie, a kto wie, może i w pierwszym? Chociaż czegoś się jakby boi…
Opis z LubimyCzytac.pl

Clovis La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu to powieść, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Naprawdę nie miałam względem niej większych oczekiwań i myślałam, że będzie to kolejna książka, którą kupiłam niepotrzebnie pod wpływem impulsu, przeleży na półce nieczytana kilka lat, a potem się jej pozbędę, tymczasem pewnego dnia, gdy żaden inny tytuł w mojej biblioteczce mnie nie przekonywał, postanowiłam dać jej szansę i absolutnie tego nie żałuję. Historia Clovisa niesamowicie mnie wciągnęła, do tego stopnia, iż strasznie żałuję, że nie doczekaliśmy się jeszcze drugiej części spod pióra Anny Lange (ktoś wie, czy w ogóle możemy się spodziewać kolejnego tomu przygód młodego nekromanty?). Bardzo urzekł mnie klimat wiktoriańskiego Londynu, subtelny humor powieści, nieco bardziej ambitna fabuła, mimo wyraźnego skierowania w stronę młodzieży oraz połączenie magii z wątkami kryminalnymi. 

Nie obyło się jednak bez wad. Mam wrażenie, że Clovis La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu jest trochę za bardzo przegadany, a przez to momentami ciężki w odbiorze – jest to lektura, której absolutnie nie da się przeczytać za jednym zamachem, musiałam rozłożyć czytanie na kilka dni, bo już po kilkudziesięciu stronach czułam znużenie rozległymi opisami. W dodatku akcja toczy się dość leniwym tempem i jest przerywana – teraźniejszość co rozdział przeplata się z przeszłością, ukazując historię Clovisa, Johna czy Alicji jeszcze za czasów szkolnych i choć ten zabieg pozwolił nam spojrzeć na wydarzenia z innej perspektywy, to nie ukrywam, że według mnie rozdziały zostały źle rozłożone. Po prostu o wiele bardziej ciekawiły mnie bieżące wydarzenia, a ten przerywnik po każdym rozdziale strasznie wybijał mnie z rytmem i sprawiał, że najchętniej ominęłabym go bez czytania, wracając do kryminalnej zagadki rozwiązywanej przez naszą trójkę głównych bohaterów. To wszystko sprawiło, że płynność czytania i całej akcji była zachwiana, przez co skończenie Clovisa La Faya zajęło mi więcej niż zwykle i wymagało ode mnie większych nakładów skupienia oraz cierpliwości.

Po powieści, która zawiera w sobie nekromantów, opętania i skomplikowaną, rodzinną przeszłość skrywającą wiele trupów w szafach (dosłownie i w przenośni) spodziewałam się bardziej mrocznego, ciężkiego klimatu, lecz atmosfera jest zaskakująco lekka, a błyskotliwy humor stanowi bez wątpienia ogromną zaletę Magicznych akt Scotland Yardu. Intryga, choć przewidywalna, była dobrze skrojona i dostarczyła dreszczyku emocji, również bohaterowie zasługują na pochwałę. Clovis La Fay jest bardzo nietuzinkowym głównym bohaterem – to wrażliwy introwertyk lubujący się w historii i nauce, który całe godziny mógłby spędzać na dyskusjach i przytaczaniu naukowych dzieł, naprawdę trudno nie polubić tego małego geniusza, który ożywia się w trakcie rozmowy o swoich pasjach. John Dobson mógłby stać się typowym mięśniakiem, a zamiast tego jest porządnym młodym mężczyzną, który mimo powściągliwości, ma w sobie mnóstwo empatii i zawsze postępuje słusznie, a do tego grona dołącza jeszcze jego siostra, Alicja, która pragnie więcej, niż może otrzymać jako kobieta w tych czasach. Wątek romantyczny jest bardzo subtelny i przewija się gdzieś w tle, stanowiąc bardziej dodatkowy smaczek niż główną oś wydarzeń. 

Clovis La Fay. Magiczne akta Scotland Yardu urzekają kreatywnym sposobem na włączenie społeczności magów w krajobraz XIX-wiecznej Anglii, intrygującymi bohaterami, wysublimowanym humorem i ciekawym klimatem. Jest to całkiem udane połączenie fantastyki, powieści historyczno-obyczajowej i kryminału; może nie porywa specjalnie i nie wbija w fotel, ale bez wątpienia pozostawia pozytywne odczucia po lekturze i jestem naprawdę mile zaskoczona tym, że polska autorka stworzyła równie intrygującą historię, która spokojnie mogłaby konkurować z tymi zagranicznymi. Uważam, że warto dać Clovisowi szansę, choćby po to, by się przekonać, że nasi rodzimi pisarze też potrafią napisać ciekawe fantasy young adult!

Czytaj dalej »

sobota, 13 października 2018

Język cierni, czyli podszyte mrokiem i magią baśnie z uniwersum Griszy

0
Leigh Bardugo to autorka, po którą będę sięgać w ciemno. Najpierw podbiła moje serce swoją Trylogią Grisza, by później całkowicie wziąć moją duszę we władanie, gdy przeczytałam i pokochałam jej duologię Szóstka Wron. Dlatego kiedy dowiedziałam się, że zostanie wydany zbiór baśni ze świata uniwersum Griszy, wiedziałam, że muszę go mieć, nawet jeśli z reguły nie przepadam za dodatkami do serii. 

Leigh Bardugo, autorka z listy bestsellerów New York Timesa, zainspirowana mitami, baśniami i folklorem stworzyła cudownie klimatyczny zbiór opowiadań, których akcja wprost skrzy się od zdrad, zemsty, aktów poświęcenia i miłości. Wejdźcie do świata griszów...
Miłość przemawia kwiatami. Prawda wymaga cierni.
Udajcie się do świata mrocznych paktów zawieranych w blasku księżyca; świata nawiedzonych miast i głodnych lasów; świata zwierząt mówiących ludzkim głosem i golemów z piernika. Do świata, w którym młoda syrena głosem przywołuje śmiercionośne sztormy, a strumień może spełnić życzenie usychającego z miłości chłopaka - lecz zażąda za to okrutnej ceny.
Opis z LubimyCzytac.pl

Muszę zacząć od cudownej oprawy graficznej, która zachwyciła mnie dbałością o szczegóły. Przede wszystkim obudziła we mnie dziecięcy sentyment; faktura okładki przypomina bowiem te ze starych zbiorów baśni, które czytano mi na dobranoc, a znajdujące się w środku ilustracje, które z każdą stroną nabierają rozmachu, rozrastając się w pełny obraz, sprawiły, że cofnęłam się pamięcią właśnie do tych wieczornych opowieści. Ma się wrażenie, jakby Język cierni był autentycznym zbiorem bajek, który moglibyśmy spotkać na półkach mieszkańców Ravki czy Kerchu. Z reguły nie jestem fanką dodatków do serii czy zbiorów opowiadań i staram się ich unikać, lecz choćby ze względu na cudowne wykończenie tej książki nie mogłam przejść obok niej obojętnie i uważam, że Język cierni pięknie zdobi moją biblioteczkę. W dodatku Leigh Bardugo to jedna z moich ulubionych autorek, dlatego byłam bardzo ciekawa, jakie niespodzianki przygotowała dla czytelnika. 

W zbiorze znajdziemy sześć opowieści, jedna z Nowoziemia, trzy z Ravki, jedna z Kerchu i jedna z Fjerdy, czyli krain, które już poznaliśmy w ramach Trylogii Grisza oraz duologii Szóstka Wron. Znalazły się historie, które pokochałam i takie, które nie do końca przypadły mi do gustu, ale wciąż były dobre, więc tak naprawdę nie mogę za bardzo narzekać na jakość tomiku. Przede wszystkim to, co mnie urzekło, to fakt, że każda historia odwzorowuje klimat miejsca, z którego pochodzi i wpasowuje się w wyznawane przez tamtejszą ludność wartości. Leigh Bardugo jest dla mnie królową różnorodności, co potwierdziła w Szóstce Wron w kreacji bohaterów, każdy z nich pochodził z innego środowiska, więc różnił się podejściem do życia, celami, mogłabym wymieniać w nieskończoność, ale ta recenzja nie dotyczy Kaza i jego gangu, więc postaram się ograniczać. W każdym razie ta różnorodność przeniosła się także na historie przedstawione w Języku cierni. Co prawda są to tylko baśnie, a jednak widać w nich kunszt autorski Leigh. 

Wszystkie baśnie zostały częściowo oparte na znanych nam opowieściach, jednak w każdej z nich autorka zastosowała jakiś twist, sprawiając, że są one o wiele bardziej mroczne, mają niepokojący, drażniący wydźwięk i tylko w niewielkim stopniu pokrywają się z oryginałem. Każda z nich zawiera także kilka różnych, ale niezwykle ważnych morałów. Ayama i cierniowy las to pierwsza historia zawarta w tomiku i równocześnie jedna z moich ulubionych. Opowiada o dziewczynie, która była tak brzydka, że postanowiono wysłać ją jako emisariuszkę do potwora nękającego ziemie królestwa, ponieważ nikt by za nią nie tęsknił. Potwór obiecał, że daruje życie Ayamie, jeśli ta opowie mu wystarczająco ciekawą opowieść. Ayama i cierniowy las pokazuje, że przerażający wygląd niekoniecznie oznacza, iż dana osoba jest bestią, a prawdziwy potwór może kryć się za piękną, dobroduszną maską. Że osoby, które powinny nas kochać, czasami nie są do tego zdolne, a tych, którzy dopuścili się straszliwych zbrodni, nie zawsze spotyka odpowiednia kara. O lisie, który chciał być za sprytny to opowiadanie, które najmniej mi się podobało; jeśli mam być szczera, momentami czułam się już znużona, a zajmuje jedynie dwadzieścia pięć stron. Opisuje leśną społeczność zwierząt, których spokój zostaje zaburzony przez pojawienie się nowego myśliwego, po kolei mordującego zwierzynę, dopóki lis, uważającego się za najsprytniejszego, nie postanawia go powstrzymać. Wydaje mi się, że ta historia ma przede wszystkim nauczyć pokory i pokazać, że ci, którzy wydają się najbardziej bezbronni, w rzeczywistości wcale tacy nie są. Ostatecznie jednak nie jestem zadowolona z tej lektury, choć wpływ na to może mieć fakt, że nigdy nie lubiłam baśni o zwierzętach.

Wiedźma z Duvy to według mnie najlepsza baśń zawarta w Języku cierni. Bardzo luźno oparta na historii o Jasiu i Małgosi, z tym że Jaś został zepchnięty na bardzo odległy plan, a napastnikiem okazał się być ktoś zupełnie inny, niż można się tego było spodziewać i może właśnie dlatego jest to równocześnie najbardziej przerażający fragment z całego tomiku, "mroczne rzeczy umieją bowiem prześlizgiwać się przez najwęższe szpary". Wiedźma z Duvy była tak wstrząsająca, że nawet kilka dni po jej przeczytaniu nie mogłam przestać o niej myśleć. Następnie Leigh Bardugo przedstawiła nam Mały Nożyk i jest to druga historia, która średnio przypadła mi do gustu. Opowiada dość tradycyjną historię o królu, który posiada piękną córkę i obiecuje wydać ją za mąż osobie, która spełni wyznaczone przez niego próby. Dalej był Książę-żołnierz, stanowiący połączenie Dziadka do orzechów oraz Aksamitnego królika, która dotyka problemu fantazji oraz poczucia, że istniejemy tylko dzięki miłości. Jak woda wyśpiewała ogień jest ostatnią historią, która stanowi niejako prequel historii o Małej Syrence i opowiada o przeszłości Urszuli, która według Bardugo początkowo była piękną, uzdolnioną syreną, zanim zamieniła się w zgorzkniałą wiedźmę i stała się główną antagonistką w życiu Arielki. Ze wszystkich opowiadań, to było chyba najbardziej kreatywne i zaskakujące, czuło się w nim najwięcej magii znanej z innych książek Leigh Bardugo, cały pomysł niesamowicie mnie zachwycił.

Jestem bardzo zadowolona z lektury Języka cierni. Starałam się dawkować sobie poszczególne opowieści, chciałam czytać jedną dziennie, ale tak się po prostu nie dało! Mimo że jest to jedynie zbiór baśni, niesamowicie wciąga. Podoba mi się to, że Leigh Bardugo każdej historii nadawała swój własny, indywidualny rys, bawiąc się konwenansami i typowymi motywami, a klimat całości, podszyty mrokiem i magią, jest wprost niepowtarzany. Uważam jednak, że jest to pozycja raczej dla zagorzałych fanów autorki i jej serii, w przeciwnym razie niewiele wniesie do waszego życia.


Inne zrecenzowane powieści Leigh Bardugo:
Czytaj dalej »

środa, 10 października 2018

Przegląd dramowy #2

0
Dzisiaj przychodzę do was z drugim przeglądem dramowym, czyli koreańskimi produkcjami, które obejrzałam na przestrzeni drugiego kwartału roku (kwiecień, maj, czerwiec). Obejrzałam o jeden serial mniej niż na początku 2018 roku, jednak wciąż uważam, że dziesięć dram na trzy miesiące to całkiem zacny wynik, który wciąż świadczy o moim nadmiernym uzależnieniu od koreańskich dram ;) W tym zestawieniu znalazło się trochę więcej perełek, które mnie zachwyciły, z czego jestem niezmiernie zadowolona!



Misty
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Go Hye Ran jest ambitną prezenterką wiadomości w jednym z najbardziej popularnych wieczornych programów – News 9. Jest przy tym bezlitosna i po trupach dąży do celu, czasami nie zważając na moralność, jeśli tylko może osiągnąć sukces. Pewnego dnia Hye Ran spotyka swojego byłego ukochanego wraz z jego żoną, którą okazuje się dawna przyjaciółka kobiety. Go Hye Ran zostaje wmieszana w sprawę morderstwa eks kochanka. Kang Tae Wook, mąż Hye Ran i publiczny obrońca, postanawia bronić swojej żony w sądzie i jednocześnie naprawić ich rozpadające się małżeństwo. 

Misty miało szansę stać się jedną z najlepszych dram, jakie oglądałam, ale w drugiej części całkowicie zmarnowało swój potencjał, a zakończenie to jeden wielki żart (i nie jest to tylko moja opinia, niemal wszyscy na tumblrze zgodnie stwierdzili, że finał jest tak naciągany i słaby, że psuje całą wizję Misty). Najjaśniejszym punktem całej tej historii jest główna bohaterka, czyli Go Hye Ran – kobieta zupełnie pozbawiona skrupułów i sumienia, gotowa osiągnąć sukces wszelkimi sposobami, nawet jeśli oznacza to poświęcenie innych w imię jej ambitnych celów, nie cofa się przed nikim i niczym. Takich silnych, kobiecych postaci brakuje i to nie tylko w koreańskiej telewizji, ale ogólnie w kulturze. Nie mówię, że postępowanie Hye Ran było właściwe, bo potrafiła być naprawdę bezduszna i okrutna w swoich działaniach, to zimna manipulatorka, ale była niesamowita, nigdy się nie ugięła, idąc prosto przed siebie z wysoko podniesionym czołem. To było show jednej aktorki, ale za to jak niesamowitej! Intryga również była skomplikowana, do końca nie miałam pewności, kto popełnił morderstwo i wrobił w to Hye Ran... A może nikt jej nie wrobił i od początku to ona była winna? To była świetna zabawa, próba wytypowania zabójcy, do tego dochodzą liczne poplątane wątki i mroczne tajemnice z przeszłości. Misty to serial pełen napięcia, nieprzewidywalny, ale tak jak już wspominałam, zakończenie zupełnie popsuło ideę tej dramy, tak nie grało z charakterem i było absurdalne, że to aż boli. Mimo to Misty jest jedyną w swoim rodzaju produkcją na rynku azjatyckim.


Mother
★★★★★☆☆☆

Opis: Kang Soo Jin jest ornitologiem, która zostaje tymczasowo zatrudniona na stanowisku nauczyciela w szkole podstawowej. Kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że jedna z jej uczennic, Kim Hye Na, jest w domu maltretowana i poniżana, postanawia zabrać dziewczynkę ze sobą i uciec, aby zapewnić jej odpowiednią opiekę.

Ta drama jest bardzo trudna do oceny. Surowa, bolesna i wzruszająca, momentami także wstrząsająca i przerażająca, ale... w pewnym momencie zaczęła mi się dłużyć, brakowało mi jakiejś zmiany, przede wszystkim tempa. Mimo to uważam, że jest to przepiękna historia, którą warto obejrzeć, choćby dla gry aktorskiej, która jest na najwyższym poziomie. Gwarantuję, że już pierwszy odcinek rozkocha was w Mother i według mnie z całego serialu to właśnie on był najlepszy. To przede wszystkim opowieść o tym, że nie trzeba urodzić dziecka, by być jego matką i że rodzinne ciepło można odnaleźć wszędzie. Nie jestem w stanie nic więcej napisać, po prostu sami musicie obejrzeć Mother i przekonać się o sile jej przekazu.


Only Side By Side With You
★★★★★☆☆☆

Opis: Ta chińska produkcja opowiada o Nan Qiao, pracowitej businesswoman, która przyłapuje swojego narzeczonego na zdradzie. Zrywa z nim zaręczyny, ale w konsekwencji traci ważnego partnera biznesowego. Zdesperowana, by znaleźć wyjście z trudnej sytuacji, spotyka się w barze z potencjalnymi inwestorami, gdzie poznaje właściciela miejsca, Shi Yue. Mężczyzna rozpoznaje w niej osobę, przez którą w przeszłości pośrednio utracił ważną, życiową szansę, dlatego postanawia się do niej zbliżyć w ramach zemsty, jednak im dłużej przebywa w jej towarzystwie, tym bardziej uświadamia sobie, jak niezwykła jest Nan Qiao i powoli się w niej zakochuje. Shi Yue skrywa jednak wiele mrocznych tajemnic, które mogą zagrozić nie tylko jego przyszłości z kobieta, ale samej Nan Qiao.

Mówię otwarcie – to najlepsza chińska drama, jaką do tej pory oglądałam. Jest po prostu niesamowita. Może momentami naciągana, ale za to piekielnie zabawna, zadziorna i intrygująca, a do tego porusza tematy, których wcześniej nie widziałam w żadnym azjatyckim serialu! Bohaterowie są skomplikowani i wielowymiarowi, nie da się ich nie polubić. Nan Qiao to silna, mocno stąpająca po ziemi kobieta, która wie, czego pragnie i nikomu nie pozwala dyktować sobie warunków, ale przy tym jest słodka i sympatyczna, prawdziwy z niej nerd zakochany w nowoczesnej technologii. Z kolei Shi Yue na pierwszy rzut oka wydaje się być typowym bad boy'em, podczas gdy w rzeczywistości potrafi być łagodny i czarujący, to życie zmusiło go do obrania trudnej ścieżki, ale jest gotowy się zmienić i odpokutować za swoje czyny. Nie brak tutaj niesamowitych sekwencji walki, wartkiej akcji, zabawnych, jak i wzruszających momentów, a do tego dochodzi cudowny romans, który jednak nie zdominował fabuły oraz intrygujący wątek kryminalny. W Only Side By Side With You każdy znajdzie coś dla siebie i gwarantuję, że nie będziecie się nudzić! Co prawda momentami producenci przesadzali z flashbackami, cały jeden odcinek składał się tylko z powtórek poprzednich scen, ale kiedy przymknie się na to oko, dramę ogląda się naprawdę dobrze. Gorąco polecam!


The Great Seducer
★★★★☆☆☆☆☆☆

Opis: Drama oparta na filmie Niebezpieczne związki (Dangerous Liaisons). Opowiada historię trójki młodych przyjaciół, którzy zostają uwikłani w ryzykowną, miłosną grę. W wyniku zakładu z przyjaciółmi Kwon Shi Hyun postanawia uwieść genialną studentkę Eun Tae Hee, która nie wierzy w miłość i uważa, że ludzie poddający się namiętnościom, są żałośni. Na skutek ich spotkania Tae Hee zaczyna zmieniać swój pogląd na uczucia, a Shi Hyun powoli zaczyna zakochiwać się w dziewczynie, ukrywając przed nią mroczne sekrety.

To było tak strasznie złe, że nie wiem, jakim cudem udało mi się dokończyć tę dramę. Początek był naprawdę dobry, ale im dalej, tym gorzej. Chyba sami scenarzyści się w tym wszystkim pogubili i nie wiedzieli, co robią z fabułą, aż ostatecznie sprowadzili ją do tego, że na początku odcinka główni bohaterowie się ze sobą schodzili, by na koniec znowu się pokłócić i rozejść i ta farsa ciągnęła się przez większą część dramy. Nie przesadzam, dosłownie ciągle się rozstawali, a główna bohaterka, z silnej, zaradnej dziewczyny nagle stała się zupełnie zaślepioną, głupiutką panienką gotową zrobić wszystko dla ukochanego faceta, mimo że ten traktował ją gorzej od śmiecia. Kocham Woo Do Hwana, według mnie jest niesamowitym aktorem i właściwie tylko dla niego dobrnęłam do końca, ale on sam nie był w stanie uratować tej dramy, bo nie miał tak naprawdę z czym pracować. Nudne, przewidywalne, absurdalne wątki, bohaterowie, którzy na początku byli całkiem nieźle rozpisani i intrygujący, z czasem zupełnie utracili rys wiarygodności, a przez to stali się karykaturalni. The Great Seducer cały jest przepełniony destrukcyjną toksycznością, a do tego niesamowicie się ciągnie i nudzi. Nie warto tracić na niego czasu.


Wednesday 3:30 PM
★★★★★☆☆☆

Opis: Drama ta opowiada historię Eun Woo, z którą zrywa ukochany w środę o 15:30, czyli w momencie, w którym według naukowców kobieta wygląda najbrzydziej w ciągu tygodnia. Wkrótce kobieta przez przypadek spotyka swojego przyjaciela z dzieciństwa, Jae Wona, którzy wykorzystując podstęp, zostaje współlokatorem Eun Woo. Widząc stan, w jakim znajduje się jego dawna przyjaciółka, Jae Won udaje nowego chłopaka Eun Woo, aby wzbudzić zazdrość w jej byłym i pokazać mu, co stracił. W tym celu ogłasza rozpoczęcie projektu Wednesday 3:30 – wymyśla różne prezenty i niespodzianki dla Eun Woo dokładnie o tej porze dnia, sprawiając, że Eun Woo wygląda na szczęśliwą i piękną, podczas gdy inne kobiety osiągają swój najgorszy wygląd pod wpływem kumulującego się stresu.

TO BYŁO TAKIE DOBRE. Wednesday 3:30 PM to zaledwie web drama, a takie z reguły mają bardzo niski budżet i króciutkie odcinki, w tym przypadku było to 15 odcinków po 15 minut, czyli nie musicie poświęcić zbyt wiele czasu, a w zamian otrzymacie przesłodką historię! Co prawda przez pierwsze dwa odcinki musiałam się przyzwyczaić do nieco gorszego montażu i ujęć, bo jednak są to niskobudżetowe produkcje, lecz absolutnie nie przeszkadza to w odbiorze całej fabuły. Pokochałam bohaterów, ich przekomarzanki i droczenie się ze sobą, to, że zawsze byli obok, aby się wesprzeć i szczęście tej drugiej osoby stawiali ponad własnym. Jae Won i Eun Woo są tak pozytywni i charyzmatyczni, że po prostu nie da się ich nie pokochać, a wspólnie stanowią tak uroczy duet, że gwarantuję, iż zupełnie dla nich przepadniecie i będziecie żałować, że cała drama trwa tak krótko! 


You Who Came from the Stars
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Drama opowiada historię Do Min Joona – kosmity, którego statek rozbił się na powierzchni Ziemi 400 lat temu, sprawiając, że mężczyzna utknął w Korei za czasów Joseon. Posiada nadludzkie umiejętności, a także w ogóle się nie starzeje. We współczesnych czasach Do Min Joon spotyka wielką gwiazdę koreańskiego kina, zadufaną w sobie Cheon Song Yi, co do której czuje dziwny impuls, nakazujący mu ją chronić. Jednocześnie Min Joon dowiaduje się, że za trzy miesiące będzie mógł nareszcie powrócić na swoją planetę. 


You Who Came from the Stars jest dramą, o której słyszał każdy interesujący się koreańską rozrywką. Niemal legenda, w trakcie emitowania osiągnęła niezwykle wysoką oglądalność, z jej aktorów czyniąc celebrytów znanych w całej Azji. Między innymi z tego powodu miałam ogromne oczekiwania względem You Who Came from the Stars, myślałam, że dostanę coś w stylu The Legend of the Blue Sea – niesamowitą, przepełnioną wzruszeniami, epicką historię miłosną o bohaterach, których czeka tragiczny los. Jak możecie się domyślić, srogo się zawiodłam. To znaczy jest to całkiem przyjemna opowieść, ale taka zupełnie odmóżdżająca, żeby przełknąć wszystkie te absurdy, naprawdę trzeba było wyłączyć myślenie i nastawić się na czystą rozrywkę. Wszystko jest tutaj specjalnie przerysowane i zakładam, że właśnie w tym miał tkwić urok, ale mnie niestety to nie przekonało. Jest jednak jedna bardzo zaskakująca rzecz w You Who Came From The Stars – główna bohaterka, której nie znosiłam przez pierwsze odcinki, irytowała mnie chyba jak żadna inna postać kiedykolwiek przed nią, w pewnym momencie stała się moją idolką i ja ją po prostu kocham całą sobą. Tak, była głupiutka, ale za to jaka genialna! Za to głównego bohatera, którego uwielbiali wszyscy, do tej pory nie znoszę. You Who Came From The Stars jest mega specyficzną dramą, ale uważam, że każdy powinien dać jej szansę i przekonać się, czy przypadnie mu do gustu. Ja dość dobrze się przy niej bawiłam, choć momentami miałam ochotę wyrzucić komputer przez okno. Ale już taki jej urok. 



My Ahjussi
★★★★★☆☆☆

Opis: Park Dong Hoon to inżynier w średnim wieku, który nie jest szczęśliwy. Jego żona, prawnik Kang Yoon Hee, ma romans z CEO jego firmy, którego Dong Hoon nienawidzi, ponadto ma dwóch bezrobotnych braci, którzy na nim polegają. Pewnego dnia przez przypadek mężczyzna dostaje łapówkę, co zauważa młodziutka Lee Ji An pracująca dorywczo w firmie. Dong Hoon dostrzega w jej oczach tę samą udrękę, którą sam odczuwa i to sprawia, że ta para z czasem się ze sobą zaprzyjaźnia. Zostają jednak uwikłani w walkę o stanowisko prezesa w firmie, Ji An zostaje zatrudniona przez CEO, aby pozbyła się Dong Hoona.

Nie miałam tej dramy w planach, jeszcze zanim zaczęłam ją oglądać, już miałam mieszane odczucia, a choć pokochałam główną bohaterkę już w pierwszym odcinku, tak strasznie dłużył mi się początek tego serialu, że nawet zastanawiałam się, czy go nie porzucić. Ostatecznie jednak zrobiłam sobie kilkutygodniową przerwę od My Ahjussi, a kiedy do niej wróciłam... Zakochałam się. To nie jest typowa drama, ma o wiele cięższy, bardziej przygnębiający klimat. Niczego nie upiększa, to sto procent realizmu i odartej ze złudzeń oraz nadziei codzienności, w której brak miejsca na szczęście. My Ahjussi na pewno nie jest dramą dla każdego, wydaje mi się, że jest raczej skierowana do wąskiej publiczności, ale mnie zupełnie nieoczekiwanie chwyciła ze serce, to dla mnie jedna z najlepszych produkcji, jakie widziałam w tym roku, choć jest tak przyziemna, surowa i nieprzejednana, nie toleruje żadnego fałszu. Opis dramy nie zapowiadał niczego ciekawego, a dostałam tak wiele od tego serialu, że nie jestem w stanie wyrazić tego słowami. 


Grand Prince
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Drama opowiada historię Ja Hyun, która zostaje uwikłana w krwawą rywalizację między dwoma braćmi. Lee Kang to środkowy brat, który zawsze był spychany na drugi plan, przez co został łatwo zmanipulowany przez wuja i zaczął pożądać tronu należącego do najstarszego z braci. Lee Hwi z kolei to najmłodszy z rodzeństwa książę, który od dzieciństwa był łagodny, lubował się w sztuce i malowaniu. Pewnego dnia spotyka Ja Hyun, córkę nadwornego doradcy i wielkiego uczonego, zakochuje się w jej harcie ducha, empatii i silnym poczuciu sprawiedliwości. Wkrótce również Lee Kang zaczyna pożądać dziewczyny i nie cofnie się przed zabiciem młodszego brata, jeśli tylko w ten sposób posiądzie Ja Hyun na własność. 

W tym roku panuje straszna posucha, jeśli chodzi o sageuki (dramy historyczne), dlatego koniecznie musiałam się zabrać za pierwszy serial o tej tematyce w 2018! Opis Grand Prince łudząco przypomina mi Queen for Seven Days, które uwielbiam, ale obie historie na szczęście są różne, mimo podobieństw bardzo różnią się klimatem, dzięki czemu nie miałam wrażenia, że oglądam powtórkę z rozrywki. Grand Prince to bardzo solidny przedstawiciel swojego gatunku, przede wszystkim pokochałam naszego głównego bohatera, bo rzadko się zdarza, by w dramach, a zwłaszcza  sageukach, pojawił się równie czuły, łagodny mężczyzna, a Hwi był niesamowity, kocham również ten romans, który zwłaszcza na początku rozwijał się przepięknie, widać było, że między aktorami naprawdę iskrzy, potem trochę emocje związane z tym wątkiem opadły, ale i tak uważam, że został dobrze rozegrany, od początku do końca. Grand Prince to bardzo przyzwoity, jednak dość typowy przedstawiciel gatunku, który po tak długiej przerwie przypomniał mi, za co kocham sageuki, choć nie wprowadził niczego innowacyjnego, odkrywczego do dram historycznych.


Oh My Venus
★★★★★☆☆☆

Opis: Kim Yeong Ho jest trenerem personalnym gwiazd Hollywood. Kiedy zostaje wplątany w skandal z celebrytką, niechętnie wraca do Korei, gdzie jego rodzina zmusza go do zostania prezesem ogromnej firmy. Chociaż pochodzi z bogatej rodziny, w dzieciństwie przeszedł poważną chorobę i radzi sobie z problemami za pomocą zdrowego trybu życia. Z kolei Kang Joo Eun jest otyłą prawniczką, która w młodości była tak piękna, że nosiła przezwisko Wenus z Daegu, na przestrzeni lat przestała jednak o siebie dbać i zaczęła zajadać stres. Kiedy po dziesięciu latach związku jej chłopak zostawia ją dla byłej przyjaciółki, która na przestrzeni lat znacząco zeszczuplała, Joo Eun postanawia wziąć się za siebie i schudnąć. Pomaga jej w tym Yeong Ho, którego podstępem zmusiła do treningów.

Oh My Venus to drama, której początkowo w ogóle nie miałam oglądać, ale wyjątkowo ładny zestaw gifów na tumblrze sprawił, że postanowiłam dać jej szansę i... Kompletnie przepadłam. W tym roku niewiele ekranowych par było w stanie poruszyć moje serce, ale ta dwójka była tak słodka, że kompletnie straciłam dla nich głowę. Przyznaję, momentami fabuła mówi o niczym... Jednak skoro mogłam oglądać rozwijający się romans Yeong Ho i Joo Eun, miałam głęboko w poważaniu, co dzieje się dookoła nich. Żadne wątki związane z firmowymi intrygami, które pojawiały się na przestrzeni serialu, mnie nie interesowały. To niesamowite, jak dojrzały, a jednocześnie zadziorny był ich związek! Przede wszystkim jednak nie brakowało w nim komunikacji i jestem zaskoczona tym, że nareszcie twórcy nie szukali na siłę dramatów, a stworzyli naprawdę zdrową, stabilną relację, zamiast uciekać się do tanich zagrywek i toksyczności. Patrzę na Yeong Ho i Joo Eun i pragnę, by mój związek w przyszłości wyglądał właśnie tak jak ich – przepełniony wzajemnym zaufaniem i wsparciem, czułością, a do tego zawadiacki i figlarny! Oh My Venus porusza także temat otyłości i zdrowego odżywiania się, uważam, że scenarzyści genialnie to zrobili. Joo Eun chciała schudnąć, by dobrze wyglądać, ale Yeong Ho wytłumaczył jej, że powinna walczyć o swoje zdrowie i siłę, a zdrowe nawyki towarzyszyć muszą jej już przez całe życie. Nie spodziewałam się niczego, kiedy zaczynałam oglądać Oh My Venus, tymczasem to była cudowna drama, od której zupełnie nie mogłam się oderwać!


Suits
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Choi Kang Seok jest najlepszym prawnikiem w firmie Kang&Ham i słynie z tego, że nie przegrał żadnej sprawy. Z kolei Go Yeon Woo ma niesamowicie wysokie IQ i fotograficzną pamięć – nigdy nie zapomina tego, co przeczytał i zrozumiał. Od dziecka marzył o zostaniu prawnikiem, przystąpił nawet do egzaminu pod fałszywym nazwiskiem, lecz z powodu biednego pochodzenia nie mógł zapłacić za studia prawnicze. Kiedy Kang Seok dostaje awans i zostaje partnerem w firmie, musi zatrudnić młodszego prawnika do pomocy przy sprawach. Podczas rozmów o pracę, ścigany przez policję Yeon Woo, podszywa się pod prawnika, który ukończył prestiżową uczelnię. Choć Kang Seok szybko przejrzał jego grę, zachwycony wiedzą i błyskotliwością Yeon Woo postanawia go zatrudnić w firmie.

Wiem, że po The Great Seducer powinnam dostać nauczkę i nie oglądać więcej żadnych dram tylko dla ulubionych aktorów... Ale kurczę, tak strasznie stęskniłam się za Park Hyung Shikiem, że musiałam obejrzeć jego najnowszą produkcję! Oryginalnych, amerykańskich Suits nigdy nie oglądałam, więc do serialu mogłam podejść z czystą głową i powiem wam, że miło było dla odmiany obejrzeć produkcję skupiającą się na prawnikach, podczas gdy z reguły są to prokuratorzy, w dodatku były to bardziej cywilne sprawy, lecz zabrakło mi jakiejś iskry. Kolejne odcinki były do siebie strasznie podobne. Tak naprawdę Suits warto obejrzeć głównie dla bromance'u między głównymi bohaterami, bo był niesamowity, panowie stanęli na wysokości zadania, lecz oprócz tego serial ma niewiele do zaoferowania. Ot, miły przerywnik na wieczór, jednak nie zachwyca.


Na dzisiaj to tyle. Mam nadzieję, że poczuliście się mniej przytłoczeni lawiną tekstu niż ostatnio ;) Z całego zestawienia mogę wam najbardziej polecić cztery dramy, czyli wzruszającą, bolesną opowieść o matczynej miłości Mother, oprócz tego Only Side By Side With You, czyli najlepszą chińską produkcję, jaką widziałam do tej pory, króciutkie, ale przesłodkie Wednesday 3:30, które nie zajmie wam więcej niż jedno popołudnie, a jest cudowne i zabawne w swojej prostocie oraz specjalnie dla fanów nieskomplikowanych, lecz przepełnionych iskrzeniem, zadziornością i dojrzałością romansów Oh My Venus! Dajcie znać, czy oglądaliście już którąś z dram, a może jakaś specjalnie przykuła wasze oko w trakcie czytania przeglądu? ;) 
Czytaj dalej »

sobota, 6 października 2018

Pasażerka, czyli podróż przez dawne epoki i egzotyczne miejsca

0
O Pasażerce było swego czasu bardzo głośno, zwłaszcza na zagranicznym booktubie, a ponieważ zawsze ostatnia zabieram się za popularne książki, dopiero niedawno poczułam chęć zapoznania się z tą historią. Miałam już do czynienia z Alexandrą Bracken przy okazji Mrocznych umysłów i uważam, że ta trylogia była całkiem dobra, dlatego do najnowszej duologii tej autorki podeszłam ze znacznymi oczekiwaniami. Czy udało jej się wywrzeć na mnie równie pozytywne wrażenie co przy pierwszym spotkaniu?

Współczesna nastolatka i XVIII-wieczny pirat w szalonym wyścigu z czasem przez kontynenty i epoki.
Etta Spencer, cudowne dziecko skrzypiec, pewnej nocy traci wszystko, co znała i kochała. W jednej chwili z bezpiecznego Nowego Jorku zostaje przeniesiona do miejsca oddalonego o wiele mil i… lat. Trafia do 1776 roku, a jej los zależy od Nicholasa Cartera, młodego korsarza związanego kontraktem z potężną rodziną Ironwoodów.
Jedynie Etta może odzyskać pewien tajemniczy przedmiot o niewysłowionej wartości. Jeśli jej się powiedzie, zostanie odesłana do XXI wieku. Ona i Nicholas wyruszają w niebezpieczną podróż po egzotycznych miejscach i w poprzek czasu. Im bardziej zbliżają się do prawdy, tym większego tempa nabiera śmiertelna gra Ironwoodów. Etcie grozi nie tylko rozłąka z Nicholasem, ale i zamknięcie drogi powrotnej do domu… na zawsze.
Opis z LubimyCzytać.pl

Pierwszym słowem, jakie przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Pasażerce, jest rozczarowanie. Opis powieści brzmi niesamowicie – podróże w czasie do egzotycznych miejsc i odległych epok, piraci, intrygi mające na celu zniszczenie właściwej osi czasu, a przez to nierzadko wymazanie z przyszłości istnienia różnych osób... Mogłoby się wydawać, że podobna historia nie będzie w stanie zawieść czytelnika, bowiem powinna skrywać w sobie całe mnóstwo niespotykanych do tej pory motywów w literaturze young adult. Ostatecznie jednak Alexandra Bracken nie była w stanie niczym mnie zaskoczyć, a tym samym skutecznie przykuć mojej uwagi i sprawić, bym pokochała Pasażerkę, która miała oferować całe bogactwo doznań i emocjonalny rollercoaster, tymczasem okazała się bardzo typową powieścią ograbioną z prawdziwych przygód, zwrotów akcji oraz niesamowitych przeżyć. Razem z Ettą i Nicholasem przenieśliśmy się do Bhutanu w 1910 roku, na Atlantyk i do Nowego Jorku w 1776, do Londynu 1940 roku, Angkoru 1685 roku, Paryżu 1880 i Damaszku 1599 roku, mimo to autorka w żaden sposób nie wykorzystała tej różnorodności miejsc i epok. W ogóle nie czułam, jakby otoczenie naszych bohaterów się zmieniało, jedynym sygnałem, że przenieśli się w czasie była konieczna zmiana ubrania, by wtopić się w tłum, o jakimkolwiek tle historycznym możecie zapomnieć. Etta i Nicholas kilka stron spędzali w nowym miejscu, spotykając nowe osoby – przyjaciół i wrogów – i właściwie na tym koniec. Rozumiem, iż naszych bohaterów ścigał czas, jednak według mnie było to straszne marnotrawstwo, niektóre epoki wręcz prosiły się o dokładniejsze opisanie, co bez wątpienia wzbogaciłoby ich przygody, a w takiej sytuacji Etta i Nicholas równie dobrze nie musieli opuszczać pierwszego roku, w którym się znaleźli, skoro Alexandra Bracken nie skorzystała ze zmieniających się okoliczności. 

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że Pasażerka nie jest książką historyczną, a zwykłą młodzieżówkę, dlatego przymykając oko na ten problem, starałam się doszukać innych pozytywów, problem w tym, że ciężko było jakieś znaleźć. Jak na powieść przygodową dzieje się tutaj zaskakująco mało, nie doczekałam się ani jednego zwrotu akcji, który wbiłby mnie w fotel, Etta ma zaledwie dziewięć dni, na wykonanie pozornie niemożliwego zadania, przez które wielu podróżników umarło w przeszłości na przestrzeni wieków, lecz przebieg wydarzeń był zaskakująco statyczny i mało porywający. Tak naprawdę na większość Pasażerki składają się wewnętrzne rozterki Etty oraz Nicholasa – całość została bowiem napisana z dwóch perspektyw, choć raczej nie odczujecie zmiany w narracji. Dla dziewczyny najważniejszy był debiut, marzyła jedynie o tym, by wrócić do teraźniejszości i stać się światowej sławy skrzypaczką. Pod koniec książki, kiedy jasne się stało, że podobna przyszłość jest dla niej nieosiągalna i wydawało się, że już się z tym pogodziła, że jej poglądy uległy przewartościowaniu podczas niebezpiecznej podróży przez czas, Etta niespodziewanie znowu zaczyna narzekać na to, że nie uda jej się zostać skrzypaczką, mimo że właściwie od początku nie była pewna, czy właśnie to chce robić w życiu. Nie rozumiem, jak Alexandra Bracken mogła uczynić ze swojej protagonistki jednocześnie tak silną i mdłą osobę. Henrietta właściwie nie ma żadnego charakteru, a każdy przebłysk jej zadziorności zostawał szybko ugaszony przez autorkę. Nicholas również nie zachwyca, choć miał zadatki na niesamowitego bohatera – czarnoskóry chłopak pracujący jako niewolnik, który z czasem zdobył wolność, mimo to nie uciekł od szykan i rasizmu, pragnie jednak wybić się poza ramy narzucone mu przez XVIII-wieczne społeczeństwo. Do tej pory nie spotkałam się z podobnym protagonistą w powieściach young adult, szybko się jednak okazało, że nie ma on nic więcej do zaoferowania. Zarówno Nicholas, jak i Henrietta byli jednowymiarowi.

Nie jestem również w stanie do końca zrozumieć relacji w tej książce. Wydawało mi się, że czasy natychmiastowej miłości w młodzieżówkach już przeminęły, ale Alexandra Bracken w Pasażerce udowadnia mi, jak bardzo się myliłam. Wystarczy dziewięć dni, żeby nastolatkowie zakochali się w sobie na zabój, spędzili wspólnie noc i uznali się za bratnie dusze, mimo że pochodzą ze skrajnie odległych od siebie czasów i to ich pierwsze spotkanie. Choćby z tego powodu ich miłość nie do końca mnie przekonuje, lecz wydaje mi się, że główny problem tkwi w Ettcie, bo o ile Nicholas jeszcze okazuje swoje uczucie, mimo iż wie, że nie czeka ich szczęśliwe zakończenie, o tyle Henrietta zdecydowanie nie zachowuje się dla mnie jak zakochana dziewczyna. W ogóle nie rozumiem jej sposobu rozumowania – mimo że jej matka właściwie całe życie była dla niej chłodna, oschła, a potem bez przygotowania wysłała na bez mała misję samobójczą, Etta z miejsca jej wybacza, szybko zapomina także o swojej nauczycielce, która umarła na jej oczach, mimo że właściwie wychowała dziewczynę jak swoją córkę. Im dłużej zastanawiam się nad postępowaniem Henrietty, tym bardziej jej nie lubię, a brak sympatii do głównej bohaterki jest właściwie gwoździem do trumny Pasażerki.

Ta recenzja wyszła bardziej negatywnie, niż początkowo zakładałam, lecz z czasem moja niechęć do Pasażerki tylko rośnie. Ta historia miała tak ogromny potencjał, a mam wrażenie, że został on kompletnie zmarnowany na emocjonalne rozterki dwójki nastolatków. Autorka próbowała jeszcze ratować książkę skomplikowanymi zasadami dotyczącymi podróży w czasie, część z nich została jednak przedstawiona w sposób tak niezrozumiały, że w pewnym momencie przestałam próbować dociec tego, co Alexandra Bracken miała na myśli. Pasażerka bez wątpienia kończy się wydarzeniami, które zachęcają do sięgnięcia po drugi tom, wciąż jednak waham się, czy po niego sięgnąć. Jeżeli Podróżniczka jest na podobnym poziomie co pierwsza część, zdecydowanie podziękuję. Nie polecam – na pewno uda wam się znaleźć powieści z lepszym romansem, bardziej wciągającą akcją czy intrygującym tłem, dlatego nie warto marnować czasu na Pasażerkę, która nie jest w stanie zaoferować wam niczego nowego.


Duologia Passenger:
Pasażerka // Podróżniczka
Czytaj dalej »

środa, 3 października 2018

Geek Girl w świecie bookstagrama, czyli wrażenia po pierwszym miesiącu

0
Mojego Instagrama założyłam 7 września i za niedługo będę świętować pierwszy miesiąc, a dzisiaj przychodzę do was z postem podsumowującym moją przygodę z tą aplikacją do tej pory. Mam nadzieję, że dzięki temu ci z was, którzy wciąż się wahają, czy założyć sobie konto, przekonają się, że naprawdę warto dołączyć do cudownej społeczności bookstagrama. Ja sama zastanawiałam się nad tym przez półtorej roku i podchodziłam do Instagrama jak pies do jeża, ale po pierwszym miesiącu mogę z całą pewnością stwierdzić, że zupełnie niepotrzebnie miałam jakiekolwiek obawy i powinnam była dołączyć do bookstagrama już dawno temu! 


PO PIERWSZE, CUDOWNA SPOŁECZNOŚĆ
Według mnie to najważniejsza część całej tej przygody. Spędziłam na tej platformie niecały miesiąc, a już poznałam mnóstwo świetnych osób, z którymi mogłam porozmawiać nie tylko o książkach! Najlepsze w bookstagramie jest to udzielanie się – nie tylko twórców, ale także odbiorców, widać, że to miejsce żyje i prężnie się rozwija! Nigdy nie widziałam podobnej aktywności ani na blogach, ani na fanpage'ach na Facebooku, a tutaj pod zdjęciami można znaleźć naprawdę rozbudowane dyskusje, nieważne, czy dotyczą one powieści, czy tematów raczej okołoksiążkowych i to mnie głównie oczarowało w tej cudownej społeczności, w której każdy zostaje cieplutko przyjęty. Naprawdę obawiałam się swoich początków, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Poznałam też kilka osób, które są zakręcone na punkcie kpopu równie mocno co ja, właśnie dzięki bookstagramowi. Ludzie są tutaj wprost niesamowici i przez ten miesiąc bliżej poznałam więcej osób niż przez trzy lata dzięki blogowi recenzenckiemu i w głowie mi się to nie mieści.  

PO DRUGIE, ROZWÓJ I INSPIRACJA
Zawsze uwielbiałam podziwiać piękne zdjęcia książek, ale do tej pory robiłam to głownie na weheartit. Teraz zyskałam niezmierzenie większą bazę, w której mogę podziwiać zdjęcia innych i się nimi zachwycać. Wiem, że być może nigdy nie osiągnę poziomu niektórych bookstagramerów, których fotografie są nie z tej ziemi, ale to między innymi urok tego miejsca – każdy jest inny, ma inny styl... i dzięki temu od każdego można się czegoś nauczyć. Jestem tutaj zaledwie miesiąc, ale już widzę ogromną różnicę pomiędzy zdjęciami, które robiłam przed dołączeniem do instagrama a zdjęciami, które wykonałam już po zarejestrowaniu się. Wy być może jeszcze tego nie odczuliście, bo najpierw publikuję stare fotografie, ale ja jestem świadoma zmiany i muszę wam powiedzieć, że jestem z siebie cholernie dumna. Nigdy nie osiągnęłabym takiej poprawy w tak krótkim czasie, gdybym nie zaczęła oglądać prac innych i czerpać z nich inspiracji. Zaczęłam eksperymentować choćby z kątami zdjęć, czego wcześniej nigdy nie robiłam, ale teraz dzięki bookstagramowi zaczęłam się rozwijać, szukać nowych pomysłów i rozwiązań. Jasne, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbym tego chciała i czasami muszę przyznać się sama przed sobą do porażki, jednak ciągle uczę się czegoś nowego i jestem zadowolona z moich postępów, które nie byłyby możliwe, gdybym nie dołączyła do Instagrama.


PO TRZECIE, KSIĄŻKI, KSIĄŻKI I JESZCZE RAZ KSIĄŻKI
To, co się tutaj dzieje, to istne szaleństwo i mówię całkiem poważnie. Nigdzie indziej nie będziecie mogli tak swobodnie komunikować się nie tylko z wydawnictwami, ale także AUTORAMI, którzy nie tylko lajkują zdjęcia, lecz również zostawiają komentarze! Nawet zagraniczni pisarze mogą dotrzeć do naszego polskiego bookstagrama i to jest niesamowite. Ani blog, ani fanpage nie dają takich możliwości w tej kwestii. Do tego dochodzą świetne akcje organizowane przez wydawnictwa, sama brałam już udział w polowaniu na książkę ukrytą w lesie w pobliżu miejsca mojego zamieszkania ;) Na każdym kroku konkursy lub wspaniałe konta z własnoręcznie wykonywanymi gadżetami książkowymi, gdybym nie dołączyła do bookstagrama, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu Shadow Bookmark, skąd kupiłam już cztery zakładki i na tym zapewne się nie skończy. Do tego oczywiście tytuły książek, o których wcześniej nie słyszałam, a teraz znajdują się na mojej liście must read... I każdy sposób na promowanie czytelnictwa jest dobry! 


Nie mówię, że bookstagram to idealne miejsce, ponieważ jak wszędzie pojawiają się drobne problemy, ale na razie zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona i mam zamiar zostać tutaj na dłużej. Mogę śmiało powiedzieć, że po pierwszym miesiącu uzależniłam się od przeglądania zdjęć, dodawania komentarzy i sprawdzania, co dzieje się na moim profilu. Bardzo długo zastanawiałam się, czy powinnam dołączyć, aż w końcu dostałam motywującego kopniaka od mojej ukochanej Cupcake i absolutnie tego nie żałuję. Teraz ja chcę dać tego samego kopniaka wszystkim tym, którzy nie są pewni, czy powinni założyć konto, bo naprawdę warto ♥ A tutaj znajdziecie mój bookstagram (@booksbygeekgirl), serdecznie zapraszam!
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia