środa, 29 czerwca 2016

Podsumowanie czerwca

27
Czerwiec minął mi zastraszająco szybko. Sądziłam, że po maturach zacznę leniuchować, a moim jedynym zajęciem będzie przerzucanie kolejnych kartek, jednak okazało się, że nic z tego i przez cały miesiąc trudno było wcisnąć kolejne lektury w napięty grafik. Ostatecznie wyszłam z tego obronną ręką, bo udało mi się opublikować 9 postów, z czego aż 8 było recenzjami (w tym jedna recenzja serialu).
RECENZJE: 7
Alive. Żywi, Scott Sigler
Greccy herosi według Percy'ego Jacksona, Rick Riordan
Tytany, Victoria Scott
A.B.C., Agatha Christie
Art & Soul, Brittainy C. Cherry
Ognisty pocałunek, Jennifer L. Armentrout
Układ, Elle Kennedy
INNE POSTY: 2
Książka vs film: Earl i ja i umierająca dziewczyna
Serial: Miecz Prawdy - sezon 1
Z racji tego, że na blogu ostatnio pojawiało się dużo postów okołoksiążkowych przez matury, w czerwcu spięłam poślady i zaprezentowałam wam nieco więcej recenzji. Szczerze mówiąc, wybranie najlepszej książki miesiąca było nie lada wyzwaniem, bo niemal wszystkie oceny powieści oscylowały w granicach siódemki i ósemki, ale ostatecznie mój wybór padł na Ognisty pocałunek Jennifer L. Armentrout, który stał się moją najnowszą guilty pleasure i małą obsesją. No bo jak tutaj się oprzeć piekielnie pociągającemu Rothowi? Najgorszą książką zostaje Alive. Żywi Scotta Siglera, bo spodziewałam się czegoś lepszego i chociaż ostatnie sto stron uratowało całą powieść, wciąż w pamięci mam te bezsensowne wędrówki Em i jej grupy.
Plan czytelniczy na lato? Wyznaczyłam sobie trzy ambitne cele i mam nadzieję, że wszystkie uda mi się zrealizować. Po pierwsze, udało mi się pożyczyć wszystkie siedem części Harry'ego Pottera po angielsku i mam zamiar ponownie zanurzyć się w świecie czarodziejów wykreowanym przez Rowling. Jestem ciekawa, czy odczucia będą podobne w innym języku :) Po drugie chcę się zabrać za książki, które już ponad rok zalegają na moich półkach, czyli m. in. Wierna Veronici Roth (najwyższy czas, żebym się otrząsnęła po tym straszliwym spoilerze), Zwiadowcy. Zaginione historie Johna Flanagana, Krąg Matsa Strandberga i Sary B. Elfgren czy Jej wszystkie życia Kate Atkinson. Tutaj będzie już o wiele trudniej niż z Harry'm, bo ciężko się przemóc do powieści, które tak zaległy :/ Po trzecie - więcej klasyki. Ponieważ biorę udział w wyzwaniu wielkobukowym, oprócz klasyki angielskiej mam zamiar przybliżyć sobie także klasykę francuską, amerykańską, rosyjską i ogólnie europejską. Do tej pory specjalnie nie recenzowałam przeczytanych klasyków na blogu, ale jeszcze zobaczymy! A jakie są Wasze plany na wakacje? <3
Poszukiwania szablonu trwały i trwały, ale w końcu zdecydowałam się na ten. Może trochę mało wakacyjny, lecz mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu! Zwłaszcza, że z html'em mordowałam się przez kilka dni ;) Nie wszystko jeszcze gra i buczy, ale postaram się na dniach wygładzić całą oprawę graficzną. Za niedługo na blogu powinien pojawić się także Disqus, który wyraźnie ma większą liczbę zwolenników i pozwoli na szerszą dyskusję, na czym szczególnie mi zależy.
Czytaj dalej »

niedziela, 26 czerwca 2016

Układ, czyli zaskakująca umowa między uzdolnioną solistką i niepoprawnym hokeistą

22
Na Układ zwróciłam uwagę głównie dlatego, że pomysł na fabułę przypominał mi trochę Piękną katastrofę, a tak się składa, że jest to jedna z moich ulubionych książek New Adult. Do sięgnięcia po Układ Elle Kennedy zachęciły mnie również zaskakująco pozytywne recenzje bloggerów. Ja jestem jednak trochę rozczarowana tą książką, bo prawdopodobnie trochę zawyżyłam swoje oczekiwania.

Hannah Wells prowadzi uporządkowane życie do momentu, w którym poznaje Justina Kohla. Chociaż wydaje się, że każdy aspekt swojej egzystencji ma pod kontrolą, Hannah nie ma doświadczenia we wzbudzaniu zainteresowania w chłopcach. Będzie musiała nagiąć własne zasady, by zwrócić na siebie uwagę Justina, a to oznacza, że potrzebuje pomocy. By osiągnąć swój cel, zgodziła się na pewien układ i w zamian za za udzielenie korków nieznośnemu, wkurzającemu kapitanowi drużyny hokejowej, idzie z nim na fałszywa randkę. Garrett Graham od zawsze marzył o zawodowej karierze w hokeju, ale gdy średnia jego ocen gwałtownie spada, wszystko na co tak ciężko pracował do tej pory, staje pod znakiem zapytania. Decyduje się pomóc pewnej brunetce z ciętym językiem wzbudzić zazdrość w innym chłopaku, bo w zamian za to może zabezpieczyć swoją pozycję w drużynie. Ale jeden nieoczekiwany pocałunek spraiwa, że Garrett szybko uświadamia sobie, że udawanie nie wchodzi w grę. Musi teraz przekonać Hannah, że mężczyzna o którym marzy, wygląda dokładnie tak jak on…

Przede wszystkim urzekła mnie prostota historii przedstawionej w Układzie. Zarówno Hannah, jak i Garrett musieli uporać się z demonami przeszłości, ale ich osobiste dramaty nie przejęły kontroli nad książką. Wręcz przeciwnie, były raczej odległym tłem i strasznie podobało mi się, że to nie nieszczęścia wiodły prym w tej powieści. Elle Kennedy skupiła się na pokazaniu czytelnikom, że nawet po tragedii można się pozbierać i żyć, z optymizmem patrząc w przyszłość i ciesząc się teraźniejszością. Autorka postawiła na humor i lekkość, nie na dramatyzm i według mnie wyszło to książce na dobre. Układ nie jest napakowany nagłymi zwrotami akcji, na bohaterów nie spadają kolejne nieszczęścia, pod tym względem autorka ograniczyła się do minimum, a mimo to nie mogłam się oderwać od lektury. Przeczytałam całość właściwie za jednym zamachem, bo ciężko było mi odłożyć tę powieść na bok, oj ciężko. Układ czytało mi się tak przyjemnie, że skończyłam go w mgnieniu oka, niemal w ogóle nie rejestrując upływającego czasu. 

Jeżeli chodzi o relację Hannah i Garretta, w moim odczuciu miała ona swoje wzloty i upadki. Bardzo podobała mi się pierwsza część książki, gdy ta dwójka dopiero się poznawała, a towarzyszyło temu mnóstwo droczenia się, uporu i iskrzenia, czyli coś, co tygryski lubią najbardziej. Elle Kennedy przeprowadziła ich naprawdę dobrze przez pierwsze etapy znajomości, tworząc relację z pazurem, ale nieprzesadzoną, idealnie zrównoważoną. Były sarkastyczne docinki, początkowa niechęć powoli przerodziła się w sympatię zabarwioną odpowiednią dozą chemii i napięcia, aż w końcu rozwinęła się w coś więcej. I o ile autorka świetnie sobie poradziła z ukazywaniem kolejnych stopni ich znajomości, urzekła mnie ciętymi ripostami i wieczorami spędzonymi przy serialu, o tyle w momencie, w którym Hannah i Garrett uświadamiają sobie, że ich relacja wykracza poza początkowe założenia, ich więź straciła swój czar. Nagle Elle Kennedy przestała rozwijać emocjonalny aspekt ich związku, a niemal w całości skupiła się na tym fizycznym i strasznie mnie tym zawiodła. Wiem, że New Adult rządzi się własnymi prawami, ale według mnie autorka zupełnie zlekceważyła tę intrygującą więź, która wytworzyła się między Garrettem i Hannah, a także utraciła to, co sprawiało, że tę powieść czytało się z uśmiechem na twarzy, czyli zabawne przekomarzanie dwójki głównych bohaterów. Zachowała jednak coś, za co bardzo podziwiam Garretta i Hannah, czyli szczerość ich relacji. To, że nie owijali w bawełnę, a byli dla siebie.

W przypadku New Adult uwielbiam, kiedy historia jest przedstawiana z dwóch punktów widzenia, ale u Elle Kennedy ten zabieg szczególnie mi się podobał, bo autorka zadbała o zindywidualizowanie narracji. Hannah wypowiadała się inaczej niż Garrett i to się po prostu czuło. Głównie dlatego, że język chłopaka był bardziej wulgarny i choć momentami mogło być to rażące, dodawało autentyczności oraz charakteru Układowi i jego bohaterom. Hannah to zaskakująca postać – nie jest może najpopularniejsza w szkole, ale ma paczkę zaufanych przyjaciół i nie jest szarą myszką, potrafi się odgryźć, zwłaszcza jeśli czuje się komfortowo. Po traumie, która ją spotkała w przeszłości, Hannah powinna być wycofana i nieśmiała, ale wcale taka nie jest – to zdeterminowana, pewna siebie, a jednocześnie ufna młoda kobieta. Zdecydowanie jest to jedna z tych przyjemniejszych głównych bohaterek w literaturze NA, ale nie zapadająca w pamięć. Nie irytowała swoim zachowaniem, lecz też się nie wybijała, chociaż dość zgrabnie umykała schematom. Garrett z kolei to typowy przedstawiciel gatunku New Adult: arogancki, mogący mieć każdą na zawołanie, o idealnym ciele, zgrywający dupka, choć w środku skrywa się czuły, oddany mężczyzna. Jest tak schematyczny, że to powinno mnie aż boleć, jednak nie sposób nie polubić Garretta za jego poczucie humoru, a także za pasję. Bardzo cieszę się, że Elle Kennedy postawiła na hokej, bo za jego pomocą mogła pokazać, jak wiele sport może dla kogoś znaczyć, jak wiele trzeba dla niego poświęcić, ale jednocześnie jak wiele radości potrafi dawać. Właśnie ta niezłomność Garretta w treningach i w osiągnięciu celu, którym jest przejście na zawodowstwo, odróżniają tego bohatera od innych przedstawicieli gatunku NA. Żaden z nich nie był aż tak oddany swojej pasji.

Układ to przyjemna lektura, która jest w stanie skraść ci kilka godzin, a ty nawet tego nie zauważysz. Na pewno przyniesie wiele frajdy fanom New Adult i niezobowiązujących romansów. Może nie jest porywająca i zaskakująca, ale dzięki lekkiemu klimatowi pozostawia czytelnika z dobrym humorem i uśmiechem na ustach. Ja spodziewałam się czegoś więcej, jednak nie mogę narzekać, bo naprawdę miło spędziłam czas podczas czytania Układu.

6,5/10
Czytaj dalej »

czwartek, 23 czerwca 2016

Ognisty pocałunek, czyli demoniczny zawrót głowy

18
Ognisty pocałunek Jennifer L. Armentrout kupiłam trochę wbrew sobie. Opis nie do końca mnie zainteresował, wydawało mi się, że to nie są moje klimaty, ale to w końcu Jennifer L. Armentrout! Musiałam się przekonać, jak poradzi sobie w zupełnie nowej serii. Przyznaję, że początek był dla mnie niezbyt przyjemnym przeżyciem i byłam nawet gotowa odłożyć książkę na bok. A potem było wielkie BUM i po prostu nie mogłam się oderwać!

Layla jest pół gargulcem, pół demonem i posiada niezwykłe umiejętności. Wychowana wśród gargulców-strażników, którzy chronią świat przed demonami, nauczyła się ukrywać mroczną część swojej natury, dzięki której jej pocałunek jest w stanie zabić wszystko, co posiada duszę. Okazuje się jednak, że pochodzenie Layli skrywa o wiele więcej tajemnic, niż skłonni byli to przyznać jej opiekunowie. Dziewczyna nie jest pewna, komu może zaufać - Zaynowi, opiekuńczemu, uroczemu gargulcowi, z którym się wychowywała czy aroganckiemu, grzesznemu demonowi Rothowi, który wydaje się wiedzieć o niej więcej, niż ktokolwiek inny. Od decyzji, jakie podejmie Layla, zależy los całego świata, bowiem jeden zły ruch może stać się przyczyną demonicznej apokalipsy. 

Ustalmy na początku fakty – to, co zaraz przeczytacie, trudno nazwać recenzją. Bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że obiektywnie Ognisty pocałunek nie jest dobrą książką. A mimo to, z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów, zakochałam się absolutnie i nieodwracalnie w tej powieści. Tak, sama się sobie dziwię i nie potrafię Wam wytłumaczyć, dlaczego po skończeniu Ognistego pocałunku nie mogłam sięgnąć po żadną inną pozycję, dlaczego nie potrafiłam przestać myśleć o bohaterach, dlaczego czułam ogromną potrzebę sięgnięcia po kolejny tom NATYCHMIAST, ponieważ w przeciwnym razie nie potrafiłabym kontynuować swojej egzystencji. Ja wiem, że Jennifer L. Armentrout w tej książce wykorzystała prawdopodobnie każdy możliwy schemat z literatury młodzieżowej – mamy główną bohaterkę, której rodzice pochodzili z dwóch zwalczających się ras, a ona sama czuje się wyrzutkiem, bo nigdzie do końca nie pasuje; mamy trójkąt miłosny, jeden chłopak jest dobry, opiekuńczy i ciepły, drugi za to jest niebezpieczny i stanowi definicję słowa kłopoty (tak właściwie nie powinniśmy tego nazywać trójkątem miłosnym, bo to oczywiste, którego z panów Layla powinna wybrać, no heloł); mamy dwójkę najlepszych przyjaciół głównej bohaterki, którzy są w sobie zakochani, ale wstydzą się do tego przyznać; i tak dalej, i tak dalej. Kolejną wadą Ognistego pocałunku jest główna bohaterka, aż mnie krew zalewała, gdy raz po raz przepraszała za własną naturę! Layla nie potrafiła wciąż spraw w swoje ręce ani przejrzeć na oczy, przydałby się jej jakiś porządny kopniak. W kółko się nad sobą użalała i nie walczyła o siebie. Pod koniec zaczęła pokazywać pazurki i to, że w rzeczywistości jest silną młodą kobietą, a nie zagubioną dziewczynką, więc mogę mieć tylko nadzieję, że w drugiej części będzie bardziej zdeterminowana, by osiągnąć zamierzone cele. Pozostałych postaci też nie można uznać za przejaw geniuszu pisarskiego Jennifer L. Armentrout (oczywiście z wyjątkiem Rotha, który podstępem skrada serca!<3), denerwował mnie zwłaszcza Zayne, który przez cały czas zwracał się do Layli per Laleczko. Seriously? W dodatku wszyscy byli idealni, mieli nienaganny wygląd supermodeli. Nie do końca podoba mi się również rozwiązanie całej intrygi, bo z epickiego wytłumaczenia autorka przerzuciła się na zupełnie przyziemny powód stojący za całą dywersją.

Teoretycznie w Ognistym pocałunku nic nie powinno mi się podobać. Posiada większość cech, które powodują, że zamieniam się w narzekającego hejtera, ale... jestem oczarowana. Akcja gna do przodu, nie ma miejsca na nudę, a zakończenie wbija w fotel i rozdziera serce. Czytałam tę książkę na jednym tchu i nie mogłam przestać. Po prostu nie potrafiłam się oderwać, moje myśli cały czas wracały do tego, co zaraz stanie się z bohaterami, przez co zarwałam większą część nocy, powtarzając, że przeczytam jeszcze tylko jedną stronę. Tę książkę z czystym sumieniem można odłożyć na bok dopiero w momencie, w którym przerzuci się ostatnią kartkę, na pewno nie wcześniej! Emocje, jakich doświadczyłam podczas czytania, sprawiły, że Ognisty pocałunek był wart każdej spędzonej z nim chwili. Nie wiem, co takiego styl Jennifer L. Armentrout ma w sobie, że po prostu uzależnia. Nigdy nie przepadałam za paranormal romance i sądziłam, że zrobiłam się już trochę za stara, by zakochać się w podobnej powieści, ale co to jest za historia! Płomienna, porywająca, kusząca i odurzająca.

Coś z pozoru nieskomplikowanego, prostego, przewidywalnego i pełnego schematów dostało się do mojego serca i sprawiło, że zapomniałam o całym świecie. Upajałam się każdą chwilą spędzoną na czytaniu Ognistego pocałunku, dlatego zachęcam do zapoznania się z tą powieścią mimo jej mankamentów. Ja jestem urzeczona, zachwycona i zaskoczona tym, jak łatwo przyszło mi stracić głowę dla Ognistego pocałunku. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Mój zachwyt tą pozycją przeczy wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi, ale zupełnie się tym nie przejmuję. Ta powieść wywróciła do góry nogami moje czytelnicze życie, ale wiecie co? Nie żałuję. To była zachwycająca przygoda i nic nie zmusi mnie do zmiany zdania. Chyba że drugi tom, który może znacząco podnieść stawkę!

8/10

P. S. Kto jeszcze się rozpływał podczas czytania dodatkowego fragmentu z perspektywy Rotha? Potrzebuję o wiele, wiele, wiele więcej scen z tym pociągającym demonem jako narratorem. 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Serial: Miecz prawdy – sezon 1

20
Zupełna nowość na blogu, czyli recenzja serialu! W przeciągu roku szkolnego raczej nie miałam czasu na oglądanie seriali (inna sprawa, że nie jestem ich wielką fanką i naprawdę trudno sprawić, żebym po trzech odcinkach nie porzuciła oglądania), ale teraz jestem po maturze i korzystam z wolnego czasu, by poznawać nowe historie, nie tylko te książkowe. Na Miecz prawdy trafiłam zupełnie przypadkowo, ale postanowiłam dać mu szansę i udało mi się dotrwać do końca pierwszego sezonu, co można już uznać za jakiś sukces ;) 

Tyran Darken Rahl, władca D'Hary, planuje przejąć władzę nad ziemiami Midlandów. Instrukcje odnoszące się do magii, która zapewniłaby mu całkowite poddaństwo ludności, zawarte są w starożytnej Księdze Opisania Mroków. Spowiedniczka Kahlan przenosi ją jednak przez magiczną granicę do odległego Westlandu, gdzie znajduje się czarodziej Zedd sprawujący pieczę nad Poszukiwaczem Prawdy, Richardem Cypherem, który według przepowiedni ma zgładzić Darken Rahla. We trójkę wyruszają do Midlandów, za cel mając zniszczenie potęgi tyrana i przywrócenie pokoju w krainach podbitych przez okrutnego władcę.

Dlaczego warto oglądać Miecz Prawdy?
  • Nie ma wielu seriali stricte fantastycznych. Co prawda teraz jest lepiej niż jeszcze osiem lat temu, gdy emitowano pierwsze odcinki serialu (ło matko, 2008 był tak dawno temu?! Osiem lat?!) – mamy Grę o Tron czy Kroniki Shannary – ale wciąż ich ilość nie przyprawia o zawroty głowy, więc jeżeli tęskno wam do podobnych realiów, Miecz prawdy będzie dobrym wyborem. Mamy tutaj całe spectrum fantastycznych stworzeń, rycerzy i czarowników, a wszystko to osadzone w pięknym nowozelandzkim plenerze oddającym klimat Midlandów.
  • Zaprezentowane w Mieczu prawdy pomysły są świeże, co w głównej mierze zawdzięczają książce. Osobiście jestem zafascynowana Zakonem Spowiedniczek i ich niesamowitymi mocami czy funkcją Mord-Sith, taką świeżość trudno znaleźć nawet w obecnie wydawanych powieściach. Do tego dochodzą magiczne artefakty o ciekawych zastosowaniach, więc każdy entuzjasta fantastyki powinien być usatysfakcjonowany.
  • Serial nie był dla mnie nużący głównie dlatego, że w każdym odcinku przed Poszukiwaczem stawiane jest zupełnie nowe zadanie. Podróżował on po całych Midlandach, rozwiązując kolejne zagadki czy problemy ludności. Miecz prawdy jest pełen pobocznych wątków, które skutecznie utrzymywały moje zainteresowanie. 
  • W każdym odcinku coś się dzieje. Wiadomo, że na przestrzeni sezonu znajdą się te gorsze i lepsze odcinki, ale w każdym z nich można liczyć na co najmniej jedną porządną bitwę, a jest to zdecydowanie coś, co tygryski lubią najbardziej. Twórcy bardzo się postarali, by wszelkie sceny walki wyglądały realistycznie i muszę przyznać, że byłam tym zachwycona.
  • Początkowo miałam mieszane uczucia względem relacji dwójki głównych bohaterów, ale koło siódmego odcinka przekonałam się do nich i zaczęłam ich shippować. Tak bardzo. Bo uczucie łączące Kahlen i Richarda jest potężne, bolesne i trudne, ale też tak piękne, że trudno im nie kibicować. Patrzy się na tę dwójkę z zachwytem. Ich miłość jest niedozwolona i absolutnie niemożliwa do ziszczenia, o czym przypominają im wszystkie znaki na niebie i ziemi i może właśnie przez to tak bardzo ich polubiłam jako całość. Oddzielnie Richard i Kahlen niespecjalnie mnie przekonują, ale razem? To zupełnie inna historia. Ta dwójka momentami nie może się nawet dotykać, a jak wiadomo - najlepsze pairingi to te z odrobiną dramatu. Nie da się nie zauważyć wpływu, jaki mają na siebie nawzajem: dzięki Kahlen Richard staje się prawdziwym, choć trochę narwanym wojownikiem, a ona dzięki niemu przestaje się bać własnej mocy i nieznanych wcześniej uczuć. Za tę dwójkę trzyma się mocno kciuki i kibicuje im się całym sercem. Widz cieszy się i cierpi razem z nimi.
Dlaczego nie jest to jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałam?
  • Efekty specjalne są tragiczne. Winą o to można obarczyć niski budżet produkcji, ale i tak ich sztuczność strasznie mi przeszkadzała i niejednokrotnie wybuchałam śmiechem na widok "bestii" w serialu lub czarodziejskiego ognia. Efekty są tak ubogie, że nie da się ich traktować poważnie. Jeżeli kojarzycie film Godzilla z 1984 roku lub Power Rangers - właśnie z czymś takim mamy do czynienia w Mieczu prawdy. I wypada to naprawdę koszmarnie. 
  • Gra aktorska nie powala, chociaż nie ma tragedii. Może nie jestem znawcą, lecz zwłaszcza w pierwszych odcinkach aktorzy grający Kahlen i Richarda nie wypadają przekonująco. Im dalej, tym lepiej, ale paradoksalnie Craig Horner i Bridget Regan wypadają najlepiej wtedy, gdy nie grają swoich ról, na przykład kiedy muszą wcielić się w oszustów podszywających się pod Poszukiwacza i Spowiedniczkę lub udawać opętanych przez złe duchy, które przejęły kontrolę nad ich ciałami. 
  • Główny antagonista jest mdły jak flaki z olejem. Niemal w każdym odcinku możemy podziwiać Darken Rahla, więc mogłoby się wydawać, że to dobra podstawa do przybliżenia nam sylwetki głównego złego gościa. Miło byłoby dostać trochę więcej informacji na temat czarnego charakteru – wiecie, coś więcej niż jestem zły i nikczemny, jak się nie podporządkujecie to zginiecie. Jak zawsze się przeliczyłam. Darken Rahl nie jest ani przerażający, ani mroczny, ani creepy, choć wszyscy się go boją. Przydałoby się trochę więcej wiadomości o jego przeszłości i tego, jak został tyranem bez skrupułów, chociaż nie wiem, czy uratowałoby to jego postać. 
  • Finał śmiechu warty. W napięciu czekało się na niego dwadzieścia jeden odcinków, spodziewając się jakiejś epickiej potyczki, tymczasem dostaliśmy trochę zielonego ognia i było po sprawie. Pomysł na odcinek nie był głupi, ale na finał to było stanowczo za mało.
Miecz prawdy to przyjemny serial fantasy z wartką akcją, ciekawymi wątkami i młodymi, sympatycznymi aktorami, którzy tchnęli nieco życia w dość schematyczne postacie. Może nie jest wybitny, ale można się przy nim świetnie bawić. Niektóre odcinki były autentycznie zabawne, jednak nie ukrywam, że na dobre epizody trzeba trochę poczekać – dopiero siódmy odcinek naprawdę mi się podobał, te wcześniejsze mnie nie zachwyciły, ale też nie zniechęciły. Dla mnie to był wspaniały sposób na odreagowanie maturalnych stresów i chociaż serial nie podbił mojego serca, bez oporów oglądnęłam cały pierwszy sezon w przeciągu tygodnia, a bardzo rzadko mi się do zdarza. Jestem strasznie ciekawa, czy oglądaliście Miecz prawdy i co o nim sądzicie :)

sezon 1 | sezon 2

Czytaj dalej »

piątek, 17 czerwca 2016

Art & Soul, czyli nonsensowne oksymorony

19
Art & Soul to pierwsza książka Brittainy C. Cherry, za jaką miałam okazję się zabrać. Byłam bardzo ciekawa, czy zachwyty nad jej stylem są uzasadnione, bo autorka zaczyna podbijać serca czytelniczek równie skutecznie, co uznawana za królową gatunku New Adult Colleen Hoover. 

Aria Watson była niepozorną artystką, na którą nikt w szkole nie zwracał uwagi. Wystarczyło jednak, że dziewczyna pod wpływem chwili podjęła jedną błędną decyzję, by stać się wyrzutkiem z etykietą puszczalskiej zdziry. Przygnieciona konsekwencjami swojego czynu Aria nie planowała się zakochać, ale kiedy w jej liceum pojawia się Levi Myers, dziwny chłopak o pięknej duszy, który w pełni ją akceptuje, dziewczyna odkrywa, że być może ma jeszcze szansę na szczęśliwą przyszłość. Mimo tego, jak bardzo oboje są poznaczeni bliznami. Jak bardzo są rozbici i zagubieni. Czy razem będą w stanie posklejać stłuczone kawałki ich serc?

Mogłoby się wydawać, że po tylu powieściach New Adult, w których nawiązywano do sztuki, będę miała dość tego motywu, tymczasem jestem zachwycona sposobem, w jaki Brittainy C. Cherry wplotła w fabułę muzykę oraz malarstwo. Zarówno Levi, jak i Aria pokazują swoje emocje za pomocą skrzypiec oraz płótna i autorka w pięknych, poetyckich słowach opisała akt tworzenia. Nie mogę wyjść z podziwu nad stylem Brittainy C. Cherry, który jest naprawdę wyjątkowy i harmonijny – z każdego zdania wyziera niezwykła wrażliwość na świat, właściwie co drugie nadawałoby się do powieszenia wśród najlepszych cytatów z książek. Styl pisania tej autorki jest po prostu zniewalający!

Bohaterowie byli cudowni. Brittainy C. Cherry stworzyła żywe, intrygujące postaci, każda z nich była zupełnie inna i miała swoje dziwactwa, które tylko dodawały jej uroku. Levi szczególnie przykuł moją uwagę, bo jest ciepłym, życzliwym chłopakiem, który mimo przeciwności losu, zachował w sobie mnóstwo optymizmu. Jest wycofany i swój ból ukrywa za pomocą szerokiego uśmiechu, dzięki muzyce się zatraca i przekazuje wszystko to, czego na pierwszy rzut nie widać. Jego postać jest skomplikowana i nie da się mu przypiąć żadnej etykietki, jego złożoność bardzo mnie urzekła – z jednej strony to zabawny, ujmujący chłopak, a z drugiej wypełniony żalem do świata i strachem młody mężczyzna. Aria nie była aż tak zachwycająca, ale ona również wyłamuje się ze schematu. Buntowniczka o wrażliwym wnętrzu, która z podniesionym czołem znosiła upokorzenie w milczeniu. Musiała zmierzyć się z konsekwencjami własnych decyzji i bardzo szybko wydorośleć. Na uwagę zasługuje także Simon, najlepszy przyjaciel Arii, który cierpi na nerwicę natręctw i prześladują go demony przeszłości. Mimo to jego usposobienie jest ujmujące, nierzadko rozwala na łopatki szczerością i impulsywnością swojego zachowania. Abigail również była rozbrajająca, gdy wyrzucała z siebie cytaty Marka Aureliusza z prędkością karabinu maszynowego. Tak naprawdę każdy bohater wniósł coś odświeżającego do fabuły.

Zaskoczyło mnie to, że ta książka nie należy stricte do NA. Jest tutaj naprawdę bardzo mało romantycznych scen, autorka o wiele mocniej skupiła się na codziennych problemach bohaterów, przedstawiając bardzo realną historię. Jedna chwila zapomnienia, jeden błąd i nagle całe życie wywraca się do góry nogami. Art & Soul pełne jest osobistych tragedii i z czasem miałam wrażenie, że Brittainy C. Cherry rzuciła się na nieco za głęboką wodę – przy tak szerokim spectrum nieszczęść nie było możliwości, żeby udało jej się każdemu zagadnieniu poświęcić wystarczająco dużo uwagi. Wydaje mi się, że gdyby ograniczyła liczbę problemów i pogłębiła te wybrane, książka byłaby pełniejsza, bardziej kompletna. Autorka wyszła z założenia, że nieszczęścia spajają ludzi, ale w tym wypadku było tego po prostu za dużo. Każdy bohater pojawiający się w Art & Soul zmaga się z traumą z przeszłości lub jego teraźniejszość rysuje się w ciemnych barwach. Z jednej strony wszystkie demony są bardzo realistyczne i w pewien sposób odświeżające po znanych schematach z innych historii z gatunku New Adult, a z drugiej takie nagromadzenie tragedii było przytłaczające. Muszę też przyznać, że zakończenie mnie nie usatysfakcjonowało, kilka ostatnich rozdziałów straciło znacząco na prędkości. Finał rozpoczął się od falstartu, za wcześnie emocje zaczęły we mnie buzować i nie dotrwały do końca powieści. A w New Adult najważniejsze są właśnie wzbudzane w czytelniku uczucia. I chociaż chciałabym powiedzieć, że podczas czytania szalał we mnie huragan emocji... nie mogę tego zrobić. Bez tego mam wrażenie, że Art & Soul nie było w pełni wartościowe, przynajmniej nie dla mnie.

Na koniec nie mogę nie zwrócić uwagi na sposób, w jaki autorka rozwijała relację Leviego i Arii. Wszystko toczyło się powoli i naturalnie, nie znajdziecie tutaj gwałtownych, niezrozumiałych przeskoków ani niezręczności. Małymi kroczkami zbliżali się do siebie, poznając się oraz zdobywając swoje zaufanie. Ta subtelność i delikatność tworzącej się między nimi więzi, a także to, jakim wsparciem dla siebie byli w najgorszych momentach życia... To było po prostu piękne. Nie sposób było się oderwać od obserwowania przyjaźni przekształcającej się w coś głębszego i bardzo niewinnego.

Chyba od dawna aż tak nie rozgadałam się na temat jakiejś książki, ale Art & Soul okazało się być tak złożoną lekturą, że nie potrafiłam się pohamować ;) To wzruszająca opowieść o złamanych duszach, trudnych wyborach, zawiedzionych nadziejach, sile rodzinnej miłości. Przedstawia najpiękniejszy rodzaj miłości odnaleziony pośród dźwięków, barw i bólu, z którym żaden człowiek nie powinien się zmagać. Art. & Soul to wspaniała powieść. Dopracowana. Pouczająca. Ciepła, ale też smutna. Słodka i gorzka. Pełna nonsensownych oksymoronów, muzyki oraz malarstwa. Pełna Art i pełna Soul.

7/10
Czytaj dalej »

wtorek, 14 czerwca 2016

A.B.C., czyli morderczy kompleks alfabetyczny

15
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Christie i w sumie nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać po królowej kryminału. Ogólnie mam bardzo mieszane uczucia względem samego gatunku - nie mam problemu z oglądaniem seriali sensacyjnych, właściwie nałogowo je śledzę, ale rzadko kiedy powieści kryminalne przykuwają moją uwagę na dłużej. Jak było w przypadku A.B.C. Agathy Christie?

Seryjny morderca zabija ludzi w porządku alfabetycznym. Odpracował już litery "A", "B" i "C"... Czy zostanie schwytany, zanim dojdzie do "Z"? Zabójca umyka wymiarowi sprawiedliwości, mimo że przed każdą zbrodnią wysyła list z informacją, gdzie i kiedy należy szukać następnej ofiary. Przy zwłokach zawsze zostawia rozkład jazdy pociągów, potocznie nazywany ABC. Co więcej, w listach również popisuje się "A.B.C.". Herkules Poirot przeczuwa, że zostawiane wskazówki mają sprowadzić policję na błędny trop. Lubimyczytac.pl

Nie określiłabym stylu Agathy Christie jako przyciężkawego, ale jest w nim coś, co wymusza na czytelniku wolniejsze, dokładniejsze czytanie. Mimo że książka ma zaledwie 182 strony i jest raczej niewielkiego formatu, musiałam poświęcić jej dużo czasu i uwagi, co zaskoczyło mnie samą - należę do tych osób, które czytają naprawdę szybko, dlatego spodziewałam się, że zakończę przygodę z A.B.C. w mgnieniu oka, tymczasem sposób pisania autorki sprawił, że nie utrzymywałam swojego zwykłego tempa i zupełnie nie potrafię tego wytłumaczyć. Może nie chciałam przegapić żadnej wskazówki? A może faktycznie na tym polega fenomen samej autorki, która wymusza na czytelniku maksymalne skupienie w tajemniczy sposób? Mimo to książka jest napisana prostym, dosadnym językiem, który nikogo nie powinien odrzucić i z pewnością jest to jeden z czynników uniwersalności kryminałów Christie, które mimo upływu lat, wciąż są chętnie czytane. 

Autorka bardzo umiejętnie manipuluje czytelnikami, podsuwając, zdawałoby się, idealne rozwiązanie zagadki pod nos, po czym daje nam delikatnego pstryczka, uświadamiając, że tak naprawdę niewiele rozumiemy. Podchwyciłam kilka tropów, które potem okazały się być kluczowe, ale nie potrafiłam ich ułożyć w logiczną całość i przyznaję bez bicia, że nie przewidziałam takiego obrotu spraw. Christie zaskoczyła mnie zakończeniem tej intrygi, nawet cień podejrzenia nie padł na akurat tę osobę, za co należą jej się ogromne brawa. A.B.C. nie jest jednak książką trzymającą czytelnika w napięciu na krańcu fotela w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki. Przynajmniej ja czytałam tę powieść raczej z umiarkowanym zainteresowaniem. Podobał mi się pomysł ze zbrodniami popełnianymi według liter alfabetu i szkoda, że nie został on szerzej wykorzystany. Żałuję też, że w całej książce dość mało było samego Poirota, którego nie udało mi się poznać, odrobinę charakteru i próbkę swojego geniuszu zaprezentował dopiero na kilkunastu ostatnich stronach - całość została opisana z perspektywy kapitana Hastingsa, który nie wniósł wiele do fabuły swoją obecnością. Sam Poirot również pozostawał na uboczu przez niemal całą historię. 

Miłośnicy klasycznych powieści kryminalnych na pewno będą rozpływać się w zachwytach przy dochodzeniu, jakie prowadzi Herkules Poirot - detektyw inteligentny, sprytny i obdarzony zmysłem dedukcji, mnie jednak A.B.C. Agathy Christie nie zachwyciło, było za to miłą odskocznią od współczesnych kryminałów, w których dużą rolę grają nowoczesne laboratoria kryminalistyczne. Jeszcze nie zdecydowałam, czy sięgnę po kolejne kryminały królowej tego gatunku. Rozwiązanie zagadki było niespodziewane, lecz sama intryga dla mnie nie była aż tak absorbująca i w pewnym momencie zaczęła mi się już dłużyć, trochę z utęsknieniem wypatrywałam końca tej powieści. 

4,5/10
Czytaj dalej »

sobota, 11 czerwca 2016

Książka vs film: Earl i ja i umierająca dziewczyna

19
Już od dłuższego czasu myślałam nad wprowadzeniem tego cyklu na bloga, ale prace nad nim są bardzo żmudne. Długo nie mogłam znaleźć odpowiedniego szablonu, do tego też wciąż nie jestem przekonana, ale mam nadzieję, że nie wygląda to koszmarnie (jeśli chodzi o grafikę, jestem totalnym beztalenciem). Trudno mi powiedzieć, jak często posty z tego cyklu będą pojawiać się na blogu, bo wszystko zależy od odstępu czasowego, w którym zapoznam się z książką i filmem, jednak jeżeli post przypadł Wam do gustu (koniecznie dajcie mi znać w komentarzach!), postaram się, by na stałe zagościł w programie :D Na pierwszy ogień idzie Earl i ja i umierająca dziewczyna Jesse'go Andrewsa!

Czytaj dalej »

środa, 8 czerwca 2016

Tytany, czyli morderczy wyścig o najwyższą stawkę

23
Victoria Scott to autorka, o której było naprawdę głośno za sprawą Ognia i wody. Nie czytałam tej książki, więc do Tytanów podchodziłam bez żadnych oczekiwań, chociaż zaintrygował mnie sam pomysł na połączenie koni z nowoczesną technologią. Zaczęłam jeździć konno jako sześciolatka, dlatego nie mogłam się oprzeć – musiałam się przekonać, jak Victoria Scott poradzi sobie z tym tematem.

Astrid nigdy nie sądziła, że będzie jej dane dosiadać tytana – pół konia, pół maszyny. Jej życie kręciło się wokół tych półmechanicznych stworzeń, odkąd pojawiły się w Detroit, jednak mogła podziwiać je jedynie z daleka, bowiem tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na podobną rozrywkę. Pewnego dnia Astrid dostaje szansę, by spełnić swoje marzenia, a jednocześnie uratować rodzinę przed popadnięciem w skrajną biedę. Wystarczy tylko, że wystartuje w emocjonującym, morderczym wyścigu i wygra, zgarniając ogromną kwotę pieniężną, a także chwałę. Czy Astrid jest gotowa zaryzykować wszystko, by wywalczyć rodzinie lepszą przyszłość?

Victoria Scott poruszyła w Tytanach wiele różnych problemów i wbrew pozorom to nie wątek pół koni, pół maszyn wysuwa się na pierwszy plan, a kłopoty rodzinne czy kwestia nierówności społecznych i dyskryminacji spowodowanej statusem majątkowym. Autorka bardzo zgrabnie łączy ze sobą różne, wydawałoby się trudne do pogodzenia aspekty – lojalną przyjaźń przeciwstawia rozpadającym się z powodu hazardu więzom rodzinnym, dojrzałą, bolesną miłość łączy z pierwszym zauroczeniem, heroiczną walkę o zawrotną kwotę dwóch milionów i sławę porównuje z przywiązaniem oraz miłością między jeźdźcem a jego wierzchowcem. Od dawna nie czytałam powieści young adult, w której w tak mądry sposób zostałyby poruszone różnorodne, ważne problemy. Każdy powinien tutaj znaleźć coś dla siebie. Tytany są jednocześnie smutną i pełną światła historią, którą czyta się z zapartym tchem, czasami rozpaczając, a czasami się śmiejąc. Powiem wprost – ta powieść jest piękna i urzekła mnie już od pierwszych stron.

Warto zwrócić uwagę także na bohaterów Tytanów. Polubiłam Astrid, która ma głowę na karku i wie, czego chce, jest gotowa walczyć o to za wszelką cenę. Podziwiam jej upór, determinację oraz niezależność, ale także to, że nie odtrąca pomocy innych, gdy jej potrzebuje i nie jest idealna. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie miałam ochoty potrząsnąć główną bohaterką, a to już ogromny plus! To dziewczyna inteligentna i odważna, która potrafi się odszczeknąć, a jej przeszłość jest wzruszająca oraz bolesna. Jej sylwetka naprawdę przypadła mi do gustu, właściwie już od samego początku, czego zupełnie się nie spodziewałam. Jednak najbardziej zaskoczyły mnie drugoplanowe postaci, są one bowiem pełnowymiarowe i kompletne. Każdy bohater Tytanów jest pełen życia i nie mogę wyjść z podziwu nad umiejętnością Victorii Scott do kreacji interesujących postaci, których nie sposób nie polubić.

Tytany są fabularnie podobne do Wyścigu śmierci Maggie Stiefvater i nie da się w tym przypadku uniknąć porównań, ale jednocześnie obie książki są dość odmienne, więc nie powinno to nikomu przeszkadzać. Trochę drażniło mnie to, z jaką łatwością przyszło Astrid opanowanie umiejętności jeździeckich. Po zaledwie czterech dniach nauki stawała do derbów z zawodnikami, którzy mieli za sobą całe lata treningów, a mimo to bez problemów panowała nad swoim półmechanicznym wierzchowcem. Nawet determinacja i wrodzony talent nie są w stanie w tak krótkim czasie zrobić z młodej dziewczyny, pierwszy raz w życiu dosiadającej tytana, profesjonalnego zawodnika zdolnego do równej walki z zawodowcami w gonitwie. Tego trochę mi w książce zabrakło – prawdziwych wyzwań, z którymi cała drużyna Astrid musiałaby się zmierzyć. Przez większość czasu mieli z górki, a gdy pojawiały się jakieś przeszkody na ich drodze, bardzo łatwo przychodziło im radzenie sobie z nimi. Był to jednak drobny mankament, który nie wpłynął jakoś znacząco na moje odczucia po przeczytaniu Tytanów. Bo jest to powieść, która niepostrzeżenie wkrada się do twojego serca i wypełnia ciepłymi uczuciami, a na koniec także nieoczekiwanym wzruszeniem.

Po Tytanach zupełnie nie spodziewałam się tego, co dostanę – a dostałam szybką, wciągającą akcję, pełne humoru dialogi i piękne przesłanie o sile zaufania oraz partnerstwa. Gwarantuję, że ta powieść na kilka cudownych godzin całkowicie Was pochłonie i nie będziecie chcieli, by ta przygoda dobiegła końca. Z całego serca polecam Wam powieść Victorii Scott, bo naprawdę warto ją przeczytać i bezpowrotnie zakochać się w historii Astrid i Skobla!

7/10

P. S. Wiem, że wiele osób chciałoby odpocząć od romansu w literaturze młodzieżowej. Mam dobre wieści! Astrid nie jest zainteresowana żadnymi miłostkami, więc powinniście czuć się usatysfakcjonowani. Mam nadzieję, że to kolejna rzecz, która zachęci Was do sięgnięcia po Tytanów!


Za możliwość przeczytania Tytanów serdecznie dziękuję Wydawnictwu IUVI!
Czytaj dalej »

niedziela, 5 czerwca 2016

Greccy herosi według Percy'ego Jacksona, czyli niezbędnik każdego półboga (i nie tylko)

17
Greccy herosi według Percy'ego Jacksona byli absolutnie impulsywnym zakupem. Tak naprawdę nigdy nie planowałam zabierać się za ten zbiór dwunastu mitów o półbogach, ale podczas składania ostatniego zamówienia w księgarni zobaczyłam, że tytuł jest na przecenie i spontanicznie wrzuciłam go do koszyka. Ostatnimi czasy baaardzo rzadko zdarzają mi się podobne akcje, lecz tutaj zaryzykowałam. I z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to była wspaniała decyzja! 

Kto uciął głowę Meduzie? Kogo wychowała niedźwiedzica? Kto ujarzmił Pegaza? Wie to doskonale każdy heros, a Percy Jackson opowie wam o bohaterskich czynach Perseusza, Atalanty, Bellerofonta i wielu innych greckich bohaterów.
Ten zbiór opowieści w zabawnym, swobodnym stylu, do jakiego Percy przyzwyczaił już czytelników („Sam miałem swego czasu złe doświadczenia, ale herosi, o których wam opowiem, to oldskulowe przykłady totalnego pecha. Dzielnie schrzanili wszystko, czego nikt przed nimi nie zdołał schrzanić.”), z dynamicznymi ilustracjami Johna Rocco, doskonale uzupełni kolekcję każdego fana twórczości Ricka Riordana – oraz każdego, kto potrzebuje herosa.
Szykujcie zatem płonące włócznie. Zakładajcie lwie skóry. Polerujcie tarcze i nie zapomnijcie włożyć strzał do kołczanu. Cofamy się w czasie o cztery tysiące lat, żeby ścinać głowy potworom, ratować królestwa, wpakować paru bogom strzały w tyłek, najechać na Królestwo Podziemi i okradać złych ludzi. A następnie, w ramach deseru, ginąć tragicznie i w męczarniach. Gotowi? Doskonale. Do dzieła!
Lubimyczytac

Strasznie się cieszę, że Rick Riordan w tym zbiorze postawił głównie na mniej znanych herosów. Jestem ogromną fanką mitologii greckiej, Parandowskiego czytałam kilka(naście) razy, a mimo to autorowi udało się kilka razy mnie zaskoczyć przedstawionymi historiami. Oprócz takich półboskich celebrytów jak Herakles, Perseusz czy Orfeusz znalazło się miejsce dla Kyrene, Psyche, Faetona czy Otrery i czytanie o ich przygodach było dla mnie czystą przyjemnością! Klasyczne opowieści ze starożytności nadal nimi są, autor zachował to, co powinno zostać zachowane, ale odświeżył mity w wyjątkowy, porywający sposób.

Humor, humor i jeszcze raz humor. W trylogii o bogach egipskich czy w Olimpijskich herosach wydawało mi się, że dowcip Riordana nie jest już tak błyskotliwy, tymczasem w Greckich herosach według Percy'ego Jacksona otrzymujemy ponownie komiczną narrację w najlepszym wydaniu, dosłownie nie mogłam przestać się uśmiechać i pod koniec zaczynała mnie już boleć szczęka od nieschodzącego z twarzy banana. Zabawny, genialny styl pisania Ricka Riordana i jego pomysłowość to po prostu cud, miód i orzeszki! Mitologia à la Percy Jackson dała mi podczas czytania mnóstwo radości, bo ten młody syn Posejdona swoim stylem bycia i sposobem opowiadania dostarcza mnóstwo powodów do śmiechu.

Muszę również zwrócić uwagę na stronę graficzną Greckich herosów według Percy'ego Jacksona (źródło). Wszystkie strony zawierają kolorowe obramowanie, ponadto znajdziemy tu mnóstwo ilustracji. Każdy rozdział rozpoczyna się od małego obrazu przedstawiającego bohatera mitu, można też znaleźć mnóstwo pionowych grafik zajmujących 1/3 szerokości strony, które urozmaicają lekturę. Muszę jednak przyznać, że liczyłam na więcej całostronicowych ilustracji - na każdą opowieść przypada dokładnie jedna przedstawiająca konkretną scenę lub postać, więc w sumie mamy ich dwanaście, ale po cichu czuję niedosyt, bo John Rocco jest naprawdę utalentowanym ilustratorem i żałuję, że w książce nie znalazło się więcej całostronicowych obrazów.

Podsumowując, Greccy herosi według Percy'ego Jacksona to po prostu mnóstwo genialnego humoru i oryginalnie przedstawionych mitów. Dawkowałam sobie kolejne historie o herosach i każdego dnia czytałam dwie nowe opowieści, rozkoszując się kreatywnością autora. Jestem zachwycona jego nowatorskim podejściem, dzięki któremu księgę sporej wielkości pochłania się w mgnieniu oka. Ostatnio tylko zawodziłam się na Ricku Riordanie, po którym spodziewam się naprawdę wiele, a Greccy herosi według Percy'ego Jacksona przypomnieli mi, za co tak bardzo pokochałam jego twórczość.

7,5/10
Czytaj dalej »

czwartek, 2 czerwca 2016

Alive. Żywi, czyli zaskakująca dystopia z elementami sci-fi

24
Mam wrażenie, że od bardzo dawna nie czytałam żadnej dystopii, a już zwłaszcza nie takiej, która przypomniałaby mi, dlaczego tak mocno zakochałam się w tym gatunku. Miałam nadzieję, że Alive. Żywi przełamie tą złą passę, dając mi świeżą młodzieżówkę utrzymaną w mrocznych klimatach postapo. Ciekawi, co wynikło z tego spotkania?

Młoda dziewczyna budzi się w ciemności. Nie pamięta, kim jest, gdzie jest ani jak się tutaj znalazła. Tutaj czyli w trumnie. Po uwolnieniu się z krępujących ją więzów odkrywa, że w sali znajduje się więcej trumien, a w nich równie zdezorientowani co oni ocalali. Poza ich pokojem znajduje się mnóstwo korytarzy, a wszystkie wypełnione są prochem i kośćmi dawno zmarłych dorosłych. Nie wiedzą, gdzie są ich rodzice i dom. Nie rozumieją, co się stało z ich życiem ani dlaczego zostali umieszczeni w tym dziwnym miejscu. Czy uda im się wydostać? Czy ten, który ich tu sprowadził, jest ich sprzymierzeńcem czy wrogiem?

Alive. Żywi to książka-paradoks. Kiedy autor zaczyna odkrywać przed nami kolejne karty, otrzymujemy szokującą całość, która nie przypomina niczego, co do tej pory czytałam i przez to jestem zaintrygowana tym, co znajdziemy w kolejnej części. Z drugiej jednak strony dopiero na ostatnich stu stronach zaczyna się coś dziać, wcześniej całą powieść można opisać jednym słowem: chodzenie. Bohaterowie idą, idą, idą, biegną, maszerują, idą, biegną, idą, idą, biegną, biegną szybciej. To było naprawdę frustrujące, bo choć po drodze napotykali różne znaleziska, okazywały się one zupełnie nieistotne dla przebiegu fabuły i te dwieście siedemdziesiąt stron marszu daje się czytelnikowi we znaki. Według mnie Scott Sigler źle rozłożył poszczególne wątki, przez co po prostu zmarnował dużo papieru. Postacie właściwie niczego nie odkrywają, wszystko zostaje im podane na złotej tacy w jednym momencie i dopiero wtedy książka zaczyna nabierać właściwego rozpędu. Przez te zaburzone proporcje trudno mi jednoznacznie określić, czy Alive. Żywi mi się podobało, czy niekoniecznie – czuję się zniesmaczona tym, jak długo autor nas zwodził mało konkretnymi informacjami, ale jednocześnie ostatnie sto stron to istne szaleństwo, w pozytywnym znaczeniu. 

Bohaterowie też nie do końca mnie przekonują. Autor stworzył szeroki wachlarz postaci, którym zabrakło jednak głębszego zarysowania. Właściwie swoim postępowaniem uwypuklają tylko jedną, konkretnie przypisaną cechę charakteru – mamy biel i czerń, za to brakuje odcieni szarości. Jedyną postacią, która pokazuje szerokie spectrum barw, jest Em, która pragnie być przywódczynią i niejednokrotnie jest zmuszona podejmować nieetyczne decyzje, aby zapewnić bezpieczeństwo całej grupie. Dziewczyna jest twarda, ale na szczęście autor nie zrobił z niej nieustraszonej dwunastolatki – Em tak jak każdy ma swoje chwile słabości. To, co najbardziej mnie w niej denerwowało, to ciągłe powtarzanie, że nie jest tak piękna jak pozostałe dziewczyny i powracanie myślami do dwóch męskich bohaterów kręcących się wokół niej. Poza Em wszystkie postaci mają zadatki na bycie interesującymi, ale czegoś zabrakło. Może w kolejnej części Scott Sigler poświęci nieco więcej czasu na dokładniejsze przedstawienie bohaterów. 

Alive. Żywi to zaskakująca dystopia z elementami sci-fi. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co Scott Sigler zaprezentował nam w końcówce, to był naprawdę zacny plot twist, który w dużej mierze uratował tę powieść przed moją negatywną opinią. Wciąż nie mogę się jednak pozbyć mieszanych uczuć, bo ta pierwsza, mało znacząca, ale ogromnie rozbudowana część książki była dla mnie trudna do przebrnięcia. Wszystkie tajemnice i zagwozdki zaliczam na plus, czuję, że w kolejnej części bohaterowie też się wyrobią, bo dopiero teraz naprawdę coś się zaczyna. Uważam, że nie należy skreślać tej trylogii, bo ma potencjał, choć trzeba się mocno skupić, by go dojrzeć.

5/10

Za możliwość przeczytania powieści Alive. Żywi serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria!


Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia