środa, 20 listopada 2019

Łowcy płomienia, czyli powtórka z rozrywki w arabskim wydaniu

0
Łowcy płomienia to książka, która wzięła mnie trochę z zaskoczenia. Była niezwykle popularna w zagranicznej blogosferze, to jeden z najgorętszych debiutów tego roku, ale nie spodziewałam się, że tak szybko ukaże się w Polsce! A to wszystko zasługa Wydawnictwa NieZwykłe, któremu ostatnio bardzo zaczęłam ufać, jeśli chodzi o wydawanie fantastyki young adult, bo dzięki niemu zapoznałam się z kilkoma naprawdę interesującymi tytułami (jak choćby fenomenalna Magia Cierni). Dzisiaj przychodzę do was z recenzją Łowców płomienia – zapraszam, jeśli jesteście ciekawi, o co tyle szumu!

Zafira jest Łowcą. Aby wykarmić swoich ludzi, przebiera się za mężczyznę i rusza na polowanie do przeklętego lasu Arz. Nasir jest Księciem Śmierci. Zabija każdego, kto ma śmiałość przeciwstawić się jego despotycznemu ojcu – królowi.
Gdyby odkryto, że Zafira jest dziewczyną, nikt nie przyjąłby od niej pomocy. Gdyby Nasir okazał komuś łaskę, jego ojciec wymierzyłby mu brutalną karę.
Oboje są już żywą legendą królestwa Arawiyi – chociaż żadne z nich nie chce nią być.
Szykuje się wojna, a mroczny, magiczny las Arz z każdym dniem się rozrasta, rzucając cień na ziemie królestwa. Gdy Zafira wyrusza na poszukiwania zaginionego artefaktu, który jest w stanie przywrócić magię w jej udręczonym świecie, Nasir także otrzymuje od króla zadanie. Ma odnaleźć ten sam artefakt i zabić Łowcę. Jednak w trakcie ich podróży budzi się starożytne zło – a to, za czym oboje podążają, może stanowić większe zagrożenie, niż są w stanie to sobie wyobrazić.
Opis z LubimyCzytać

Łowcy płomienia to książka bardzo nierówna pod względem tempa i jakości. Wprowadzenie do właściwej historii jest niezwykle długie, ponieważ musiałam czekać aż dwieście stron (czyli prawie połowę książki) na pojawienie się akcji. Autorka daje nam czas na zaznajomienie się z bohaterami – Zafirą oraz Nasirem – którzy są jednocześnie narratorami oraz ze światem inspirowanym arabskimi krajami i wierzeniami, jednak według mnie przedstawiona rzeczywistość oraz sytuacje postaci nie są na tyle skomplikowane czy unikatowe, by potrzebny był tak rozległy, nużący wstęp. Miałam trudności, by przebrnąć przez tę pierwszą część powieści, która po prostu mnie męczyła i nudziła. Jedynie piękny styl pisania autorki, który zachwycił mnie od pierwszej strony i ciekawość, jak rozwinie się dalsza część historii, sprawiły, że nie odłożyłam książki na bok. I całe szczęście, bo po dwusetnej stronie moje odczucia zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni! Kiedy tylko akcja nabrała tempa i nareszcie doszło do wyczekiwanego przeze mnie spotkania, nie mogłam się oderwać od Łowców płomienia, powieść nie tylko w końcu mnie wciągnęła, ale także wreszcie poczułam ten arabski, egzotyczny klimat, który jest zdecydowanie jedną z największych zalet tej pozycji. Miałam wrażenie, jakbym znalazła się w samym środku jednej z historii zaczerpniętej prosto z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, a choć z przyjemnością czytałam o arabskiej kulturze, podziwiając kunsztowny styl pisania autorki, to pędząca do przodu akcja zaabsorbowała mnie bez reszty, sprawiając, że nie miałam chwili na zaczerpnięcie oddechu. Niestety, moja radość nie trwała zbyt długo, bo ostatnich sto stron Łowców płomienia jest tak chaotycznych i pozbawionych logiki, że wciąż się zastanawiam, czy skończyłam czytać właściwą książkę. 

Bohaterowie również bardzo mnie rozczarowali. Zostali nakreśleni bardzo schematycznie, mam wrażenie, jakbym zetknęła się już z Zafirą, Nasirem czy Altairem niezliczoną ilość razy przy okazji innych tytułów. Zafira to typowa bohaterka young adult, która pragnie czegoś więcej, choć sama nie potrafi sprecyzować, co to dokładnie jest, ale choć była stylizowana na silną, waleczną kobietę, dla mnie była tak naprawdę egoistyczną dziewczynką, która nie potrafiła wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Nie potrafiłam zrozumieć kierujących nią pobudek i od początku do końca grała mi na nerwach. O wiele bardziej polubiłam się z Nasirem, choć on jeszcze bardziej wpada w pułapkę schematu – książę, który nie ma kontroli nad własnym losem i zamienia się na rozkaz ojca-tyrana w mordercę oraz bezlitosnego potwora, ale w głębi duszy jest wrażliwy, pełny empatii i nienawidzi tego, kim się stał. Jestem fanką motywu od nienawiści do miłości, ale w przypadku Zafiry i Nasira wątek romantyczny zupełnie mnie do siebie nie przekonał. Altair z kolei to typowy towarzysz księcia; udaje głupszego, bardziej brawurowego i aroganckiego niż jest w rzeczywistości, sypiąc żartami w najmniej odpowiednich momentach, podczas gdy tak naprawdę zbiera informacje, ma mnóstwo szpiegów i za maską przystojnego zawadiaki skrywa poważne plany. Do tej typowej trójki dołącza jeszcze dwójka bohaterów i wspólnie tworzą mało zgraną drużynę, którą łączy kruchy sojusz opierający się o wspólny cel (brzmi znajomo, prawda?). Szczerze mówiąc, żadna z postaci nie wzbudziła we mnie na tyle dużej sympatii, żebym przejmowała się jej losem; było mi zupełnie obojętne, czy ktoś z nich umrze w trakcie heroicznej wyprawy, czy może przeżyje.

Miałam nadzieję, że Łowcy płomienia okażą się niezapomnianą, jedną z najlepszych powieści young adult tego roku, tymczasem jestem mocno rozczarowana lekturą. Widzę potencjał, jaki drzemał w tej historii i zdarzały się naprawdę dobre, intrygujące momenty, podobał mi się arabski klimat, a styl pisania Hafsah Faizal mnie oczarował, jednak to za mało, abym mogła wam polecić tę książkę z czystym sumieniem. Myślę, że jeśli lubicie egzotyczny świat przedstawiony z ciekawą kulturą, motyw od wrogów do kochanków i popularne wątki to Łowcy płomienia mogą wam się spodobać, ale dla mnie było tutaj zbyt dużo odtwórczości, podczas gdy szukałam oryginalnych wrażeń.


Duologia Sands of Arawiya:
Łowcy płomienia // We Free the Stars
Czytaj dalej »

środa, 2 października 2019

Posłaniec Burzy, czyli czas ratować świat przed podstępnym bogiem śmierci z mitologii Majów

0
Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam mitologię! Już od dziecka byłam zafascynowana historiami pochodzącymi ze starożytnego Egiptu, Grecji czy Rzymu, a powieści oparte na mitach tylko jeszcze bardziej rozpalały moją ciekawość. Wśród autorów podobnych książek niedoścignionym numerem jeden pozostawał dla mnie Rick Riordan, ale z czasem zaczęłam się także interesować mitologią azjatycką i niesamowicie cieszę się, że powstała seria Rick Riordan przedstawia, dzięki której mam szansę poznawać kulturę z zupełnie nowych zakątków świata. O legendach Majów nie wiedziałam zupełnie nic, dlatego byłam tym bardziej podekscytowana faktem, że mogę przeczytać Posłańca Burzy.

Zane Obispo spędza niemal każdy dzień na badaniu wulkanu drzemiącego za jego domem. Wulkan, zwany przez niego „Bestią”, to jedyne miejsce, w którym chłopiec może się schronić przed innymi dzieciakami – często się z niego naśmiewają, bo Zane kuleje i musi chodzić o lasce.
Pewnego dnia w kraterze Bestii rozbija się dwusilnikowy samolot, a wkrótce potem Zane’a zaczepia tajemnicza dziewczyna o imieniu Brooks. Chce, by chłopak spotkał się z nią na osobności – zdradzi mu wówczas straszliwą tajemnicę. Zane godzi się, choć głównie dlatego że śliczne dziewczęta zwykle się do niego nie odzywają… Brooks wyjawia mu, że wulkan jest w rzeczywistości istniejącym od stuleci więzieniem boga śmierci Majów, którego los jest bezpośrednio związany z przeznaczeniem Zane’a.
„Co za bzdury”, myśli Zane. Jest przecież tylko lekceważonym przez wszystkich trzynastolatkiem i nieważne, jakie jest jego przeznaczenie – on, Zane, nie chce mieć z tym nic wspólnego, zwłaszcza jeśli ma to związek z jakimś bogiem śmierci. Ale Brooks otwiera mu oczy: magia, potwory i bogowie naprawdę istnieją, a według pradawnej przepowiedni, głoszącej zniszczenie świata, Zane ma do odegrania ważną rolę. Uwikłany w sieć niebezpiecznych tajemnic chłopiec wyrusza na wyprawę, która zabierze go daleko od domu i wystawi na ciężkie próby.
Opis z LubimyCzytać

Posłaniec Burzy jest to powieść skierowana raczej do młodszych, lecz gwarantuję, że dorośli także nie będą się przy niej nudzić! Ta historia jest przepełniona zaskakującymi zwrotami akcji, subtelnym humorem oraz pięknymi wartościami, które trafią do czytelnika w każdym wieku. Różnorodność, jaka panuje w tej książce, od razu mnie w sobie rozkochała; autorka sięgnęła nie tylko po raczej mało znane w naszej części świata wierzenia Majów, ale także przemyca elementy kultury latynoskiej czy pokazuje, że niepełnosprawność lub odmienność nie oznacza, że ktoś jest gorszy. Myślę, że właśnie to przesłanie sprawia, iż Posłaniec Burzy jest tak wartościową lekturą – pośród wszystkich zawirowań związanych z pradawną przepowiednią, podstępnymi magami, przerażającymi demonami i próbami ratowania świata przed nieuchronną zagładą z rąk boga śmierci J.C. Cervantes zwraca uwagę czytelnika na kwestię tolerancji i tego, że inność, postrzegana przez społeczeństwo jako wada, może się w rzeczywistości okazać największą zaletą. Krótsza noga Zane'a sprawia, że chłopak znacząco kuśtyka, przez co spotyka się z szykanami ze strony swoich rówieśników, tymczasem wychodzi na jaw, że jego niepełnosprawność jest tak naprawdę oznaką jego boskiego pochodzenia i źródłem jego uśpionych mocy. Sam bohater ma niskie poczucie własnej wartości, marzy jedynie o tym, by wtopić się w tłum, ale z czasem zaczyna akceptować siebie takim, jakim jest i myślę, że J. C. Cervantes daje młodym czytelnikom naprawdę piękną lekcję tolerancji.

Moim głównym zarzutem względem Posłańca Burzy jest nierównomiernie rozłożona akcja. Pierwsza połowa książki charakteryzowała się powolnym tempem i o ile byłabym w stanie przymknąć na to oko, gdyby nieśpieszny początek wynikał z wprowadzenia nas w mitologię, o tyle w przypadku Posłańca Burzy po prostu niewiele się dzieje, przez co kilkaset stron wypada mało atrakcyjnie, wręcz nużąco. Z kolei druga połowa historii była już wypełniona niezliczonymi, zadziwiającymi wydarzeniami, pojawia się wiele nowych, ciekawych bohaterów, przeszkody na drodze Zane'a Obsipio tylko się na siebie nawarstwiają, a poznane odpowiedzi prowadzą do kolejnych pytań i tajemnic. Dopiero po dwusetnej stronie Posłaniec Burzy wciągnął mnie w swoją magiczną rzeczywistość i wydaje mi się, że gdyby tempo powieści zostało lepiej zrównoważone, całość wypadłaby lepiej. Jestem natomiast oczarowana tym, jak zostały przedstawione wierzenia Majów i choć autorka nie szczędziła informacji na ten temat, wciąż czuję niedosyt, bo byłam tak zafascynowana kulturą Majów, że najchętniej nie przestawałabym o niej czytać! Nie miałam pojęcia, że te legendy są tak bogate – bogowie i bogurodzeni to zaledwie wierzchołek góry lodowej, oprócz nich występuję też zmiennokształtni, olbrzymy, czarownicy, wróżbici czy demony, a napojem bogów okazuje się być gorąca czekolada!

Posłaniec Burzy to książka, która łączy w sobie nieziemską przygodę, ważne wartości, błyskotliwy humor i wiedzę o intrygującej kulturze Majów. Myślę, że każdy czytelnik, niezależnie od wieku, znajdzie w tej powieści coś dla siebie, bowiem jest to historia, która zarówno bawi, jak i uczy. Magiczny, mityczny świat w Posłańcu Burzy ma tak wiele do zaoferowania, że koniecznie musicie się w nim zagłębić i lepiej go poznać! Czuję, że J.C. Cervantes skrywa jeszcze wiele asów w rękawie, którymi zaskoczy nas w następnej części i już nie mogę się doczekać, aby poznać kontynuację losów Zane'a.


Trylogia Posłaniec Burzy:
Posłaniec Burzy // The Fire Keeper // The Shadow Crosser

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Galeria Książki!
Czytaj dalej »

piątek, 27 września 2019

Magia cierni, czyli życie skryte w czarodziejskich książkach

0
Magia cierni to książka, która była bardzo popularna na zagranicznym bookstagramie, dzięki czemu od razu przykuła również i moją uwagę, kiedy tylko pojawiła się w polskich zapowiedziach. To jedna z premier, które wzbudziły u mnie największą ekscytację w tym roku, więc kiedy tylko egzemplarz znalazł się w moich rękach, od razu zabrałam się za czytanie! 

Wszyscy czarownicy są źli. Elisabeth wie o tym, odkąd sięga pamięcią. Wychowana jako podrzutek w jednej z Bibliotek Austermeer, dorastała pośród narzędzi magii – grymuarów, szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i skóry, jeśli tylko ktoś je sprowokuje. Dziewczyna ma nadzieję dołączyć do strażników strzegących królestwa przed ich mocą.
Tymczasem w wyniku sabotażu w bibliotece najbardziej niebezpieczny grymuar wyzwala się z niewoli. Elisabeth, chcąc ratować sytuację, zostaje zamieszana w zbrodnię. Dziewczyna musi opuścić dom i udać się do stolicy, aby tam stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. Nie może się zwrócić o pomoc do nikogo poza swoim największym wrogiem, czarownikiem Nathanielem Thornem, i jego tajemniczym demonicznym sługą. Wkrótce Elisabeth zdaje sobie sprawę, że wplątała się w sieć trwającej od wieków konspiracji, a zagłada grozi nie tylko Wielkim Bibliotekom, ale również całemu światu. Stopniowo zaczyna podawać w wątpliwość wszystko, czego ją uczono o czarownikach, o ukochanych przez nią bibliotekach, a nawet o samej sobie. Ma bowiem moc, o której nie miała pojęcia.

Moje początki z Magią cierni były wyboiste; klimat powieści znacząco odbiegał od tego, czego się spodziewałam. Autorka bardzo powoli wprowadza nas w świat, w którym książki przypominają żywe istoty z własnymi opiniami i uczuciami, ale także z łatwością mogą przeistoczyć się w łaknące krwi potwory i długie opisy w połączeniu z rozbudowanymi informacjami na temat grymuarów sprawiły, że początek odrobinę mi się dłużył. Warto było jednak cierpliwie przebrnąć przez pierwsze sto stron, ponieważ wtedy akcja zaczyna nabierać tempa i zaczyna się prawdziwy rollercoaster emocji! Historia przedstawiona w Magii cierni ani na moment nie zwalnia, z każdą stroną zostajemy coraz głębiej wciągnięci w niebezpieczną, magiczną intrygę ciągnącą się od kilku wieków i zaskakująco barwny świat, który staje przed nami otworem i kusi swoim pięknem. Nie planowałam przeczytać Magii cierni w jeden dzień, ale ta powieść była tak dobra, że nie byłam w stanie się od niej oderwać i z wypiekami na twarzy przerzucałam kolejne kartki, bo po prostu musiałam się dowiedzieć, co wydarzy się dalej! Nie spodziewałam się, że tak bardzo zżyję się z bohaterami, a pod koniec wręcz łapałam się na tym, że czytam coraz wolniej, celebrując każde słowo, ponieważ nie chciałam, aby moja przygoda z powieścią Margaret Rogerson dobiegła końca. 

Jestem zauroczona nasyconym przepychem światem opartym na XIX-wiecznej Anglii, w którym magia grymuarów, przerażające demony i przebiegli czarodzieje przenikają się wzajemnie z pełnymi blichtru, arystokratycznymi salonami i towarzyskimi skandalami, a pośrodku tego wszystkiego znajduje się Elisabeth – nienawykła do praw rządzących wyższymi sferami, zagubiona w świecie magii, która jest zupełnie inna, niż do tej pory sądziła, ale wciąż pozostaje odważna, niezależna, impulsywna i gotowa do stanięcia w obronie tego, co uważa za słuszne. Jest w niej trochę dziecięcej naiwności i łatwowierności, które pozwalają jej na optymizm i wiarę w dobro, ale Elisabeth nie jest przy tym niedojrzała czy irytująca. Autorka wrzuciła główną bohaterkę w sam środek rozrastającego się konfliktu, podważając wszystko, co Elisabeth wiedziała o grymuarach, magii, Wielkich Bibliotekach, a także samej sobie. Razem z nią podążamy drogą ku prawdzie, że to, co złe i dobre wcale nie jest tak oczywiste, jak jej się wydawało. Elisabeth to silna i nieugięta postać, ale reszta bohaterów nie ustępuje jej w swojej złożoności. Uwielbiam Nathaniela, który, zdawałoby się, ma wszystko: jest przystojny, bogaty i posiada wysoką pozycję społeczną, ale jest nękany przez tragiczną przeszłość i lęk przed wewnętrznym mrokiem, który jest przekazywany w jego rodzie przez pokolenia jako błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Uwielbiam jego sarkastyczny humor, jego uwodzicielskie, bezwstydne uwagi i pewność siebie, ale także jego bardziej bezbronną wersję, która sprawiła, że skazał się na samotność. Romans pomiędzy tą dwójką jest bardzo subtelny, stanowi zaledwie odległe tło, przemyka gdzieś w cieniu pomiędzy epickimi walkami i magicznymi wyzwaniami.

Magia cierni nie ucieka zupełnie od szablonowości, ale autorce udaje się nadać schematom ekscytujący wydźwięk, tchnęła w znane szablony nowe życie za pomocą czarujących postaci, finezyjnego, eleganckiego stylu pisania i kunsztownie wykreowanych wątków splatających się w niezwykle wciągającą, pełną wdzięku historię, która przyprawia o dreszcz zachwytu. Nie chciałam, żeby ta książka kiedykolwiek się kończyła; mogłaby mieć tysiąc stron, a dla mnie to i tak byłoby za mało, bo pragnęłam zostać w świecie Magii cierni już na zawsze!


Za możliwość przeczytania Magii cierni dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe!
Czytaj dalej »

sobota, 17 sierpnia 2019

Mroczne Wybrzeża, czyli starożytny Rzym spotyka Piratów z Karaibów

0
Miałam już okazję zapoznać się z twórczością Danielle L. Jensen przy okazji jej Trylogii Klątwy (której, notabene, jeszcze nie skończyłam, wstyd się przyznawać, ale trzeci tom wciąż przede mną). Może ta historia nie należy do moich ulubionych, ale bez wątpienia była to solidna fantastyka młodzieżowa, przy której świetnie się bawiłam. Kiedy tylko w zapowiedziach pojawiły się Mroczne Wybrzeża, wiedziałam, że muszę sięgnąć po tę książkę, bo kto nie kocha piratów i Starożytnego Rzymu?! Ale powieść ta zupełnie przerosła moje oczekiwania!

Teriana jest drugim oficerem na Quincense, statku oddanym bogini mórz, i spadkobierczynią jednej z Triumwiratu Maarinów. Jej lud zrodził się z morza i zna jego tajemnice, ale kiedy najlepsza przyjaciółka Teriany zostaje zmuszona do niechcianego małżeństwa, dziewczyna łamie przykazanie swojego ludu, by jej przyjaciółka mogła uciec – a wybór ten ma śmiertelnie niebezpieczne konsekwencje.
Marek jest dowódcą niesławnego Trzydziestego Siódmego legionu, który pomógł Imperium Celendoru podbić cały Wschód. Legion jest jego jedyną rodziną, a nawet jego towarzysze nie znają tajemnicy, którą ukrywa od dzieciństwa. Marek zrobi wszystko, by nie wyszła ona na jaw bez względu na koszty, ktokolwiek musiałby je ponieść – on czy reszta świata.
Kiedy jeden z senatorów Imperium dowiaduje się o istnieniu Mrocznych Wybrzeży, bierze do niewoli załogę Quincensei grozi wyjawieniem tajemnicy Marka, o ile nie ruszą na podbój nowych terytoriów, zmuszając dowódcę legionistów i Terianę do zawarcia niespodziewanego – i niechętnego – sojuszu. Łączą wysiłki dla dobra swoich rodzin, ale oboje muszą zdecydować, jak daleko są skłonni się posunąć i jak wiele są gotowi poświęcić.
Opis z LubimyCzytać

To, co najbardziej urzekło mnie w Mrocznych Wybrzeżach, to wykreowany przez autorkę niesamowity świat, który zapiera dech w piersiach i intryguje subtelną, magiczną atmosferą. Wyraźnie widać inspirację autorki starożytnym Rzymem, ale jednocześnie wiele elementów zostało zaczerpniętych z wyobraźni Danielle L. Jensen, nadając tej fantastycznej krainie unikatowego rysu. Świat przedstawiony jest piękny oraz, zachwyca dbałością o szczegóły i różnorodnością. Plastyczny, barwny styl pisania autorki sprawił, że miałam wrażenie, jakbym to ja znalazła się w samym sercu przygody; bez trudu mogłam poczuć kołysanie i ciche skrzypienie desek Quincense pod stopami, słony zapach morskiej bryzy czy przypiekające promienie słońca na twarzy, gdy wraz z bohaterami przemierzałam niezbadane wody. Widać, że autorka ma mnóstwo pomysłów na kreację rzeczywistości i nie mogę się doczekać, aż poznam kolejne smaczki, jakie dla nas przygotowała, bo wiele wątków i elementów pozostało częściowo owianych tajemnicą; Danielle L. Jensen pokazała nam wystarczająco dużo, abyśmy nie czuli niedosytu, jednocześnie pozostawiając sobie ogromne pole do popisu w kolejnej części. Mroczne Wybrzeże to jednak nie tylko dopracowany świat fantastyczny, ale także doskonale wykreowani bohaterowie z zagmatwaną przeszłością i tajemnicami skrytymi w mroku oraz idealnie zrównoważone tempo akcji. Wszystkie elementy składają się na obraz wciągającej, znakomicie napisanej historii, która porywa od pierwszych stron, sprawiając, że nie można jej odłożyć na bok! Od dawna nie miałam okazji czytać książki, która pochłonęłaby mnie do tego stopnia, a kiedy tylko zakończyłam lekturę, od razu chciałam się zabrać za drugi tom, na który niestety będziemy musieli jeszcze poczekać. 

Mroczne Wybrzeża zostały poprowadzone z dwóch perspektyw – Teriany i Marka, którzy pochodzą z dwóch różnych światów, dlatego obserwowanie, jak ich wychowanie i wierzenia najpierw ścierają się ze sobą, a później wzajemnie uzupełniają było pięknym przeżyciem. Mogłabym się rozpływać nad Markiem w nieskończoność, najwyraźniej mam słabość do żołnierzy z mroczną przeszłością, którzy każdego dnia muszą wybierać pomiędzy tym, co słuszne a tym, co zapewni im przetrwanie. Marek jest cudownie złożonym bohaterem, nic, co go dotyczy, nie jest ani czarne, ani białe; jest błyskotliwy, diabelsko inteligentny, a przy tym ma w sobie delikatność i empatię, choć nie zawaha się przed wydaniem bezlitosnych rozkazów, które pozbawią życia tysiące istnień. Teriana z drugiej strony potrafiła grać mi na nerwach – podejmowała głupie, ryzykowne decyzje, momentami bywała niedojrzała i rozwydrzona, ale w wielu sytuacjach nadrabiała swoim uporem, hartem ducha i temperamentem, zwłaszcza pod koniec zaczęła zdobywać moją sympatię, więc istnieje jeszcze duże pole do jej rozwoju. Teriana i Marek spędzali ze sobą dużo czasu, więc naturalnie zaczęli się poznawać i pojawił się między nimi cień sympatii, jednak mam mieszane uczucia względem łączącego ich uczucia. Mam wrażenie, jakby łącząca ich miłość została wymuszona, pojawiła się zbyt szybko i znikąd, nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji, choć ich ostatnia wspólna scena była tak piękna, że zaczęłam spoglądać na naszą parę łaskawszym okiem i jestem ciekawa, jak ich losy potoczą się w drugim tomie. O wiele bardziej od romansu urzekła mnie jednak głęboka przyjaźń pomiędzy członkami legionu Trzydziestego Siódmego. Jako żołnierze przeszli wspólnie przez piekło, a choć tragiczne wydarzenia omal ich nie złamały, z czasem wzmocniły ich oddanie i bezwarunkowe zaufanie. Muszę też wspomnieć o Mikim i Kwintusie, którzy od pierwszego akapitu zdobyli moje serce, zarówno jako para, jak i postaci. Drugoplanowi bohaterowie nie stanowią tła w tej książce, a odgrywają pełnoprawne role i kocham ich wszystkich bez wyjątku, bo stanowią zabawną, uroczą zgraję, której nie da się nie pokochać. 

Mroczne Wybrzeża to historia, która jest pełna zwrotów akcji, pięknych wartości i przyjaźni, a przede wszystkim jest to niezapomniana przygoda, która wciąga od pierwszej strony i trzyma w napięciu aż do ostatniej. Jestem zafascynowana światem wykreowanym przez Danielle L. Jensen, każde słowo z tej książki budowało w mojej głowie spektakularny obraz rzeczywistości, do której chciałabym się jak najszybciej ponownie przenieść. Autorka doskonale połączyła intrygi i polityczne napięcia z zabawnymi fragmentami, tworząc kompletną, porywającą całość. Bardzo polecam wam Mroczne Wybrzeża, a sama nie mogę się już doczekać kolejnej części!


Seria Mroczne Wybrzeża:
Mroczne Wybrzeża // ...

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Galeria Książki!

Czytaj dalej »

niedziela, 28 lipca 2019

Z całego serca, czyli pożegnanie z bolesną przeszłością

0
Z całego serca od razu przykuło moją uwagę, gdyż zapowiadało się na wzruszającą, ale pełną optymizmu i siły historię o pokonywaniu przeciwności losu. Uwielbiam motyw spontanicznej podróży, która staje się niejako lekarstwem i pozwala na odcięcie się od negatywnych przeżyć, a jednocześnie na odnalezienie siebie samego, dlatego podchodziłam do książki z pozytywnymi przeczuciami. Niestety, Z całego serca okazało się być ogromnym rozczarowaniem.

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że się zakocham, wyruszę w podróż pełną przygód, będę ujeżdżać triceratopsa, śpiewać w barze i stracę dziewictwo, uznałabym, że jest niespełna rozumu.
Wszystko w moim życiu się zmieniło, kiedy spotkałam Beckhama.
To jego należy winić za moją lekkomyślność. Wspaniały, bystry i niewiarygodnie czarujący Beck wtargnął do mojego życia, zupełnie jakby musiał się upewnić, że już nigdy nie wezmę niczego za pewnik. Nauczył mnie, że nie ma czegoś takiego jak granice, że zasady są dla słabeuszy, a pocałunek powinien wydarzyć się w najmniej oczekiwanym momencie.
Beck był jak zwrot akcji, którego zupełnie się nie spodziewałam. Dwa miesiące przed naszym spotkaniem śmierć pukała do moich drzwi. Niemal całkiem opuściła mnie nadzieja, gdy nagle dostałam od życia drugą szansę. Tym razem nie zamierzałam jej zmarnować.
Wyruszyliśmy w podróż, nie mając nic do stracenia i nie wiedząc, co wydarzy się jutro.
Zakochaliśmy się młodzieńczą, nierozważną miłością.
Taką miłością, która płonie jasnym płomieniem.
Taką miłością, od której żadna mapa nie wskaże drogi powrotnej.
Opis z LubimyCzytać

Stwierdzenie, że lektura Z całego serca mnie rozczarowała, jest dużym niedopowiedzeniem. Nawet podczas pisania negatywnych recenzji staram się znaleźć jakiś pozytyw, jednak w przypadku tej powieści jest to praktycznie niemożliwe. Kilka pierwszych stron zapowiadało się jeszcze intrygująco dzięki niecodziennemu spotkaniu w domu pogrzebowym, ale im dalej, tym trudniej było mi się powstrzymać przed wywracaniem oczami nad głupotą, nieodpowiedzialnością i niedojrzałością głównej bohaterki, z perspektywy której poznajemy całą historię. Cały zamysł na podróż Abby, która w ten sposób chciała zakończyć rozdział swojej choroby i jednocześnie wyrwać się na wolność, byłby interesujący i poetycki, gdyby nie został spłycony do ciągłych prób utraty dziewictwa przez główną bohaterkę z jej towarzyszem podróży. Największym zmartwieniem Abby nie jest zdrowie po ciężkim przeszczepie serca; jest nim posiadanie zbyt szczupłych, długich nóg czy białej alabastrowej cery i potrzeba uprawianie dzikiego seksu z chłopakiem, którego praktycznie nie zna, a o którego jest chorobliwie zazdrosna (była zawistna nawet o to, że rozmawiał przez telefon ze swoją babcią, litości!). Liczyłam chociaż na to, że z czasem relacja Abby oraz Becka się pogłębi, zaczną poznawać siebie nawzajem i powstanie pomiędzy nimi nić porozumienia, tymczasem nie dostajemy nic poza gorącymi scenami.

Z całego serca toczy się jednotorowo jednostajnym rytmem. Już sam zamysł na historię dawał autorce wiele okazji do wprowadzenia interesujących wątków, ale R.S. Grey nie skorzystała z potencjału, jaki tkwił w jej powieści. Chora przyjaciółka Abby, przeszłość Becka czy sama spontaniczna podróż po Stanach stanowiłyby doskonałe urozmaicenie i wzbogacenie fabuły, jednak autorka zdecydowała się na ich rozwinięcie i nie poświęciła im wystarczająco dużo czasu, by miały one jakikolwiek wpływ na akcję książki. Wszystko kręci się wokół pierwszych erotycznych przeżyć Abby, nawet motyw urny, który jako jedyny mnie zainteresował, nie został wykorzystany. Nie polubiłam się również z bohaterami. Abby jest po prostu wredną, cyniczną, a przy tym arogancką i infantylną dziewczyną. Jej choroba nie jest żadnym wytłumaczeniem dla jej złośliwego zachowania, podróż i zebrane w jej trakcie doświadczenia nie sprawiły też, że dojrzała jako osoba. Beckowi z kolei brakuje charakteru, został stworzony tylko po to, by towarzyszyć dziewczynie, brak mu indywidualności, a ich rozmowy były nienaturalne, sztywne i żenujące.

Z całego serca miało być lekką, wakacyjną powieścią, ale z głębokim przesłaniem, tymczasem cała historia była banalna, płytka i chaotyczna. Dla mnie okazała się być zupełną stratą czasu, udało mi się dotrwać do końca tylko dlatego, że na całe szczęście nie była długa. Z całego serca jest pełne nieodpowiedzialnych, skrajnie niebezpiecznych wyborów, główna bohaterka jest infantylna, myśli tylko o sobie i skupia się na utracie dziewictwa. Mocno odradzam czytanie Z całego serca, bo ta powieść może wzbudzić tylko frustrację i politowanie.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł!
Czytaj dalej »

piątek, 19 lipca 2019

Z głową w gwiazdach, czyli zaginięcie w głuszy najlepszym sposobem na rozpalenie uczucia

0
Nie będę ukrywać, że w pierwszej kolejności moją uwagę przykuła piękna okładka. Zawsze miałam słabość do nocnego nieba, a oprawa graficzna Z głową w gwiazdach jest naprawdę śliczna. Kiedy jednak przeczytałam opis, wiedziałam, że muszę po nią sięgnąć, bo zapowiadała się na idealną wakacyjną lekturę. 

Sama w głuszy. Z chłopakiem, który złamał jej serce…
Wręcz pedantycznie uporządkowane życie pewnej nastolatki zbacza ze szlaku, gdy zostaje ona sam na sam z dziką przyrodą oraz swoim najgorszym wrogiem – chłopakiem, który złamał jej serce.
Od zeszłorocznego balu serdeczna przyjaźń Zorie i Lennona przerodziła się w zaciętą wrogość. Unikają się jak ognia, w czym nieco pomaga im fakt, że ich rodziny to współczesna wersja Montekich i Kapuletich.
Aż do czasu, kiedy podczas wypadu w góry Zorie i Lennon zostają uwięzieni w głuszy. Sami. Razem.
Co złego może się stać?
Z braku innego towarzystwa Zorie i Lennonowi nie pozostaje nic innego, jak zaogniać stare rany docinkami, jednocześnie próbując odnaleźć drogę do cywilizacji. Jednak prywatna wojna podczas ścierania się z siłami natury zmniejsza ich szanse na wydostanie się z lasu w jednym kawałku.
Im dalej zagłębiają się w dzikie ostępy Północnej Kalifornii, tym więcej skrywanych dotąd tajemnic i emocji wypływa na powierzchnię. Czy jednak rozpalone na nowo uczucie Zorie i Lennona przetrwa w świecie codzienności? Czy może zatliło się tylko na chwilę pod wpływem świeżego zapachu lasu i roziskrzonych gwiazd?
Opis z LubimyCzytać

To, co najbardziej urzekło mnie w Z głową w gwiazdach, to bohaterowie. Od dawna nie miałam okazji przeczytać powieści młodzieżowej, w której postaci zostałyby wykreowane z taką starannością. Zorie i Lennon są prawdziwi i wielowymiarowi, pełni pasji; wszystkie małe szczegóły takie jak ich ulubione filmy czy przekąski składają się na obraz bohaterów, którzy mogliby wyskoczyć spomiędzy kartek książki i bez trudu wpasować się w nasz świat. Jestem zachwycona zarówno Zorie, jak i Lennonem, oboje są niezwykle barwnymi bohaterowie, ale przy tym nie są przejaskrawieni. Zorie kocha astronomię, a także planowanie, posiada kilka różnych notesów i kalendarzy, które dają jej poczucie bezpieczeństwa w nieprzewidywalnym świecie, posiada małą obsesję na punkcie oprawek do okularów, które dobiera kolorystycznie do swojego stroju i uwielbia kraciasty wzór. Niby są to drobne detale, które może nie wnoszą wiele do samej fabuły, ale za to nadają dziewczynie indywidualności i sprawiają, że Zorie wydaje się być osobą z krwi i kości. Podobnie jest z Lennonem, miłośnikiem wszelkiego rodzaju gadów i japońskich mang oraz anime, zwłaszcza z gatunku horroru, niezawodnego fana sarkazmu i biwakowania w lesie. Żadne z nich nie jest idealne, ale dzięki temu wydają się jeszcze bardziej ludzcy i jestem zachwycona tym, z jaką dbałością Jenn Bennett podeszła do swoich bohaterów. To, co jeszcze bardziej mnie zauroczyło, to naturalność dialogów pomiędzy bohaterami i lekkość, z jaką autorka przedstawiła powolną ewolucję relacji Zorie i Lennona. Uwielbiam ich przekomarzanie się, zacięte dyskusje na temat Władcy Pierścieni czy Star Treka czy intensywny flirt.

Z głową w gwiazdach zostało podzielone na trzy części i chociaż nie ukrywam, że trzecia część, w której Lennon i Zorie zostali pozostawieni sami sobie pośrodku pustkowia i w swoim towarzystwie musieli zadbać o przetrwanie, była moją ulubioną, to w całej historii jest o wiele mniej romansu, niż możecie się tego spodziewać. Z głową w gwiazdach porusza wiele różnorodnych tematów, jednocześnie przełamując tabu. Opowiada choćby o małżeństwach jednopłciowych (Lennon wychowywany jest przez parę lesbijek), o tym, jak zdrada rozdziera całą rodzinę, ale także o sile przyjaźni czy rodzicielskiej miłości, a choć poruszane tematy nie zawsze są łatwe, Jenn Bennett robi to tak finezyjnie, że nie czuć ich przytłaczającego ciężaru. Z głową w gwiazdach jest utrzymane w lekkiej, optymistycznej stylistyce, humor pojawia się nawet w najgorszych momentach, a choć książka zdaje się być oparta o wariację znanych schematów, to czuć w tym powiew świeżości. Jestem też zachwycona tym, jak autorka przedstawiła piękno natury w swojej powieści. Nie jestem wielką fanką biwakowania, ale Jenn Bennett przedstawiła kemping w taki sposób, że aż sama zapragnęłam znaleźć się w sercu lasu z plecakiem na plecach. 

Z głową w gwiazdach to idealna historia na lato. Pozwoli wam oderwać się od wielkomiejskiego zgiełku i przenieść w sam środek kojących, leśnych zastępów, które umożliwią wam nie tylko przyjemne odprężenie, ale także zmierzenie się z własnymi myślami. Jest to lekka, pełna optymizmu, radości i młodzieńczej energii lektura, a chociaż zakończenie można z łatwością przewidzieć już na samym początku powieści, to absolutnie nie przeszkadza w czerpaniu frajdy z zagłębiania się w kolejne strony i kibicowaniu bohaterom. Ja sama świetnie się przy niej bawiłam i zdecydowanie polecam Z głową w gwiazdach jako lekturę na wakacje. 


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu IUVI!
Czytaj dalej »

niedziela, 14 lipca 2019

Kiedyś po ciebie wrócę, czyli jak ruszyć do przodu po utracie bliskiej osoby?

0
Rzadko sięgam po polskich autorów, z reguły jest mi z nimi nie po drodze, ale wciąż staram się dawać rodzimym twórcom szansę od czasu do czasu. Miałam już okazję sięgnąć po powieść Agaty Czykierdy-Grabowskiej i zostałam mile zaskoczona przez Jak powietrze. Kiedyś po ciebie wrócę od razu przykuło moją uwagę swoim opisem, dlatego z chęcią sięgnęłam po ten tytuł. 

Roksana wraca do rodzinnego miasteczka po rocznej nieobecności. Ma jasny cel – musi się dowiedzieć, co spotkało Anię, która pewnej nocy jakby rozpłynęła się w powietrzu. Znajdzie tego, kto od samego początku kłamie. Zrobi to, chociaż w sieci przemilczeń i tajemnic niełatwo odnaleźć ścieżkę prowadzącą do prawdy…
Bartek oddałby wszystko, żeby pomóc Roksanie odnaleźć zaginioną siostrę. Jest jej najwierniejszym przyjacielem od lat, od dawna też ma nadzieję, że dziewczyna poczuje do niego coś więcej. Gdy zaczyna między nimi iskrzyć, Roksana w końcu czuje, że żyje, i na chwilę zapomina o tragedii, która zniszczyła jej rodzinę.
Czy jednak wybaczy mu, kiedy dowie się, co chłopak przed nią ukrywał? Czy można pokochać kogoś, kto ma tak wielką tajemnicę?
Opis z LubimyCzytać

Kiedyś po ciebie wrócę pokazuje, jak ciężko jest się pogodzić ze stratą i niewiedzą najbliższych. Każdy inaczej radzi sobie z zaginięciem – ucieczka przed przeszłością, negowanie rzeczywistości, obwinianie się i rozpamiętywanie – ale wszystkich łączy cierpienie i rozpacz, od których łamie się serce. Autorka w trudny, lecz piękny sposób ukazuje życie ludzi, którzy zmagają się z pustką, jaką zostawia po sobie zaginiona osoba. Jest pełna surowych emocji, nostalgii i brzydkich prawd, z którymi bohaterowie muszą się zmierzyć. Trochę żałuję, że we mnie nie wzbudziła żadnych głębszych uczuć, ale dzięki przystępnemu stylowi pisania Agaty Czykierdy-Grabowskiej przez książkę się płynie, zanim się obejrzałam, byłam już w połowie książki! Pochłonęłam tę powieść w przeciągu kilku godzin, nie dało się jej odłożyć na bok, mimo że wiele elementów mnie rozczarowało, a główna bohaterka strasznie działała mi na nerwy. W wielu sytuacjach nie potrafiłam zrozumieć zachowania Roksany, Bartek też zresztą nie zachwyca swoją kreacją, która była niespójna, jakby autorka sama nie mogła się zdecydować, czy chce z niego robić bad boy'a, czy chłopaka z sąsiedztwa.

Połączenie kryminału z romansem jest bez wątpienia moim ulubionym, dlatego byłam bardzo podekscytowana tą książką, ale wiem też, że taka kombinacja może być problematyczna i podchwytliwa, ponieważ znalezienie złotego środka, który pozwoli ukazać oba wątki w pełni, jest trudne. Niestety, mam wrażenie, że Agacie Czykierdzie-Grabowskiej nie do końca udała się ta sztuka. Romans zdominował całą fabułę, spychając motyw zaginionej siostry i jej porywacza na dalszy plan, autorka raz na kilkadziesiąt stron przypominała sobie, że istnieje podobny wątek i wtedy wrzucała fragment przemyśleń głównej bohaterki czy wskazówkę, a później znowu następowała cisza. Dla mnie cała intryga kryminalna została przedstawiona po macoszemu, prawie nic się w niej nie kleiło, wytłumaczenie, dlaczego anonimowy nadawca postanowił ściągnąć Roksanę do miasta również do mnie nie przemówiło, było zupełnie pozbawione logiki. Nie czułam żadnego napięcia związanego z mroczną zagadką zaginięcia Ani, miałam też przeczucie, jak do niego doszło, dlatego zabrakło mi elementu zaskoczenia. Skoro zawiódł mnie wątek kryminalny, miałam nadzieję, że chociaż romans mnie zauroczy, tymczasem mam dość mieszane uczucia względem relacji Bartka i Roksany. Na pewno na plus zaliczam to, że był pełen burzliwych emocji – to nie jest typowy, słodki wątek romantyczny, związek tej dwójki jest pełny iskrzenia, ale też niedopowiedzeń, tajemnic i żalu. Nie jestem jednak jego fanką; wyraźnie widać pomiędzy nimi pociąg seksualny, jednak zabrakło szczerego uczucia, nie czułam żadnej miłości w ich gestach czy słowach, cała relacja była według mnie toksyczna i przepełniona wulgaryzmem. 

Mam mieszane uczucia względem Kiedyś po ciebie wrócę. Powieść czyta się naprawdę szybko i przyjemnie, autorce udało się zbudować ciężki, mroczny klimat, podobał mi się także zamysł na tę powieść, ale wykonanie już mnie zawiodło. Książka nie wzbudziła we mnie większych emocji, może z wyjątkiem irytacji wywołanej przez irracjonalne zachowanie Roksany; nie kupił mnie ani romans, ani kryminał, chociaż oba te wątki na początku zapowiadały się naprawdę dobrze. Myślę, że Kiedyś po ciebie wrócę ma szansę spodobać się wielu czytelnikom, ale to nie była powieść dla mnie.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu OMGBooks!
Czytaj dalej »

sobota, 6 lipca 2019

Geniusz. Rewolucja, czyli ostateczna rozgrywka

0

To moje ostatnie spotkanie z Rexem, Likaonem oraz Tunde, dlatego miałam ogromne oczekiwania względem fabuły. Byłam zachwycona poprzednimi tomami, zawsze miałam słabość do motywu nastoletnich geniuszy, a Leopoldo Gout ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Recenzja nie zawiera spoilerów z poprzednich części.

Troje przyjaciół. Jeden cel: uratować świat.
Decydujący pojedynek dobra ze złem. Ostatnia runda.
Troje geniuszy. Blogerka z Chin, inżynier samouk z Nigerii, programista z Meksyku. Każdy ma inny talent. Wszyscy mają wspólny cel. Jaki? Zatrzymać zło. Uratować świat.
Misja 1: rozbić gang cyberterrorystów
Misja 2: uwolnić niesłusznie aresztowanego ojca Likaona
Misja 3: przygotować się na decydujące starcie z szalonym geniuszem zła
Opis z LubimyCzytać

Pod względem tempa Rewolucja dotrzymuje kroku poprzednim tomom; jest szybciej, więcej, lepiej. Akcja gna na złamanie karku, nie ma chwili na złapanie oddechu, autor ciągle nas zaskakuje, sprawiając, że nie da się odłożyć książki na bok. Już od pierwszych stron dużo się dzieje, sytuacja zmienia się w mgnieniu oka, wraz z kolejnymi kartkami staje się coraz bardziej skomplikowana, a atmosfera gęstnieje, bo stawka tym razem jest naprawdę wysoka. Nie ma nawet chwili na nudę, bohaterowie muszą się mierzyć z wyzwaniami, które zdają się ich przerastać, a czytelnik po prostu nie jest w stanie oderwać się od tej historii, która po raz kolejny zachwyca dbałością o szczegóły. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że tym razem naszej uzdolnionej trójce wszystko poszło... zbyt łatwo. Co prawda spotykają się z różnymi przeszkodami na swojej drodze, ale każdy ich plan jest zwieńczony sukcesem, przez co nie odczuwałam żadnego napięcia. Każdy problem udawało im się gładko rozwiązać i dlatego brakowało mi elementu zaskoczenia, tej ekscytującej niepewności, która sprawia, że serce bije szybciej w oczekiwaniu na rezultat. Po prostu wiedziałam, że niezależnie od sytuacji, Rex, Cai i Tunde wyjdą z niej obronną ręką, dlatego byłam odrobinę zawiedziona. Liczyłam na epicki finał, tymczasem zabrakło mi mocniejszego uderzenia na sam koniec, które wbiłoby mnie w fotel.

Leopoldo Gout po raz kolejny wplata do fabuły ważne społecznie treści, ukazując ogromną wartość rodziny, ale także poruszając globalne problemy czy moralne kwestie. Uwielbiam sposób, w jaki autor przedstawia różne kultury; pierwszy tom był poświęcony latynosko-amerykańskiemu pochodzeniu Rexa, w drugiej części przenieśliśmy się do wioski Tundego w Nigerii, tymczasem Geniusz. Rewolucja jest swojego rodzaju hołdem dla kultury chińskiej i cieszę się, że nawet przy tak dużej ilości akcji, Leopoldo Goutowi udało się w piękny sposób przedstawić aspekty azjatyckiej tradycji. Rex, Tunde i Likaon są specjalistami wykorzystującymi technologię na co dzień, ale nie pozwolili, by sieć ich zniewoliła; dostrzegają siłę w rzeczywistych relacjach międzyludzkich, widzą urodę otaczającego ich świata i cieszą się z najmniejszych rzeczy, jednocześnie przekazując nam swoją postawą wartości, które zdają się zanikać w obecnych czasach. Niezmiennie jednak w Rewolucji można znaleźć naukowe ciekawostki, genialne pomysły i logiczne zagadki, które tak bardzo urzekły mnie w poprzednich tomach. Autor wprowadził też wielu nowych bohaterów, ale akurat z tego zabiegu jestem średnio zadowolona, w moim odczuciu byli zbędnym elementem, niewiele wnieśli do fabuły.

Geniusz to seria, którą bardzo gorąco wam polecam. Czyta się ją niesamowicie szybko, akcja nie zwalnia nawet na sekundę, a stawka rośnie wraz z kolejnymi tomami. Piękna szata graficzna, genialni bohaterowie, których nie da się nie polubić, dynamiczna fabuła, która jest pełna nie tylko zaskakujących zwrotów akcji, ale także wartościowych rozważań na temat przyjaźni czy moralnych wartości, rozrywka na najwyższym poziomie, która w dodatku wymaga od nas nieco wysiłku i pełnego skupienia... Czego chcieć więcej? Dla mnie trylogia Geniusz jest niezwykle wartościową serią dla młodzieży i żal mi się rozstawać z Rexem, Cai oraz Tunde, ale w przyszłości na pewno wrócę do ich zapierających dech w piersiach, niebezpiecznych przygód.


Seria Geniusz: 
Gra // Przekręt // Rewolucja

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros!
Czytaj dalej »

środa, 3 lipca 2019

Punk 57, czyli potrzeba akceptacji nawet za cenę utraty siebie

0
Miałam już okazję przeczytać powieść tej autorki i byłam zachwycona sposobem, w jaki ujęła motyw od nienawiści do miłości w Dręczycielu, dlatego miałam dobre przeczucia względem Punk 57. Mam wrażenie, że pod wieloma względami ta książka Penelope Douglas jest bardziej dojrzała, ale też cięższa i mroczniejsza. 

Była dla niego wszystkim. Myślał nawet, że się w niej zakochał. Dziewczyna z listów, jego Ryen. Obiecali sobie, że nigdy się nie spotkają i nie będą siebie szukać w mediach społecznościowych. Żadnych zdjęć, żadnych spotkań. Tylko listy i oni. 
Jednak Misha spotkał ją zupełnie przypadkiem, na imprezie zorganizowanej po to, żeby zebrać fundusze na trasę jego nowo powstałej kapeli. Była tam jego Ryen. I Misha zrozumiał, że dziewczyna z listów go okłamała. Nie była wcale taka, jak to sobie wyobrażał. Była… gorąca. Postanowił, że nie zdradzi jej, kim jest. Jeszcze nie teraz. 
I wydarzyła się tragedia. Tragedia, do której być może by nie doszło… gdyby tamtego wieczoru Ryen nie zawróciła mu w głowie. Teraz Misha już nie chce jej znać. Jedyne, czego chce, to ją znienawidzić i zapomnieć, że kiedyś była jego. 
Ryen nie wie, czemu Misha nie odpisuje. Za to do jej poukładanego życia wkracza chłopak, który wyraźnie ma zamiar je zniszczyć. Tylko czemu Ryen nie potrafi przestać o nim myśleć?
Opis z LubimyCzytać

Kiedy sięgałam po Punk 57, spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Penelope Douglas udało się mnie zaskoczyć, nie tylko rozwiązaniem niektórych wątków, ale także ogólnym klimatem, jaki wykreowała dla tej historii. Co prawda początki były dość ciężkie, dopiero po 120 stronie książka zaczęła nabierać tempa, jednak później nie było już ani chwili na odpoczynek, bo Punk 57 jest intensywną powieścią. Misha i Ryen to silne osobowości, a każde ich spotkanie jest burzliwe i przepełnione iskrzeniem. Łączące ich uczucie jest gwałtowne, przesycone namiętnością, ale także głęboką niechęcią, która nadaje ich interakcjom pazura. Nie boją się sobie nawzajem powiedzieć brzydkiej prawdy, rzucają sobie nawzajem wyzwanie, jednak dzięki temu wyciągają z siebie to, co najlepsze. Uwielbiam to, że Misha i Ryen znali się nawzajem na wylot, w końcu przez siedem lat poprzez listy ujawniali przed sobą te najbardziej skryte myśli, ale trochę żałuję, że ten wątek nie został bardziej uwidoczniony w powieści. Myślę, że Penelope Douglas mogła poświęcić też więcej miejsca na opisanie relacji Ryen oraz Mishy z ich rodzinami, zwłaszcza w przypadku chłopaka, bo był to interesujący motyw. Akcja w Punk 57 została przedstawiona z dwóch perspektyw, dzięki czemu mieliśmy wgląd w myśli i uczucia naszej dwójki bohaterów i myślę, że to był bardzo dobry zabieg ze strony autorki. Ryen jest postacią, którą bardzo trudno polubić ze względu na decyzje, jakie podejmuje i jej niedopuszczalne zachowanie, ale z czasem przechodzi znaczącą przemianę. Misha z kolei już od pierwszych stron mnie zauroczył. 

Jeżeli wydaje wam się, że Punk 57 jest kolejnym romansem mającym umilić wam wieczór, to jesteście w błędzie, bo ta książka dotyka wielu trudnych tematów. rozprawiając się ze społecznymi kwestiami w najbardziej bezkompromisowy sposób. Na pierwszy plan wysuwa się potrzeba bycia akceptowanym nawet za cenę utraty własnego "ja", strach przed odrzuceniem i samotnością, gdy nie potrafimy dopasować się do oczekiwań grupy. Ryen nienawidziła tego, kim się stała, zgubiła swoją siłę i umiejętność wyrażania własnego zdania, udawała, że nie dostrzega złych postępków i fałszywości swoich znajomych, byle tylko zyskać aprobatę otaczających ją rówieśników, ponieważ odtrącenie i izolacja przerażały ją bardziej od świadomości, że staje się płytką, wredną dziewczyną. Punk 57 jasno pokazuje presję grupy, która zabija w jednostkach to, co najlepsze i to, jak ciężko jest zacząć iść pod prąd. Powieść zawiera także trudne relacje rodzinne, ogromny ból po stracie bliskiej osoby, szkolne prześladowania, bezkarność dręczycieli przy obojętności grona pedagogicznego, zmagania osób homoseksualnych czy uzależnienia... Momentami miałam wrażenie, jakby było tego za dużo, bo autorce nie udało się pogłębić żadnego z tych wątków w satysfakcjonującym dla mnie stopniu, ale doceniam to, że Penelope Douglas starała się za pomocą swojej książki uwidocznić wiele problemów, które wciąż są objęte społecznym tabu. 

Punk 57 to książka, w którą na początku ciężko było mi się wciągnąć, jednak później już z zapartym tchem śledziłam losy bohaterów. Relacja Ryen i Mishy jest skomplikowana, burzliwa i gwałtowna, ale nie można odmówić jej pasji i ukrytego uroku. Dla mnie Punk 57 jest jednak głównie powieścią o odnajdywaniu w sobie odwagi, by być sobą, by nie wstydzić się swoich pasji i swojego prawdziwego ja, by zamiast iść z tłumem i za wszelką cenę dopasowywać się do reszty, gubiąc po drodze poczucie własnej wartości, tworzyć własną ścieżkę, która nie zawsze jest prosta i przyjemna, ale jest właściwa. To opowieść o tym, że słowa mają ogromną moc, a jeden mały kamyczek jest w stanie wywołać lawinę. Przyłączycie się do tej rewolucji? 


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe!
Czytaj dalej »

niedziela, 2 czerwca 2019

Inna Blue, czyli droga ku odkupieniu

0
Amy Harmon to autorka, z którą miałam okazję się już zapoznać dzięki cudownemu Prawu Mojżesza i Pieśni Dawida. Na własnej skórze przekonałam się, że choć jej powieści mogą brzmieć niepozornie, w rzeczywistości są pięknymi historiami, od których nie sposób się oderwać i które zostają z nami na dłużej, dlatego byłam bardzo podekscytowana perspektywą przeczytania Innej Blue.

Blue Echohawk nie ma własnej historii. Poznała jedynie skrawki swojej przeszłości: została porzucona jako dwulatka, a jej matka nie żyje. Blue nawet nie wie, jak rzeczywiście się nazywa i kiedy się urodziła. Ma około dziewiętnastu lat, jest twarda, surowa i onieśmielająca. Nie wierzy w damskie przyjaźnie, a od mężczyzn oczekuje tylko krótkiego ukojenia. Jest nikim, a tak bardzo chciałaby być kimś. Blue musi się zbudować od nowa. To niezwykle trudne dla rozpaczliwie samotnej nastolatki. Tymczasem do jej szkoły trafia młody nauczyciel, pan Wilson. Od razu zauważa demonstracyjnie arogancką Blue, bez trudu dostrzega pod wyzywającym makijażem zagubioną dziewczynę, która bardzo potrzebuje pomocy. Jest zdecydowanie trudną uczennicą, a przy tym stanowi jego kompletne przeciwieństwo. Oboje nie mają najmniejszego pojęcia, dokąd zaprowadzi ich ta przedziwna, niecodzienna relacja.
To przejmująca historia o poszukiwaniu siebie — wbrew wszystkim i wbrew sobie. Mówi o wielkiej mocy przyjaźni, która potrafi rozkwitnąć w najbardziej nieprawdopodobnej sytuacji. O tym, że nadzieja pomaga w leczeniu źle zabliźnionych ran, a życie bez wiary jest tragiczniejsze od śmierci. A także o tym, jak trudno o zaufanie i jak niepostrzeżenie rodzi się miłość. I że tu zaczyna się droga do katastrofy.
Bez wiary i przeszłości. Inna niż wszyscy…
Opis z LubimyCzytać

Tym razem zacznę moją recenzją od bohaterów, co nie zdarza się u mnie zbyt często, ale Blue jest tak fascynującą postacią, że po prostu nie mogę postąpić inaczej. W literaturze skierowanej do młodzieży czy młodych dorosłych rzadko pojawia się kobieca bohaterka taka jak Blue – pewna siebie i swojej cielesności, odpychająca wulgarnymi złośliwościami, ale jednocześnie intrygująca otaczającą ją, charyzmatyczną i tajemniczą aurą. Blue sprawia wrażenie, jakby na niczym jej nie zależało, jakby cały świat mógł spłonąć, a jej zupełnie by to nie obeszło, lecz za maską arogancji oraz seksapilu skrywa się zagubiona, niepewna dziewczyna, która po prostu straciła nadzieję i wolę walki o lepszą przyszłość. Cała ta historia, choć porusza wiele różnorodnych, skomplikowanych wątków, jest tak naprawdę opowieścią o poszukiwaniu przez Blue odpowiedzi na pytanie kim ja tak naprawdę jestem?
Ta bohaterka dojrzewa na naszych oczach, przechodzi przemianę ze zbuntowanej nastolatki do niezależnej kobiety i towarzyszymy jej na każdym kroku tej długiej drogi. Blue zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest idealna, a jej postępowanie nie zawsze jest właściwe i choć czytelnik nie może zaakceptować jej przeszłych wyborów to rozumie, co do nich doprowadziło i potrafi sympatyzować z główną bohaterką. Życie mocno naznaczyło Blue, jednak dziewczyna nie dramatyzuje ani nie szuka winnych, których mogłaby obarczyć wyrzutami; zamiast tego bierze swój los we własne ręce i kształtuje go tak jak tworzy rzeźby w drewnie. Kreacja Blue jest naprawdę wyjątkowa – to wyrazista, barwna i fascynująca bohaterka, a jej niedoskonałości czynią ją jeszcze bardziej ludzką. Uwielbiam też to, w jaki sposób została przedstawiona jej pasja, do tej pory nie spotkałam się z rzeźbieniem w drewnie w powieściach i byłam oczarowana tym, jak autorka przedstawiła artystyczny talent Blue.

Inny motyw, którym jestem zachwycona, to nawiązanie do indiańskiej kultury. Blue jest w połowie Indianką, a jej opiekun zadbał o to, by poznała swoje dziedzictwo, stąd w powieści pojawia się wiele legend i opowieści, które nadają całej historii niesamowitego klimatu. Inna Blue jest książką dosadną, ale jednocześnie melancholijną i subtelną. Podoba mi się również to, jak została rozwiązana kwestia utraconej tożsamości Blue, wątek ten rozwinął się naturalnie i nie przytłoczył całej fabuły. Mam jednak wrażenie, że autorka przesadziła z ilością kwestii, które chciała poruszyć, pojawiło się kilka wątków, które zostały rozpoczęte, ale nigdy nie doczekały się swojego zakończenia lub zostały szybko urwane, zostawiając pewien niesmak, bo były to bardzo ważne społecznie tematy tak jak rozprzestrzenianie nagich zdjęć dziewcząt bez ich zgody czy strzelanina w szkole. Nie do końca wpasowują się one w ogólny klimat Innej Blue i zostały potraktowane po macoszemu, nad czym ubolewam. Chciałabym też wspomnieć o relacji głównych bohaterów – jeżeli spodziewacie się zakazanej relacji na linii uczennica-nauczyciel, jak najszybciej wyrzućcie tą wizję z głowy, bo znajomość Blue i Wilsona opiera się na zupełnie innym fundamencie. Szczerze mówiąc, choć książkę przeczytałam miesiąc temu, wciąż nie wiem, co powinnam sądzić o ich związku. Były momenty, kiedy byłam zachwycona, ale były też momenty, kiedy zastanawiałam się, co to za szaleństwo. Doceniam jednak sposób, w jaki odwróciła schematyczne w romansach role – nasza główna bohaterka jest typowym bad boy'em, z kolei męska postać to grzeczny, wspierający dżentelmen. 

Inna Blue jest powieścią równie niejednoznaczną co jej główna bohaterka. Jest trudna, bywa frustrująca i smutna, ale jest przy tym niezwykle hipnotyzująca i intrygująca. Porusza wiele skomplikowanych wątków, o które nie podejrzewałabym tak niepozornej książki i nawet jeśli nie wzbudziła we mnie tak głębokich uczuć, jakich oczekiwałam po Amy Harmon, podróż u boku Blue była niesamowita. To pozycja, która mówi o odkupieniu, poszukiwaniu siebie, nadziei wyłaniającej się z mroku i o tym, że nigdy nie jest za późno, aby się zmienić.


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu EditioRed!
Czytaj dalej »

środa, 29 maja 2019

Zapisane w bliznach, czyli utracona miłość, która nigdy nie odeszła

0
Jestem ogromną fanką motywu drugich szans, kiedy byli kochankowie rozstali się w gniewie, ale pod warstwą nienawiści wciąż płonie miłość, dlatego choć wcześniej nie miałam do czynienia z Adrianą Locke i choć okładka nie jest szczególnie trafiona, po przeczytaniu opisu wiedziałam, że muszę dorwać tę książkę i przekonać się, jakie emocjonalne tsunami przygotowała dla nas autorka. Zdecydowanie się nie zawiodłam!

Siniaki znikają. Blizny pozostają jako świadectwo tego, że się żyło. Walczyło. Kochało.
Łatwo jest się zakochać. Z kolei odkochanie to najtrudniejsza rzecz na świecie. Elin i Ty Whitt są w tym beznadziejni…
Gdy lokalna gwiazda koszykówki uśmiechnęła się do Elin, było po niej. Tak łatwo przyszło jej zakochać się w ciemnowłosym bohaterze z czarującym uśmiechem i silnym, atletycznym ciałem. Aż uderza rzeczywistość. I robi to naprawdę mocno. Zakochanie się było zdecydowanie tą łatwą częścią. Patrzenie, jak to wszystko ulega rozpadowi, okazało się nie do zniesienia.
Gdy Ty wraca z nowo odnalezioną determinacją, by odzyskać rodzinę, Elin czuje się rozdarta przez walkę między przeszłością a możliwością nowego startu. To mężczyzna, do którego należy jej serce. A zarazem jedyna osoba, która może sprawić jej niewyobrażalny ból.
Życie nie zawsze jest łatwe. Miłość nie jest dla wrażliwych. Ale życie wciąż czegoś uczy, a Ty i Elin, oboje poznaczeni bliznami, są tego najlepszym dowodem. Jednak w tych bliznach zapisana jest ich miłość, która albo zwiąże ich ze sobą… albo rozdzieli na zawsze.
Opis z LubimyCzytać

Kiedy sięgałam po Zapisane w bliznach, nie spodziewałam się, że ta książka wzbudzi u mnie tak wiele intensywnych emocji! Od szczerego śmiechu przez chwile zadumy po głęboki ból i łzy, znajdziecie tutaj wszelkie możliwe odcienie uczuć, które towarzyszą czytelnikowi już od pierwszej strony. Nie byłam w stanie odłożyć tej książki, która skończyła się dla mnie zbyt szybko, nie mogłam uwierzyć w to, że już przewróciłam ostatnią kartkę i muszę rozstać się z ukochanymi bohaterami. To była tak pasjonująca lektura, że zupełnie nie zauważyłam upływającego czasu, całą sobą przeżywając rozterki, z jakimi przyszło się zmierzyć Elin i Ty'owi. Zapisane w bliznach to dla mnie ogromny powiew świeżości, ponieważ do tej pory nie miałam okazji przeczytać zbyt wielu romansów, które zostały osadzone na tak solidnym fundamencie i które poruszałyby tak różnorodne kwestie, dlatego powieść Adriany Locke tak bardzo mnie zaskoczyła. Elin i Tyler to para z długim stażem, która jest małżeństwem (to chyba mój pierwszy romans, w którym bohaterowie są małżeństwem i jestem zachwycona tym wątkiem) i uwielbiam to, jak autorka przedstawiła głębię tego uczucia, pokazując początki nastoletniego związku tej dwójki oraz to, jak bardzo dojrzeli jako para z biegiem czasu. Mogłoby się wydawać, że z upływem lat żar powoli wygasa, zauroczenie przemija, ale uczucie Elin i Tylera tylko się wzmocniło i to czuć, intensywność ich miłości wprost promieniuje z kartek. Chociaż są małżeństwem i znają się od dawna, iskrzyło między nimi o wiele bardziej niż pomiędzy większością par w romansach, które dopiero zaczynają się ze sobą spotykać i uważam, że to piękne przesłanie. 

Adriana Locke w swojej książce porusza między innymi problem bezpłodności wśród par i ten wątek nie do końca mi się podobał. Rozumiem tę desperację, którą autorka starała się przekazać, ale momentami miałam wrażenie, jakby wszystko kręciło się jedynie wokół niemożności poczęcia dziecka, jakby kobieta czy mężczyzna tracili swoją wartość i to odczucie bardzo mi się nie podobało. Nie jest to jednak jedyna trudna kwestia, jaką Adriana Locke zawarła w Zapisane w bliznach; pojawia się również motyw ciężkiej pracy w kopalni i wypadków dotykających górników, a także przerażającej samotności i adopcji czy przyjaźni. Momentami miałam wrażenie, jakby tego wszystkiego było za dużo, bo choć każdy z tych wątków mnie interesował to autorce wyraźnie brakowało czasu, by wszystkie je ładnie rozwinąć. Zaczynała jakąś kwestię, później jej nie rozwijała, by zaraz wspomnieć o niej mimochodem i ponownie jej nie kontynuować. Trochę szkoda, że bardziej nie wykorzystała potencjału leżącego w tych pomysłach, ale ogólnie na pewno zaliczam je na plus, bo jednak rzadko się zdarza, by w książkach była poruszana podobna tematyka. 

Zapisane w bliznach to poruszająca historia o drugich szansach i o utraconej na pozór miłości, która nigdy tak naprawdę nie odeszła, o błędach i poświęceniu, a także o sile i stracie z doskonale wykreowanymi postaciami, którym nie da się nie kibicować. Mimo drobnych potknięć uważam, że jest to niezwykle wartościowa powieść, która w dodatku wprowadza nieco oryginalności na rynek wydawniczy swoim zaskakującym podejściem. Nie miałam byt wielkich oczekiwań względem Zapisane w bliznach, stąd mój zachwyt jest tym większy. Bardzo cieszę się, że dałam szansę Adrianie Locke i bez wątpienia sięgnę po jej kolejne książki!


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł!
Czytaj dalej »

środa, 22 maja 2019

K-drama: Hospital Ship

0
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że podobna drama zmusi mnie do napisania oddzielnej recenzji. W ostatnim czasie publikowałam głównie Przeglądy dramowe (1, 2, 3, 4, 5), ponieważ żaden z oglądanych seriali nie wybił się dla mnie na tyle, żebym chciała napisać dla niego całą opinię na blogu, ale Hospital Ship tak mnie zaskoczyło i wzbudziło we mnie tak wiele sprzecznych emocji, że nie jestem w stanie zatrzymać ich dla siebie i muszę się nimi z wami podzielić.

Hospital Ship opowiada historię personelu medycznego, który na szpitalnym statku dociera do 26 wysp Korei Południowej, niosąc pomoc jej mieszkańcom, którzy w przeciwnym razie nie mieliby dostępu do opieki zdrowotnej. W skład personelu wchodzi trzech lekarzy w ramach swojej obowiązkowej służby wojskowej – dentysta Cha Joon Yeong, lekarz tradycyjnej medycyny chińskiej Kim Jae Geol oraz internista Kwak Hyun. Do zespołu niespodziewanie dołącza niezwykle utalentowana gwiazda chirurgii ogólnej, która w atmosferze skandalu została wyrzucona z najlepszego szpitala w Seulu – chłodna i nieprzystępna Song Eun Jae. Razem przyjdzie im zmierzyć się z wieloma przeciwnościami.


Przede wszystkim nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś drama wciągnęłaby mnie na tyle, że nie byłabym się w stanie od niej oderwać, a Hospital Ship obejrzałam w trzy dni, mimo że jest to dwudziestoodcinkowy serial. Po prostu z uporem maniaka wciskałam play i nawet zbliżający się test z antybiotyków nie był w stanie mnie powstrzymać przed zagłębianiem się w kolejne odcinki tej dramy, która totalnie mnie pochłonęła. Mogłoby się wydawać, że medyczna produkcja nie jest w stanie niczym nas zaskoczyć, ale Hospital Ship jest niezwykle zróżnicowany, jeśli chodzi o drugoplanowe wątki i postacie z bogatą historią. Ten serial wzbudził we mnie tak wiele emocji, że mnie samej trudno jest w to uwierzyć – w jednej chwili śmiałam się w głos, żeby już po chwili płakać, elementy humorystyczne doskonale przeplatają się ze wzruszającymi, podniosłymi scenami. Nie brakuje tutaj także akcji, która zapiera dech w piersiach, naprawdę trudno było nadążyć za scenarzystami, którzy co chwila zrzucali na nas kolejne bomby. Naprawdę, w przeciągu tych dwudziestu odcinków wydarzyło się tyle, ile często nie dzieje się przez dziesięć sezonów w amerykańskich serialach. Zaczynając na niezliczonych chorobach prawie wszystkich możliwych członków rodziny, a na porachunkach z niebezpiecznymi gangsterami i złymi konglomeratami kończąc. Co prawda pod koniec chyba scenarzystom zaczęło już trochę brakować pomysłów, bo cztery ostatnie odcinki mi się dłużyły i były przepełnione raczej absurdalnymi wydarzeniami, ale i tak doceniam ich wkład w stworzenie tak skomplikowanej, wielowątkowej fabuły. Żałuję jedynie, że dość często szli na łatwiznę. Najpierw tworzyli ciekawy, trudny wątek, a później rozwiązywali go po najmniejszej linii oporu albo w ogóle nie prezentowali rozwiązania, po prostu magiczna zmiana zachodziła za kulisami, a ja kończyłam z mindfuckiem, bo nie miałam pojęcia, kiedy to wszystko się rozegrało.


Hospital Ship nie jest jednak dramą idealną. Wciąga niesamowicie i wzbudza gwałtowne emocje, od których nie sposób się uwolnić, lecz przez cały czas z tyłu głowy słyszałam złośliwy głosik, który powtarzał mi, że ta produkcja nie jest dobra. Bo faktycznie, Hospital Ship w wielu momentach jest przeciągany, naciągany i aż za bardzo dramatyczny (a musicie wiedzieć, że mówi to osoba, która żyje dla przesadzonych dramatów, więc jeśli nawet ja czułam przesyt to znaczy, że było tego bardzo dużo). Mój zarzut odnosi się przede wszystkim w stronę błędów medycznych i o ile to prawda, że Hospital Ship nie skupiał się na tym aspekcie fabuły, to jednak jest to drama medyczna i będę się czepiać. Możliwe, że wynika to z mojego skrzywienia jako studentki medycyny, ale kiedy chirurg ogólny jest w stanie przeprowadzić bardzo skomplikowane operacje takie jak przeszczep narządu, replantacja dłoni czy cesarskie cięcie zostały przeprowadzone bez żadnych komplikacji, choć nie miał wcześniej żadnego doświadczenia to wiedzcie, że coś jest nie tak. Dosłownie wszystko udawało się naszym bohaterom, a te najtrudniejsze procedury medyczne to już w ogóle była bułka z masłem.


Hospital Ship pokochałam już od pierwszego odcinka głównie dzięki bohaterom. Ha Ji Won w roli zdystansowanej, chłodnej chirurg z twardymi zasadami wypada świetnie. Pod wieloma względami byłam w stanie się z nią identyfikować i rozumiałam, dlaczego tak uparcie walczyła ze swoimi emocjami. Ha Ji Won świetnie oddała wewnętrzne rozdarcie Song Eun Jae, która z jednej strony musiała być silna, ale z drugiej była niezwykle wrażliwa, tylko nie pozwalała swoim uczuciom wydostać się na zewnątrz. Kang Min Hyuk w roli Kwak Hyuna urzekł mnie niesamowicie, wcielając się w rolę ciepłego, miłego lekarza, który niesamowicie dba o swoich pacjentów i jest pełen zrozumienia oraz empatii. Obserwowanie, z jakim uporem, ale też delikatnością zbliża się do Eun Jae i pomaga jej się otworzyć, było cudowne i naprawdę uwielbiałam tę relację... przez jakieś osiem pierwszych odcinków. Później scenarzystka postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, aby niepotrzebne nieporozumienia się między nimi nawarstwiały, oddalając ich od siebie w typowy dla schematycznych kdram sposób, a kiedy już wreszcie Song Eun Jae i Kwak Hyun się ze sobą zeszli, zupełnie zabrakło mi fajerwerków, przez co jeszcze bardziej cierpiałam z powodu mojego Second Lead Syndrome, bo w międzyczasie pojawił się Kim Jae Geol, którego na początku nie lubiłam, ale z czasem zupełnie mnie kupił. Niesamowite jest to, że każdy z bohaterów w Hospital Ship miał swoje pięć minut, by błyszczeć, nawet drugo- czy trzecioplanowe postaci i każdy z nich miał niesamowitą historię do opowiedzenia, która doskonale urozmaicała fabułę toczącą się na szpitalnym statku.


Toczy się we mnie ogromny wewnętrzny konflikt, bo z jednej strony naprawdę zajebiście się bawiłam podczas oglądania Hospital Ship, ale z drugiej wiem, że ta drama nie jest dobra pod bardzo wieloma względami, jeśli chodzi o część medyczną to już w ogóle jest tragedia, przez co nie umiem jej ocenić. Sama nie rozumiem, dlaczego tak bardzo przypadła mi do gustu, bo obiektywnie i racjonalnie nie ma w niej niczego, co zasługuje na taki zachwyt, jednak subiektywnie jestem wniebowzięta i naprawdę, w tym roku nie obejrzałam jeszcze żadnego serialu, który wzbudziłby we mnie tak wiele emocji i tak bardzo by mnie pochłonął.

Czytaj dalej »

sobota, 18 maja 2019

Warcross, czyli wirtualna rzeczywistość, która odmienia życie

0
Marie Lu to autorka, która wciąż mnie zaskakuje, czasami pozytywnie, czasami negatywnie, ale jej powieści zawsze są czymś świeżym i niespotykanym na rynku wydawniczym. Jej trylogia (a właściwie już seria, bo została wydłużona) Legenda urzekła mnie niesamowicie, do tej pory przeżywam słodko-gorzkie zakończenie i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnego tomu, z kolei Malfetto zupełnie do mnie nie trafiło, choć wszystko wskazywało na to, że pokocham tę historię. Nie wiedziałam, że wydanie Warcross jest w planach, ale kiedy się o tym dowiedziałam, byłam naprawdę szczęśliwa, bo ta powieść wzbudziła naprawdę duże poruszenie za granicą i byłam ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie Marie Lu.

Świat oszalał na punkcie gry o nazwie Warcross, ale tylko jedna dziewczyna-hakerka ma dość odwagi, by zgłębić najmroczniejsze tajemnice gry.
Dla milionów ludzi, którzy codziennie logują się do Warcrossa, nie jest on już tylko grą, lecz stał się sposobem na życie. Emika Chen, nastoletnia hakerka, stale boryka się z kłopotami finansowymi. Pracuje jako łowczyni nagród, namierza i wyłapuje graczy Warcrossa, którzy zaangażowali się w nielegalne zakłady. Licząc na szybki zarobek, Emika, włamuje się do meczu otwarcia Międzynarodowych Mistrzostw Warcrossa. Za sprawą usterki w programie, zostaje przeniesiona do świata gry i błyskawicznie staje się światową sensacją.
Pewna, że wkrótce wyląduje w więzieniu, ku swemu zdziwieniu odkrywa, że kontaktu z nią szuka twórca gry, tajemniczy młody miliarder Hideo Tanaka, który pragnie złożyć jej propozycję nie do odrzucenia… Hideo poszukuje hakera, który w jego imieniu wystąpi jako szpieg w tegorocznych rozgrywkach Warcrossa i zlokalizuje lukę w systemie bezpieczeństwa. Ponieważ sprawa jest pilna, Emika zostaje błyskawicznie przetransportowana do Tokio, gdzie z dnia na dzień staje się gwiazdą i poznaje od środka świat sławy i wielkich pieniędzy, o którym dotychczas mogła tylko marzyć. Wkrótce śledztwo prowadzi ją na trop złowieszczego spisku, który może mieć kolosalne konsekwencje dla całego uniwersum Warcrossa.
Opis z LubimyCzytać

Na uwagę zasługuje przede wszystkim niezwykle barwny świat wykreowany przez autorkę. Stworzyła niesamowitą, wypełnioną żywymi kolorami i nieskończonymi możliwościami rzeczywistość, w którą łatwo się zanurzyć i dać jej się porwać; była tak fascynująca, że sama zapragnęłam zostać graczem w świecie Warcrossa, który stanowi doskonałą odskocznię od ponurej codzienności. Plastyczne opisy przemawiają do wyobraźni, przez cały czas miałam wrażenie, jakbym była we wnętrzu wirtualnej rzeczywistości razem z bohaterami, biorąc udział w pasjonującej, emocjonującej rozgrywce pomiędzy najlepszymi drużynami świata. Ta książka sprawiła, że zaczęłam interesować się e-sportem, o co nigdy samą siebie bym nie podejrzewała, Marie Lu tak genialnie podeszła do tematu, dlatego żałuję, że nie poświęciła więcej czasu na opisanie treningów czy poszczególnych meczy w turnieju, spychając cały świat Warcrossa w cień w drugiej połowie książki. Szczerze mówiąc, główna intryga nie była w stanie zainteresować mnie nawet w połowie tak mocno jak wirtualna gra wykreowana przez Marie Lu, dlatego tak bardzo ubolewam nad tym, że nie dostaliśmy bardziej rozbudowanych fragmentów dotyczących rozgrywek Warcrossa. 

Jestem jednak rozczarowana postaciami. Przywykłam do tego, że Marie Lu kreuje naprawdę wyraziste osobowości, tymczasem ani Emika, ani Hideo nie mają w sobie niczego charakterystycznego. Uwielbiałam czytać o fragmentach z przeszłości Emiki, które wiązały się z jej ojcem, ich więź była przepiękna i słodka, chciałabym, żeby w literaturze młodzieżowej pojawiało się więcej tak pozytywnych wzorców relacji pomiędzy rodzicem a dzieckiem. Sama Emika jednak jest dość jednowymiarowa, a choć autorka wyraźnie włożyła wiele wysiłku w wykreowaniu wielu warstw Hideo, on sam od początku nie przypadł mi do gustu. Nie jestem również zachwycona wątkiem romantycznym w Warcross; według mnie ich relacja potoczyła się stanowczo zbyt szybko, według mnie brakowało jej głębi, nie czułam między nimi żadnego iskrzenia i byłam zirytowana tym, jak cały wątek romantyczny został poprowadzony. Zbyt łatwo przyszło mi także domyślenie się, w jakim kierunku podąży fabuła, od początku spodziewałam się intrygi, którą na sam koniec Marie Lu chciała zszokować czytelnika, więc pod tym względem jestem zawiedziona. 

Warcross jest całkiem dobrym początkiem serii. Może nie wbija w fotel, ale czyta się tę powieść niezwykle przyjemnie. Marie Lu niezmiennie mnie zaskakuje, eksperymentując i rozwijając się, każda jej kolejna książka jest zupełnie inna od poprzedniej i z chęcią sięgnę po kolejną część, by przekonać się, co jeszcze dla nas przygotowała. Warcross to świetna rozrywka na naprawdę wysokim poziomie, która zachwyca dbałością o szczegóły wykreowanego świata i sprawia, że na kilka godzin zupełnie zapominamy o otaczającej nas rzeczywistości. Może nie trzyma w napięciu i pozostawia sporo do życzenia w kwestii bohaterów, ale i tak uważam, że warto ją przeczytać, bo dobrze się przy niej bawiłam. Mam nadzieję, że na naszym rynku wydawniczym pojawi się więcej powieści w stylu cyberpunk sci-fi. 


Za możliwość przeczytania Warcross serdecznie dziękuję Wydawnictwu Młodzieżówka! 
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia