Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 lipca 2019

Z całego serca, czyli pożegnanie z bolesną przeszłością

0
Z całego serca od razu przykuło moją uwagę, gdyż zapowiadało się na wzruszającą, ale pełną optymizmu i siły historię o pokonywaniu przeciwności losu. Uwielbiam motyw spontanicznej podróży, która staje się niejako lekarstwem i pozwala na odcięcie się od negatywnych przeżyć, a jednocześnie na odnalezienie siebie samego, dlatego podchodziłam do książki z pozytywnymi przeczuciami. Niestety, Z całego serca okazało się być ogromnym rozczarowaniem.

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że się zakocham, wyruszę w podróż pełną przygód, będę ujeżdżać triceratopsa, śpiewać w barze i stracę dziewictwo, uznałabym, że jest niespełna rozumu.
Wszystko w moim życiu się zmieniło, kiedy spotkałam Beckhama.
To jego należy winić za moją lekkomyślność. Wspaniały, bystry i niewiarygodnie czarujący Beck wtargnął do mojego życia, zupełnie jakby musiał się upewnić, że już nigdy nie wezmę niczego za pewnik. Nauczył mnie, że nie ma czegoś takiego jak granice, że zasady są dla słabeuszy, a pocałunek powinien wydarzyć się w najmniej oczekiwanym momencie.
Beck był jak zwrot akcji, którego zupełnie się nie spodziewałam. Dwa miesiące przed naszym spotkaniem śmierć pukała do moich drzwi. Niemal całkiem opuściła mnie nadzieja, gdy nagle dostałam od życia drugą szansę. Tym razem nie zamierzałam jej zmarnować.
Wyruszyliśmy w podróż, nie mając nic do stracenia i nie wiedząc, co wydarzy się jutro.
Zakochaliśmy się młodzieńczą, nierozważną miłością.
Taką miłością, która płonie jasnym płomieniem.
Taką miłością, od której żadna mapa nie wskaże drogi powrotnej.
Opis z LubimyCzytać

Stwierdzenie, że lektura Z całego serca mnie rozczarowała, jest dużym niedopowiedzeniem. Nawet podczas pisania negatywnych recenzji staram się znaleźć jakiś pozytyw, jednak w przypadku tej powieści jest to praktycznie niemożliwe. Kilka pierwszych stron zapowiadało się jeszcze intrygująco dzięki niecodziennemu spotkaniu w domu pogrzebowym, ale im dalej, tym trudniej było mi się powstrzymać przed wywracaniem oczami nad głupotą, nieodpowiedzialnością i niedojrzałością głównej bohaterki, z perspektywy której poznajemy całą historię. Cały zamysł na podróż Abby, która w ten sposób chciała zakończyć rozdział swojej choroby i jednocześnie wyrwać się na wolność, byłby interesujący i poetycki, gdyby nie został spłycony do ciągłych prób utraty dziewictwa przez główną bohaterkę z jej towarzyszem podróży. Największym zmartwieniem Abby nie jest zdrowie po ciężkim przeszczepie serca; jest nim posiadanie zbyt szczupłych, długich nóg czy białej alabastrowej cery i potrzeba uprawianie dzikiego seksu z chłopakiem, którego praktycznie nie zna, a o którego jest chorobliwie zazdrosna (była zawistna nawet o to, że rozmawiał przez telefon ze swoją babcią, litości!). Liczyłam chociaż na to, że z czasem relacja Abby oraz Becka się pogłębi, zaczną poznawać siebie nawzajem i powstanie pomiędzy nimi nić porozumienia, tymczasem nie dostajemy nic poza gorącymi scenami.

Z całego serca toczy się jednotorowo jednostajnym rytmem. Już sam zamysł na historię dawał autorce wiele okazji do wprowadzenia interesujących wątków, ale R.S. Grey nie skorzystała z potencjału, jaki tkwił w jej powieści. Chora przyjaciółka Abby, przeszłość Becka czy sama spontaniczna podróż po Stanach stanowiłyby doskonałe urozmaicenie i wzbogacenie fabuły, jednak autorka zdecydowała się na ich rozwinięcie i nie poświęciła im wystarczająco dużo czasu, by miały one jakikolwiek wpływ na akcję książki. Wszystko kręci się wokół pierwszych erotycznych przeżyć Abby, nawet motyw urny, który jako jedyny mnie zainteresował, nie został wykorzystany. Nie polubiłam się również z bohaterami. Abby jest po prostu wredną, cyniczną, a przy tym arogancką i infantylną dziewczyną. Jej choroba nie jest żadnym wytłumaczeniem dla jej złośliwego zachowania, podróż i zebrane w jej trakcie doświadczenia nie sprawiły też, że dojrzała jako osoba. Beckowi z kolei brakuje charakteru, został stworzony tylko po to, by towarzyszyć dziewczynie, brak mu indywidualności, a ich rozmowy były nienaturalne, sztywne i żenujące.

Z całego serca miało być lekką, wakacyjną powieścią, ale z głębokim przesłaniem, tymczasem cała historia była banalna, płytka i chaotyczna. Dla mnie okazała się być zupełną stratą czasu, udało mi się dotrwać do końca tylko dlatego, że na całe szczęście nie była długa. Z całego serca jest pełne nieodpowiedzialnych, skrajnie niebezpiecznych wyborów, główna bohaterka jest infantylna, myśli tylko o sobie i skupia się na utracie dziewictwa. Mocno odradzam czytanie Z całego serca, bo ta powieść może wzbudzić tylko frustrację i politowanie.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł!
Czytaj dalej »

piątek, 19 lipca 2019

Z głową w gwiazdach, czyli zaginięcie w głuszy najlepszym sposobem na rozpalenie uczucia

0
Nie będę ukrywać, że w pierwszej kolejności moją uwagę przykuła piękna okładka. Zawsze miałam słabość do nocnego nieba, a oprawa graficzna Z głową w gwiazdach jest naprawdę śliczna. Kiedy jednak przeczytałam opis, wiedziałam, że muszę po nią sięgnąć, bo zapowiadała się na idealną wakacyjną lekturę. 

Sama w głuszy. Z chłopakiem, który złamał jej serce…
Wręcz pedantycznie uporządkowane życie pewnej nastolatki zbacza ze szlaku, gdy zostaje ona sam na sam z dziką przyrodą oraz swoim najgorszym wrogiem – chłopakiem, który złamał jej serce.
Od zeszłorocznego balu serdeczna przyjaźń Zorie i Lennona przerodziła się w zaciętą wrogość. Unikają się jak ognia, w czym nieco pomaga im fakt, że ich rodziny to współczesna wersja Montekich i Kapuletich.
Aż do czasu, kiedy podczas wypadu w góry Zorie i Lennon zostają uwięzieni w głuszy. Sami. Razem.
Co złego może się stać?
Z braku innego towarzystwa Zorie i Lennonowi nie pozostaje nic innego, jak zaogniać stare rany docinkami, jednocześnie próbując odnaleźć drogę do cywilizacji. Jednak prywatna wojna podczas ścierania się z siłami natury zmniejsza ich szanse na wydostanie się z lasu w jednym kawałku.
Im dalej zagłębiają się w dzikie ostępy Północnej Kalifornii, tym więcej skrywanych dotąd tajemnic i emocji wypływa na powierzchnię. Czy jednak rozpalone na nowo uczucie Zorie i Lennona przetrwa w świecie codzienności? Czy może zatliło się tylko na chwilę pod wpływem świeżego zapachu lasu i roziskrzonych gwiazd?
Opis z LubimyCzytać

To, co najbardziej urzekło mnie w Z głową w gwiazdach, to bohaterowie. Od dawna nie miałam okazji przeczytać powieści młodzieżowej, w której postaci zostałyby wykreowane z taką starannością. Zorie i Lennon są prawdziwi i wielowymiarowi, pełni pasji; wszystkie małe szczegóły takie jak ich ulubione filmy czy przekąski składają się na obraz bohaterów, którzy mogliby wyskoczyć spomiędzy kartek książki i bez trudu wpasować się w nasz świat. Jestem zachwycona zarówno Zorie, jak i Lennonem, oboje są niezwykle barwnymi bohaterowie, ale przy tym nie są przejaskrawieni. Zorie kocha astronomię, a także planowanie, posiada kilka różnych notesów i kalendarzy, które dają jej poczucie bezpieczeństwa w nieprzewidywalnym świecie, posiada małą obsesję na punkcie oprawek do okularów, które dobiera kolorystycznie do swojego stroju i uwielbia kraciasty wzór. Niby są to drobne detale, które może nie wnoszą wiele do samej fabuły, ale za to nadają dziewczynie indywidualności i sprawiają, że Zorie wydaje się być osobą z krwi i kości. Podobnie jest z Lennonem, miłośnikiem wszelkiego rodzaju gadów i japońskich mang oraz anime, zwłaszcza z gatunku horroru, niezawodnego fana sarkazmu i biwakowania w lesie. Żadne z nich nie jest idealne, ale dzięki temu wydają się jeszcze bardziej ludzcy i jestem zachwycona tym, z jaką dbałością Jenn Bennett podeszła do swoich bohaterów. To, co jeszcze bardziej mnie zauroczyło, to naturalność dialogów pomiędzy bohaterami i lekkość, z jaką autorka przedstawiła powolną ewolucję relacji Zorie i Lennona. Uwielbiam ich przekomarzanie się, zacięte dyskusje na temat Władcy Pierścieni czy Star Treka czy intensywny flirt.

Z głową w gwiazdach zostało podzielone na trzy części i chociaż nie ukrywam, że trzecia część, w której Lennon i Zorie zostali pozostawieni sami sobie pośrodku pustkowia i w swoim towarzystwie musieli zadbać o przetrwanie, była moją ulubioną, to w całej historii jest o wiele mniej romansu, niż możecie się tego spodziewać. Z głową w gwiazdach porusza wiele różnorodnych tematów, jednocześnie przełamując tabu. Opowiada choćby o małżeństwach jednopłciowych (Lennon wychowywany jest przez parę lesbijek), o tym, jak zdrada rozdziera całą rodzinę, ale także o sile przyjaźni czy rodzicielskiej miłości, a choć poruszane tematy nie zawsze są łatwe, Jenn Bennett robi to tak finezyjnie, że nie czuć ich przytłaczającego ciężaru. Z głową w gwiazdach jest utrzymane w lekkiej, optymistycznej stylistyce, humor pojawia się nawet w najgorszych momentach, a choć książka zdaje się być oparta o wariację znanych schematów, to czuć w tym powiew świeżości. Jestem też zachwycona tym, jak autorka przedstawiła piękno natury w swojej powieści. Nie jestem wielką fanką biwakowania, ale Jenn Bennett przedstawiła kemping w taki sposób, że aż sama zapragnęłam znaleźć się w sercu lasu z plecakiem na plecach. 

Z głową w gwiazdach to idealna historia na lato. Pozwoli wam oderwać się od wielkomiejskiego zgiełku i przenieść w sam środek kojących, leśnych zastępów, które umożliwią wam nie tylko przyjemne odprężenie, ale także zmierzenie się z własnymi myślami. Jest to lekka, pełna optymizmu, radości i młodzieńczej energii lektura, a chociaż zakończenie można z łatwością przewidzieć już na samym początku powieści, to absolutnie nie przeszkadza w czerpaniu frajdy z zagłębiania się w kolejne strony i kibicowaniu bohaterom. Ja sama świetnie się przy niej bawiłam i zdecydowanie polecam Z głową w gwiazdach jako lekturę na wakacje. 


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu IUVI!
Czytaj dalej »

sobota, 6 lipca 2019

Geniusz. Rewolucja, czyli ostateczna rozgrywka

0

To moje ostatnie spotkanie z Rexem, Likaonem oraz Tunde, dlatego miałam ogromne oczekiwania względem fabuły. Byłam zachwycona poprzednimi tomami, zawsze miałam słabość do motywu nastoletnich geniuszy, a Leopoldo Gout ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Recenzja nie zawiera spoilerów z poprzednich części.

Troje przyjaciół. Jeden cel: uratować świat.
Decydujący pojedynek dobra ze złem. Ostatnia runda.
Troje geniuszy. Blogerka z Chin, inżynier samouk z Nigerii, programista z Meksyku. Każdy ma inny talent. Wszyscy mają wspólny cel. Jaki? Zatrzymać zło. Uratować świat.
Misja 1: rozbić gang cyberterrorystów
Misja 2: uwolnić niesłusznie aresztowanego ojca Likaona
Misja 3: przygotować się na decydujące starcie z szalonym geniuszem zła
Opis z LubimyCzytać

Pod względem tempa Rewolucja dotrzymuje kroku poprzednim tomom; jest szybciej, więcej, lepiej. Akcja gna na złamanie karku, nie ma chwili na złapanie oddechu, autor ciągle nas zaskakuje, sprawiając, że nie da się odłożyć książki na bok. Już od pierwszych stron dużo się dzieje, sytuacja zmienia się w mgnieniu oka, wraz z kolejnymi kartkami staje się coraz bardziej skomplikowana, a atmosfera gęstnieje, bo stawka tym razem jest naprawdę wysoka. Nie ma nawet chwili na nudę, bohaterowie muszą się mierzyć z wyzwaniami, które zdają się ich przerastać, a czytelnik po prostu nie jest w stanie oderwać się od tej historii, która po raz kolejny zachwyca dbałością o szczegóły. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że tym razem naszej uzdolnionej trójce wszystko poszło... zbyt łatwo. Co prawda spotykają się z różnymi przeszkodami na swojej drodze, ale każdy ich plan jest zwieńczony sukcesem, przez co nie odczuwałam żadnego napięcia. Każdy problem udawało im się gładko rozwiązać i dlatego brakowało mi elementu zaskoczenia, tej ekscytującej niepewności, która sprawia, że serce bije szybciej w oczekiwaniu na rezultat. Po prostu wiedziałam, że niezależnie od sytuacji, Rex, Cai i Tunde wyjdą z niej obronną ręką, dlatego byłam odrobinę zawiedziona. Liczyłam na epicki finał, tymczasem zabrakło mi mocniejszego uderzenia na sam koniec, które wbiłoby mnie w fotel.

Leopoldo Gout po raz kolejny wplata do fabuły ważne społecznie treści, ukazując ogromną wartość rodziny, ale także poruszając globalne problemy czy moralne kwestie. Uwielbiam sposób, w jaki autor przedstawia różne kultury; pierwszy tom był poświęcony latynosko-amerykańskiemu pochodzeniu Rexa, w drugiej części przenieśliśmy się do wioski Tundego w Nigerii, tymczasem Geniusz. Rewolucja jest swojego rodzaju hołdem dla kultury chińskiej i cieszę się, że nawet przy tak dużej ilości akcji, Leopoldo Goutowi udało się w piękny sposób przedstawić aspekty azjatyckiej tradycji. Rex, Tunde i Likaon są specjalistami wykorzystującymi technologię na co dzień, ale nie pozwolili, by sieć ich zniewoliła; dostrzegają siłę w rzeczywistych relacjach międzyludzkich, widzą urodę otaczającego ich świata i cieszą się z najmniejszych rzeczy, jednocześnie przekazując nam swoją postawą wartości, które zdają się zanikać w obecnych czasach. Niezmiennie jednak w Rewolucji można znaleźć naukowe ciekawostki, genialne pomysły i logiczne zagadki, które tak bardzo urzekły mnie w poprzednich tomach. Autor wprowadził też wielu nowych bohaterów, ale akurat z tego zabiegu jestem średnio zadowolona, w moim odczuciu byli zbędnym elementem, niewiele wnieśli do fabuły.

Geniusz to seria, którą bardzo gorąco wam polecam. Czyta się ją niesamowicie szybko, akcja nie zwalnia nawet na sekundę, a stawka rośnie wraz z kolejnymi tomami. Piękna szata graficzna, genialni bohaterowie, których nie da się nie polubić, dynamiczna fabuła, która jest pełna nie tylko zaskakujących zwrotów akcji, ale także wartościowych rozważań na temat przyjaźni czy moralnych wartości, rozrywka na najwyższym poziomie, która w dodatku wymaga od nas nieco wysiłku i pełnego skupienia... Czego chcieć więcej? Dla mnie trylogia Geniusz jest niezwykle wartościową serią dla młodzieży i żal mi się rozstawać z Rexem, Cai oraz Tunde, ale w przyszłości na pewno wrócę do ich zapierających dech w piersiach, niebezpiecznych przygód.


Seria Geniusz: 
Gra // Przekręt // Rewolucja

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros!
Czytaj dalej »

sobota, 18 maja 2019

Warcross, czyli wirtualna rzeczywistość, która odmienia życie

0
Marie Lu to autorka, która wciąż mnie zaskakuje, czasami pozytywnie, czasami negatywnie, ale jej powieści zawsze są czymś świeżym i niespotykanym na rynku wydawniczym. Jej trylogia (a właściwie już seria, bo została wydłużona) Legenda urzekła mnie niesamowicie, do tej pory przeżywam słodko-gorzkie zakończenie i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnego tomu, z kolei Malfetto zupełnie do mnie nie trafiło, choć wszystko wskazywało na to, że pokocham tę historię. Nie wiedziałam, że wydanie Warcross jest w planach, ale kiedy się o tym dowiedziałam, byłam naprawdę szczęśliwa, bo ta powieść wzbudziła naprawdę duże poruszenie za granicą i byłam ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie Marie Lu.

Świat oszalał na punkcie gry o nazwie Warcross, ale tylko jedna dziewczyna-hakerka ma dość odwagi, by zgłębić najmroczniejsze tajemnice gry.
Dla milionów ludzi, którzy codziennie logują się do Warcrossa, nie jest on już tylko grą, lecz stał się sposobem na życie. Emika Chen, nastoletnia hakerka, stale boryka się z kłopotami finansowymi. Pracuje jako łowczyni nagród, namierza i wyłapuje graczy Warcrossa, którzy zaangażowali się w nielegalne zakłady. Licząc na szybki zarobek, Emika, włamuje się do meczu otwarcia Międzynarodowych Mistrzostw Warcrossa. Za sprawą usterki w programie, zostaje przeniesiona do świata gry i błyskawicznie staje się światową sensacją.
Pewna, że wkrótce wyląduje w więzieniu, ku swemu zdziwieniu odkrywa, że kontaktu z nią szuka twórca gry, tajemniczy młody miliarder Hideo Tanaka, który pragnie złożyć jej propozycję nie do odrzucenia… Hideo poszukuje hakera, który w jego imieniu wystąpi jako szpieg w tegorocznych rozgrywkach Warcrossa i zlokalizuje lukę w systemie bezpieczeństwa. Ponieważ sprawa jest pilna, Emika zostaje błyskawicznie przetransportowana do Tokio, gdzie z dnia na dzień staje się gwiazdą i poznaje od środka świat sławy i wielkich pieniędzy, o którym dotychczas mogła tylko marzyć. Wkrótce śledztwo prowadzi ją na trop złowieszczego spisku, który może mieć kolosalne konsekwencje dla całego uniwersum Warcrossa.
Opis z LubimyCzytać

Na uwagę zasługuje przede wszystkim niezwykle barwny świat wykreowany przez autorkę. Stworzyła niesamowitą, wypełnioną żywymi kolorami i nieskończonymi możliwościami rzeczywistość, w którą łatwo się zanurzyć i dać jej się porwać; była tak fascynująca, że sama zapragnęłam zostać graczem w świecie Warcrossa, który stanowi doskonałą odskocznię od ponurej codzienności. Plastyczne opisy przemawiają do wyobraźni, przez cały czas miałam wrażenie, jakbym była we wnętrzu wirtualnej rzeczywistości razem z bohaterami, biorąc udział w pasjonującej, emocjonującej rozgrywce pomiędzy najlepszymi drużynami świata. Ta książka sprawiła, że zaczęłam interesować się e-sportem, o co nigdy samą siebie bym nie podejrzewała, Marie Lu tak genialnie podeszła do tematu, dlatego żałuję, że nie poświęciła więcej czasu na opisanie treningów czy poszczególnych meczy w turnieju, spychając cały świat Warcrossa w cień w drugiej połowie książki. Szczerze mówiąc, główna intryga nie była w stanie zainteresować mnie nawet w połowie tak mocno jak wirtualna gra wykreowana przez Marie Lu, dlatego tak bardzo ubolewam nad tym, że nie dostaliśmy bardziej rozbudowanych fragmentów dotyczących rozgrywek Warcrossa. 

Jestem jednak rozczarowana postaciami. Przywykłam do tego, że Marie Lu kreuje naprawdę wyraziste osobowości, tymczasem ani Emika, ani Hideo nie mają w sobie niczego charakterystycznego. Uwielbiałam czytać o fragmentach z przeszłości Emiki, które wiązały się z jej ojcem, ich więź była przepiękna i słodka, chciałabym, żeby w literaturze młodzieżowej pojawiało się więcej tak pozytywnych wzorców relacji pomiędzy rodzicem a dzieckiem. Sama Emika jednak jest dość jednowymiarowa, a choć autorka wyraźnie włożyła wiele wysiłku w wykreowaniu wielu warstw Hideo, on sam od początku nie przypadł mi do gustu. Nie jestem również zachwycona wątkiem romantycznym w Warcross; według mnie ich relacja potoczyła się stanowczo zbyt szybko, według mnie brakowało jej głębi, nie czułam między nimi żadnego iskrzenia i byłam zirytowana tym, jak cały wątek romantyczny został poprowadzony. Zbyt łatwo przyszło mi także domyślenie się, w jakim kierunku podąży fabuła, od początku spodziewałam się intrygi, którą na sam koniec Marie Lu chciała zszokować czytelnika, więc pod tym względem jestem zawiedziona. 

Warcross jest całkiem dobrym początkiem serii. Może nie wbija w fotel, ale czyta się tę powieść niezwykle przyjemnie. Marie Lu niezmiennie mnie zaskakuje, eksperymentując i rozwijając się, każda jej kolejna książka jest zupełnie inna od poprzedniej i z chęcią sięgnę po kolejną część, by przekonać się, co jeszcze dla nas przygotowała. Warcross to świetna rozrywka na naprawdę wysokim poziomie, która zachwyca dbałością o szczegóły wykreowanego świata i sprawia, że na kilka godzin zupełnie zapominamy o otaczającej nas rzeczywistości. Może nie trzyma w napięciu i pozostawia sporo do życzenia w kwestii bohaterów, ale i tak uważam, że warto ją przeczytać, bo dobrze się przy niej bawiłam. Mam nadzieję, że na naszym rynku wydawniczym pojawi się więcej powieści w stylu cyberpunk sci-fi. 


Za możliwość przeczytania Warcross serdecznie dziękuję Wydawnictwu Młodzieżówka! 
Czytaj dalej »

środa, 17 kwietnia 2019

Kontakt alarmowy, czyli autentyczność kluczem do serca

0
Kontakt alarmowy nie jest typowym tytułem, po który sięgam w wolnej chwili, ale coś mnie do niego przyciągnęło. Może obietnica niecodziennego, powoli rozwijającego się romansu? Ostatnio stałam się ogromną fanką slowburn, więc niewątpliwie miało to swój udział we wzburzeniu we mnie iskry zainteresowania. Nie spodziewałam się jednak, że Kontakt alarmowy okaże się tak wciągającą lekturą, że nie będę w stanie jej odłożyć. 

Dla Penny liceum było monotonnym i nudnym okresem. Co prawda jej znajomi byli w porządku, uczyła się świetnie i nawet miała chłopaka, to jednak jak się okazuje, niczego o niej nie wiedział. Penny, aspirująca pisarka, wyjeżdża na studia do Austin w Teksasie – trochę ponad sto kilometrów i miliard lat świetlnych od tego wszystkiego, co pragnie zostawić za sobą.
Sam utknął. Dosłownie, w przenośni, emocjonalnie i finansowo. Pracuje w kawiarni i tam też mieszka, sypiając na położonym na podłodze materacu w pustym pokoiku na piętrze lokalu. Choć wie, że gdy już zostanie sławnym reżyserem filmowym, okres ten będzie dla niego źródłem inspiracji, siedemnaście dolarów na koncie w banku i kończący swój żywot laptop wystawiają go na ciężką próbę.
Gdy ścieżki Sama i Penny się skrzyżują, nie będzie to spotkanie jak w typowych romansach, lecz raczej pełne nieporadności zderzenie. A jednak bohaterowie wymieniają się numerami telefonów i piszą do siebie wiadomości. W niedługim czasie stają się „cyfrowo” nierozłączni, dzieląc się swoimi głęboko skrywanymi obawami, traumami i tajemnymi marzeniami. I to wszystko bez upokarzającej dziwaczności, która towarzyszy spotkaniom twarzą w twarz.
Opis z LubimyCzytać

Kontakt alarmowy znacząco różni się klimatem od innych książek z tego gatunku. Nie ma tutaj grubej warstwy lukru pokrywającej kolejne strony, ale brak także nadmiernego dramatyzmu czy szukania sensacji. Jest to zaskakująco realna opowieść, może odrobinę dziwaczna i z nutką ponurego dekadentyzmu, ale dla mnie był w tej atmosferze niezaprzeczalny urok, który mnie przyciągał. Kontakt alarmowy to osobliwa, odrobinę zagmatwana, a przy tym niezwykle subtelna historia o budowaniu zaufania pomiędzy dwiema duszami, które musiały się odnaleźć, nie po to, by ich życie nabrało sensu, ale po to, by pięknie się wypełniło i myślę, że warto to podkreślić. To nie jest romans, który magicznie wszystko odmienia, a opowieść o powolnym procesie, który pomaga odnaleźć zagubione przed laty kawałki siebie i zbudować swoje relacje ze światem na nowo. Tempo książki jest powolne, nieśpiesznie, a wydarzenia są tak rzeczywiste, że mogłyby się przydarzyć każdemu. Co prawda nie wszystko jest idealne, w kilku miejscach autorka poszła na skróty, pozwalając, by problemy rozwiązały się same, jednak Kontakt alarmowy zgrabnie łączy ze sobą młodzieńcze szaleństwo z głębokimi, filozoficznymi rozmyślaniami o życiu i pasji.

Narracja w Kontakcie alarmowym została poprowadzona z perspektywy dwóch bohaterów: Sama i Penny. Uwielbiam ich całym serduchem, z całą ich dziwacznością i pokracznością. Sam i Penny zdecydowanie nie są naszymi typowymi bohaterami young adult. Oboje musieli zbyt szybko dojrzeć, przez co mogą wydawać się zgorzkniali, ale ja jestem fanką ich zgryźliwego, sarkastycznego poczucia humoru i nieco neurotycznych osobowości, które są nie tylko powiewem świeżości w tym gatunku, ale także pozwoliły mi odnaleźć wiele cech wspólnych z głównymi postaciami i się z nimi utożsamiać, cieszę się, że w końcu błyskotliwi, odstający od reszty, wrażliwi introwertycy z niecodziennymi pasjami mieli szansę wybić się na pierwszy plan. Każde z nich zmaga się przy tym ze swoimi demonami i przeszłością, ale robią to w nieoczywisty, pozbawiony podtekstów i dramatyzmu sposób. Uczucie pomiędzy Samem a Penny rozwija się powoli i nieoczekiwanie, są dla siebie podporą i potrzebnym wsparciem, bratnimi duszami, które doskonale się rozumieją. Ich miłość potrzebowała sporo czasu, żeby rozkwitnąć, ale zdecydowanie było warto czekać.

Kontakt alarmowy to dość specyficzna, odrobina melancholijna książka i na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu, ale do mnie pasowała idealnie. Nie znajdziecie tutaj romansowej słodyczy czy wbijających w fotel zwrotów akcji, jest za to mnóstwo subtelności i świetnego, ironicznego czarnego humoru. W odarty ze złudzeń i prawdziwy sposób ukazuje niedoskonałych ludzi, którzy razem tworzą coś mniej niedoskonałego, bo nie zawsze to, czego pragniemy, jest tym, czego potrzebujemy, a przy tym porusza trudny temat więzi rodzinnych, toksycznej miłości czy wykorzystywania seksualnego. Nie spodziewałam się, że Kontakt alarmowy tak mnie urzeknie, ale zdecydowanie warto dać mu szansę. 

Czytaj dalej »

środa, 6 marca 2019

Geniusz. Przekręt, czyli jak oszukać bezwzględnego wojskowego, uciec przed FBI i uratować świat

0
Jeżeli czytaliście moją recenzję pierwszego tomu Geniusza, wiecie, że osobiście byłam zachwycona fabułą. Nie spodziewałam się, że książka spodoba mi się tak bardzo, ale zostałam niezwykle mile zaskoczona, dlatego z ogromną przyjemnością sięgnęłam po drugą część, nie byłam jednak pewna, czy autorowi uda się przeskoczyć wysoko postawioną poprzeczkę, zwłaszcza że Gra zakończyła się w tak szokującym momencie! Ostatecznie muszę powiedzieć, że Przekręt podobał mi się odrobinę bardziej od pierwszego tomu, stąd moje oczekiwania względem trzeciej części są naprawdę wysokie! Najpierw jednak zapraszam was na recenzję Geniusz. Przekręt.

Rex, Tunde i Likaon wzięli udział w Grze zorganizowanej przez jednego z najmłodszych prezesów firm technologicznych na świecie, ale rozgrywka, zamiast przynieść im sukces, zapewniła im miejsce na liście najbardziej poszukiwanych przestępców. Ścigani przez FBI geniusze nie mogą jednak skupić się na oczyszczeniu swojego dobrego imienia; z USA muszą przedostać się do Nigerii, gdzie Tunde ma przekazać swoją maszynę bezwzględnemu generałowi, w przeciwnym razie jego wioska wraz z mieszkańcami zostanie zmieciona z powierzchni Ziemi. Na miejscu okazuje się jednak, że problem jest o wiele bardziej skomplikowany i niebezpieczny, niż podejrzewali. Tunde, Rex i Likaon po raz kolejny jednoczą siły, by wprowadzić w życie genialny przekręt mający na celu uratowanie świata.

Przekręt rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym zakończyła się Gra, dlatego od początku jesteśmy wrzuceni w sam środek pędzącej do przodu akcji. Jest to jeden z powodów, dla których drugi tom podoba mi się bardziej od pierwszego – mam wrażenie, że tempo całej powieści było szybsze, bardziej dynamiczne, więcej się działo, autor na każdym kroku zaskakiwał nas niespodziewanymi rozwiązaniami, a jednocześnie wątki zostały tak ładnie rozłożone, że nie miało się wrażenia przesytu, choć nasi nastoletni geniusze muszą wygrać nierówny wyścig z czasem. Leopoldo Gout trzyma nas na krawędzi fotela od początku do końca powieści, jednocześnie pozwalając nam na chwile wytchnienia, kiedy po raz kolejny przemyca w swojej powieści ważne wartości i wątki, które zwykle nie występują w podobnych powieściach, a o których jak najbardziej powinniśmy rozmawiać. Autor zachęca do cieszenia się małymi rzeczami i doceniania tego, co mamy, bo często bierzemy coś za pewnik i uświadamiamy sobie, jakie to było dla nas ważne dopiero w momencie, w którym nam tego zabraknie. Jednocześnie wskazuje na to, że zachłanność ludzka nie ma granic i chciwość może doprowadzić nie tylko do upadku człowieka, ale także do zniszczenia świata. Jestem zachwycona tym, że po raz kolejny Leopoldo Gout wplótł tak ważne przesłania do swojej powieści, wskazując na konieczność walczenia o to, w co się wierzy, a także dbania o naszą planetę.

W Przekręcie ponownie mamy narrację poprowadzoną z perspektywy trzech bohaterów, lecz mam wrażenie, że tym razem naprzód nieznacznie wysunął się Tunde, ponieważ to wokół jego wątku kręci się fabuła drugiej części, pozwoliło mi to jednak docenić go bardziej niż w pierwszym tomie. W dynamice grupy Likaona, Rexa i Tundego doszło do pewnych subtelnych zmian i osobiście jestem zachwycona kierunkiem, w którym podążyły poszczególne relacje. Dotyczy to nie tylko subtelnie zarysowanego wątku romantycznego (shippuję Rexa i Likaona całym serduchem!), ale także przyjaźni Likaona i Tundego, która została pełniej ukazana w tej części. Sami bohaterowie również się rozwijają, dostrzegają więcej i uczą się podejmowania słusznych, choć trudnych decyzji. Likaon wciąż niesamowicie mi imponuje, ale Rex i Tunde także urośli w moich oczach. Ich intelekt wywołuje podziw, a praca zespołowa fascynuje i jeżeli byliście zachwyceni naukowymi zagadkami w pierwszej części, to w drugiej będziecie równie usatysfakcjonowani technologicznymi nowinkami i sprytnymi zagraniami. Szata graficzna jest równie piękna i zajmująca, została wykonana na najwyższym poziomie i cudownie urozmaica treść, ułatwiając także zrozumienie naukowych zagadnień dzięki rysunkom, schematom i wykresom.

Geniusz. Przekręt to historia, która wciąga od pierwszej strony i trzyma w napięciu aż do ostatniej. Wydawało mi się, że Leopoldo Gout nie jest w stanie napisać jeszcze lepszej książki, tymczasem bardzo mile mnie zaskoczył, tworząc powieść pełną zwrotów akcji, pięknych wartości i przyjaźni. Jeżeli uwielbiacie dynamiczne historie, w których główni bohaterowie zmagają się z niemal niemożliwym do wykonania zadaniem uratowania całego świata, a jednocześnie nie zapominają o tym, co dla nich najważniejsze w życiu, to seria Geniusz jest zdecydowanie dla was. To niesamowita książka, w której urok technologii łączy się z magią otaczającego nas świata, a więzy rodzinne są ważniejsze niż sława czy władza.


Seria Geniusz: 
Gra // Przekręt // Rewolucja

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros!
Czytaj dalej »

sobota, 16 lutego 2019

Geniusz. Gra, czyli nastoletni geniusze walczą o lepszy świat

0
Geniusz. Gra to książka, po którą nie planowałam sięgnąć i nawet nie wiedziałabym, co straciłam, bo idealnie wpasowuje się w mój gust czytelniczy. Podejrzewam, że wielu z was nigdy nie słyszało nawet tego tytułu, a ta seria zdecydowanie zasługuje na uwagę, bo wciąga od pierwszej strony i ciężko ją odłożyć na bok choćby na chwilę!

Dwustu geniuszy w walce na umysły. Mają trzy dni i trzy noce, aby rozwiązać dwa zadania. Ten, kto zwycięży w Godzinie Zero, uzyska wszystkie potrzebne środki, aby założyć własne laboratorium badawcze w dowolnym miejscu na świecie.
REX: jeden z najlepszych programistów na świecie. Właśnie stworzył program do odnajdywania osób zaginionych jednym kliknięciem. Ma szesnaście lat.
TUNDE: inżynier samouk, który do nigeryjskiej wioski, gdzie ludzie mieszkają w lepiankach, doprowadził internet. Lokalny wojskowy zleca mu budowę broni. Ma czternaście lat.
LIKAON: blogerka-szpieg, która ujawnia korupcję wśród chińskich urzędników. Jest na czele czarnej listy ludzi z Szanghaju. Ma szesnaście lat.
Opis z LubimyCzytać

Nie trzeba było mnie długo przekonywać, żebym sięgnęła po Geniusza. Grę; właściwie wystarczyła mi świadomość, że książka opowiada o nastoletnich naukowcach, którzy stawiają czoła niesamowitym wyzwaniom, a przy okazji ich działania nie zawsze są w pełni legalne i już byłam kupiona, bo uwielbiam podobne historie. Pod wieloma względami powieść Leopoldo Gouta nie tyle mnie usatysfakcjonowała, co wręcz przerosła moje oczekiwania, bowiem mamy tutaj nie tylko mnóstwo nieprzewidywalnych zwrotów akcji i trudnych, logicznych zagadek do rozwiązania, ale autor porusza także tematykę związaną z problemami współczesnego świata, rozwoju technologii, dotyka skomplikowanych dylematów moralnych czy problemów rodzinnych. Całość zostaje podana nam w naprawdę przepięknym, wysokiej jakości wydaniu – Geniusz. Gra posiada bogatą szatę graficzną, w środku można znaleźć wykresy, schematy czy szkice, które dodatkowo ułatwiają zrozumienie treści i nadają fabule niesamowitej realności. Poruszane w tej powieści zagadnienia są dość zaawansowane, mamy w końcu do czynienia z geniuszami specjalizującymi się w ścisłych dziedzinach takich jak informatyka, inżynieria, biologia czy chemia, ale zostały one przedstawione w tak prosty, a jednocześnie interesujący sposób, że nikt nie powinien mieć trudności ze zrozumieniem naukowych kwestii.

Fabułę śledzimy z perspektywy trójki głównych bohaterów – Rexa, uzdolnionego programisty, dla którego udział w Grze jest szansą na odnalezienie starszego brata, który zaginął przed dwoma laty, czternastoletniego inżyniera z Nigerii Tundego znajdującego się w sytuacji bez wyjścia i Likaona, czyli tajemniczej blogerki z Chin, która ujawnia korupcyjne skandale na wysokich szczeblach władzy, tym samym narażając się na aresztowanie przez władze niezadowolone z jej interwencji. Bardzo często się zdarza, że przy mnogiej liczbie narratorów faworyzuję jedną z perspektyw lub nie odczuwam różnicy przy zmianie osoby, tymczasem Leopoldo Gout poradził sobie bardzo dobrze, oddając różnice kulturowe między bohaterami wywodzącymi się z różnych środowisk i krajów, a choć muszę przyznać, że perspektywa Tundego interesowała mnie odrobinę mniej niż pozostałych bohaterów, wciąż czytałam ją z przyjemnością. Jestem zachwycona przede wszystkim Likaonem, która została świetnie wykreowana, to moja nowa girl crush. Leopoldo Gout w swojej książce skupił się nie tylko na samej Grze, ale także rozbudował wątki każdego z bohaterów, tworząc złożoną opowieść. Tunde zmaga się z groźbami generała-dyktatora trzęsącego całą Nigerią, który obiecał, że zabije jego rodziców i zetrze jego wioskę z powierzchni ziemi, jeśli Tunde nie wybuduje dla niego niebezpiecznej broni. Rex obawia się o życie brata i podejrzewa, że ten wpakował się w nielegalną działalność Terminalu, czyli niebezpiecznej grupy hakerskiej. Likaon z kolei wie, że to, co robi jest słuszne i ważne, ale jednocześnie obawia się w ten sposób rozczarować rodziców, a jeśli zostanie złapana, jej całą rodzinę może czekać śmierć. W tej książce wielokrotnie podkreślana była wartość rodzinnych więzów, a także przyjaźni i zaufania. Jestem zaskoczona, że w sumie w tak krótkiej książce, autorowi udało się zawrzeć tak wiele różnorodnych kwestii.

Geniusz. Gra to świetna rozrywka na wysokim poziomie. Trochę przypomina mi skrzyżowanie Ocean's Eleven i Endgame z Illuminae, więc jeśli do tej pory mieliście wątpliwości, czy chcecie sięgnąć po tę powieść, to mam nadzieję, że to porównanie właśnie je rozwiało. Naprawdę dobrze bawiłam się podczas czytania tej powieści, a przy tym musiałam trochę wysilić swój umysł, aby nie umknęły mi żadne wskazówki, więc jestem tym bardziej usatysfakcjonowana lekturą. Zdecydowanie polecam, ale ostrzegam, żebyście lepiej wyposażyli się od razu w obie dostępne części – Leopoldo Gout zakończył Geniusza. Grę w takim momencie, że od razu musiałam sięgnąć po drugi tom, żeby się przekonać, jak dalej potoczą się losy bohaterów!



Trylogia Geniusz:
Gra // Przekręt // Revolution

Za możliwość przeczytania Geniusza. Gry serdecznie dziękuję Wydawnictwu Albatros!
Czytaj dalej »

środa, 6 lutego 2019

Konkurs, czyli jak odrzucić oczekiwania innych i pokochać siebie

0
Konkurs wpadł mi w ręce zupełnie przypadkiem, jeszcze zanim usłyszałam o Kluseczce, czyli netfliksowej produkcji na podstawie tej książki. Film wciąż przede mną, ale lekturę mam już za sobą i dzisiaj chciałabym się z wami podzielić moją opinią na temat tej powieści, bo zdecydowanie zasługuje na uwagę.

Szesnastoletnia Willowdean zawsze akceptowała swoje ciało, choć mama, zwyciężczyni konkursu piękności, nazywała ją "Kluską". Wspierana przez przyjaciółkę, uosobienie amerykańskiej urody,i ciotkę z potężną nadwagą, nie zwracała uwagi na to, ile sama waży. Była w porządku. Aż spotkała przystojnego chłopaka, który jej się spodobał i, co ważniejsze, któremu ona też się spodobała. Zakochała się i wtedy straciła pewność siebie. Żeby ją odzyskać, postanawia zrobić najbardziej przerażającą rzecz, jaka przychodzi jej do głowy: wziąć udział w stanowym konkursie piękności!
Opis z LubimyCzytać

Uwielbiam Konkurs za to, że nie moralizuje, nie idealizuje i nie fałszuje rzeczywistości; jest za to pełną humoru, uczciwą i pozytywną powieścią o poczuciu własnej tożsamości i pokochaniu siebie. Mnóstwo jest historii o grubaskach, które przechodzą niesamowitą przemianę wewnętrzną jak za pstryknięciem palców, tymczasem ta książka absolutnie nie jest tego typu historią. Kiedy poznajemy Willowdean, dziewczyna akceptuje siebie taką, jaką jest. Jej matka jest królową piękności, większość dziewcząt w wieku głównej bohaterki marzy jedynie o koronie miss i to mogłoby wpłynąć deprymująco na osobę przy kości, która wyróżnia się w tym tłumie, ale Willowdean zna swoją wartość i to jest piękne. Jednocześnie jest przy tym ludzka i nie udaje, że wszystko jest zawsze w stu procentach świetne i cudowne – chociaż stara się kochać i akceptować siebie, jej również zdarzają się gorsze chwile, kiedy zaczyna wątpić w siebie albo próbuje się dowartościować czyimś kosztem. Willowdean to postać z krwi i kości, popełnia błędy i się na nich uczy, doświadcza zarówno zwycięstw, jak i porażek i uważam, że autorce należą się ogromne brawa za wykreowanie postaci, którą nie zawsze będziemy lubić za podejmowane przez nią wybory lub złośliwe słowa, ale za to zawsze będziemy ją podziwiać.

Kiedy Willowdean decyduje się wziąć udział w konkursie piękności, podąża za nią grupka niedopasowanych dziewczyn, które według społecznych standardów piękna nie mają najmniejszych szans w wyborach. Nie jest to może jakiś wyszukany pomysł, ale już kryjąca się za tym intencja jest jak najbardziej oryginalna, jeśli chodzi o tego typu historie – Will nie planuje bowiem krucjaty, próbując ośmieszyć wzorcowe kanony utrwalone w społeczeństwie, nie jest to też jej sposób na zyskanie pewności siebie, bo ma jej wystarczająco dużo, nie próbuje też nikomu niczego udowodnić ani się zmienić i to jest cudowne. Mam wrażenie, że we współczesnych czasach za bardzo na siłę staramy się odnaleźć jakieś znaczenie, przypisać czemuś etykietę, a przecież jest to zupełnie niepotrzebne i często niezgodne z prawdą. Jeśli jesteście jednak nastawieni negatywnie do tej historii, bo spodziewacie się niekończącego się potoku przygotowań do finału konkursu piękności, to muszę was wyprowadzić z błędu – zawody są zaledwie tłem, delikatnym rysem. Julie Murphy w swojej książce o wiele bardziej skupiła się na losach poszczególnych bohaterów, stopniowo odkrywając historie, wydawałoby się niepozornych, przeciętnych osób, o niespełnionych marzeniach, samotności i uprzedzeniach. A to wszystko jest okraszone cudowną, małomiasteczkową atmosferą, w której można się zakochać. 

Nie spodziewałam się, że Konkurs tak bardzo mi się spodoba! Może nie jest to porywająca lektura, gdzie nawarstwiają się kolejne intrygi, a zwroty akcji wbijają w fotel, ale jest to niezwykle życiowa opowieść. Niekoniecznie o samoakceptacji, czego moglibyśmy się spodziewać po książce z dziewczyną z pokaźną nadwagą jako główną bohaterką, raczej o poszukiwaniu dystansu, który pozwala odrzucić strach przed byciem ocenianym przez innych, wyciszyć złośliwy głosik zachęcający do porównywania się z innymi i po prostu dobrze czuć się w swojej skórze. Konkurs nie jest ani przesadnie uroczy, ani prześmiewczy – to ciepła historia, która ukazuje wycinek z życia nastolatki zmagającej się z niesprawiedliwymi stereotypami i słabościami, a chociaż nie powala na kolana, ma w sobie dość, by podtrzymać zainteresowanie czytelnika.

Czytaj dalej »

niedziela, 9 grudnia 2018

Wyśnione miejsca, czyli kiepski, nijaki i przegadany romans dla młodzieży

0
Wyśnione miejsca to pozycja, po którą sięgnęłam spontanicznie. Spacerowałam między regałami w biblioteczce i zauważyłam znajomy tytuł. Oczywiście jako okładkowa sroka nie mogłam przejść obok niej obojętnie i postanowiłam zabrać ją ze sobą do domu, zwłaszcza że dawno nie miałam okazji sięgnąć po książkę z podobnego gatunku. 

Są dwie Waverly.
Pierwsza: ma nieskazitelny wygląd, popularnych przyjaciół, najlepsze oceny w szkole i świetne wyniki w sporcie.
Druga: to tajemnicza dziewczyna, która zagłusza myśli bieganiem do utraty tchu. W nocy zastanawia się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby zrzuciła maskę, którą nosi za dnia.
Jest dwóch Marshallów.
Pierwszy: bad boy, który nadużywa alkoholu, ryzykując wydalenie ze szkoły. Nie ma to dla niego znaczenia – w końcu jest nikim.
Drugi: ten, który czuje więcej, niż przyznaje sam przed sobą. Zmaga się z ciężarem, o którym inni nie wiedzą.
Waverly i Marshall spotykają się… we śnie. Jest to miejsce, gdzie oboje mogą być sobą. I gdzie dotyk wydaje się równie prawdziwy jak na jawie. Czy odważą się swoje wyśnione miejsca zamienić na rzeczywistość?
Opis z LubimyCzytać

Wyśnione miejsca to książka, która ma piękną okładkę, ale jej wnętrze nie jest nawet w połowie tak ładne jak oprawa graficzna. Do tej pory nie wiem, co Brenna Yovanoff próbowała nam przekazać tą historią, która nie miała właściwie ani początku, ani końca; zawieszona gdzieś w przestrzeni, zupełnie oderwana od rzeczywistości i w moim odczuciu pozbawiona jakiejkolwiek treści, bo oprócz kilku krótkich dialogów między Waverly i Marshallem tak naprawdę nic się tutaj nie dzieje. Wydaje mi się, że przesłanie tej książki odnosi się do akceptacji tego, jakimi jesteśmy, bez bezmyślnego poddawania się oczekiwaniom innych, ten morał jednak ginie w obliczu rozległych opisów. Mam wrażenie, że całe Wyśnione miejsca są przegadane i nijakie, to bardzo nużąca lektura, która ciągnie się w nieskończoność i niczym nie wyróżnia się na tle innych, podobnych romansów skierowanych do młodzieży. Motyw snu, który mógłby nadać tej historii jakiś oryginalny rys, został zupełnie niewykorzystany, odarty ze swojej magiczności i sprowadzony do czegoś prostego, mało znaczącego.

Klimat Wyśnionych miejsc jest dość ciężki, melancholijny, wręcz depresyjny, a przez to i męczący. Brak tutaj nie tylko zmian w tempie akcji, ale także w nastroju i ogólnym wydźwięku fabuły. Cała ta lektura jest równie przygnębiająca co jej bohaterowie. Jestem w stanie zrozumieć, że przechodzą trudne chwile, zmagając się z rzeczywistością, której nie rozumieją i nie potrafią zmienić, lecz tutaj wszystko jest zniechęcające i ponure. Dla niektórych taka atmosfera panująca w powieści młodzieżowej może się wydawać powiewem świeżości, lecz dla mnie była to stanowcza przesada ze strony Brendy Yovanoff, całość wręcz przytłacza czytelnika, a wydaje mi się, że to wcale nie był zamierzony przez autorkę efekt.

Problem mam też z bohaterami, którzy sami nie wiedzą do końca, czego chcą od życia, ale i tak narzekają na swoją rutynę, nie próbując przy tym niczego zmienić. Mile zaskoczyła mnie jednak Waverly, bowiem postaci takie jak ona, zwłaszcza kobiece, bardzo rzadko zdarzają się w literaturze młodzieżowej. Można śmiało powiedzieć, że jest ona niedostosowana społecznie – wiele zachowań o podłożu emocjonalnym, które dla zwykłego człowieka są naturalne i intuicyjne, dla Waverly są niezrozumiałe. Potrafi reagować adekwatnie do sytuacji nie dlatego, że tak czuje, ale dlatego, że przestudiowała wzorce pewnych zachowań i wykorzystuje je na co dzień, by ukryć swoje trudności w adaptacji i rozumieniu uczuć. To naukowiec przyzwyczajony do chłodnej kalkulacji, ale także manipulacji i pod tym względem jest ona niesamowita. Strasznie irytowało mnie jednak jej użalanie się nad sobą, bo tak naprawdę niczego nie brakuje jej w życiu, a na siłę próbowała zrobić z siebie ofiarę. Zupełnie nie rozumiem też jednej ze scen, w których dochodzi do konfrontacji pomiędzy Waverly a jej najlepszą przyjaciółką, ta scena była tak absurdalna i wyssana z palca, że to aż boli. Z kolei o samym Marshallu nie mam zbyt wiele do powiedzenia, bo ten chłopak właściwie nie istnieje. Jednowymiarowy, słabo rozpisany, niby bad boy, ale nie do końca. Nie przedstawia sobą żadnej wartości dla książki. A ich cała wielka miłość rozwija się na przestrzeni dosłownie kilku stron i bez mała po pierwszym spotkaniu. To miał być głównie romans dla młodzieży, a już na wstępie okazało się, że cały wątek romantyczny leży.

Podsumowując, Wyśnione miejsca to rozczarowanie, na które nie warto tracić czasu. Intrygująco zapowiadający się motyw spotkań w snach niczym nie różni się od zwykłej schadzki, nie ma w tym żadnej magii, później autorka nie serwuje nam żadnego wytłumaczenia tego zjawiska. W dużej mierze jest to historia o niczym, bo naprawdę niewiele się tutaj dzieje, całość jest nudna i przygnębiająca, przegadana, a do tego nijaka. Nie polecam.

Czytaj dalej »

środa, 14 listopada 2018

The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz, czyli zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy

0
The Hate U Give jest to powieść, na którą czekałam od bardzo dawna, właściwie od momentu, w którym ukazała się w Stanach Zjednoczonych. Zebrała niemal same pozytywne recenzje, a do tego porusza bardzo współczesną tematykę, która nie pojawia się zbyt często w powieściach skierowanych do młodzieży, stąd wiedziałam, że nie spocznę, dopóki The Hate U Give nie wpadnie w moje ręce. 

W tym świecie nigdy nie jesteś za młody, by mogli cię aresztować albo zabić. Dlatego dzieciakom wpaja się zasady odpowiedniego zachowania przy policji – „Trzymaj ręce tak, żeby były widoczne. Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy cię o coś zapytają”. 
Szesnastoletnia Starr Carter porusza się między dwoma światami: biedną dzielnicą, w której mieszka oraz luksusową szkołą prywatną na przedmieściach, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje całkowicie zniszczona, gdy jej przyjaciel z dzieciństwa zostaje zastrzelony przez białego policjanta na jej oczach. Wszyscy chcą wiedzieć jedno: co tak naprawdę stało się tamtej nocy? A jedyną osobą, która może odpowiedzieć na to pytanie, jest Starr. Lecz to, co powie dziewczyna – bądź czego nie powie mogłoby przewrócić do góry nogami jej codzienność. Mogłoby też zagrozić jej życiu.

Moje początki z tą książką nie były łatwe. Irytował mnie nadmiernie młodzieżowy styl, który wydawał mi się być wymuszony, przez co ciężko było mi czytać kolejne strony, w dodatku nie polubiłam się z główną bohaterką, która według mnie starała się usprawiedliwiać pięknymi słówkami swoją dwulicowość. Przełom nastąpił dopiero koło siedemdziesiątej strony, gdy już przyzwyczaiłam się do języka, jakim jest napisana The Hate U Give i przestał mi on przeszkadzać i gdy historia nabrała wreszcie tempa. Zostałam absolutnie wciągnięta w fabułę, po prostu nie mogłam się oderwać od tej powieści, która z każdą kolejną przeczytaną kartką stawała się coraz lepsza! Ta powieść niczego nie łagodzi; jest odważna, szczera do bólu, surowa w przekazywaniu swojej prawdy, a przez to momentami wstrząsająca i trudna w odbiorze, ale właśnie takie książki wzbudzają we mnie największe emocje i pozostają ze mną na dłużej.

W The Hate U Give głównym wątkiem pozostaje nierówne traktowanie ludzi ze względu na kolor ich skóry, ale Angie Thomas sięga głębiej, pokazując ten problem od zupełnie innej strony, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni choćby przez media. Sama Starr jest bardzo zagubiona w swojej identyfikacji rasowej; z jednej strony wywodzi się z dzielnicy, która jest niejako gettem zamieszkałym jedynie przez Afroamerykanów, gdzie króluje handel narkotykami, strzelaniny i gangi, ale nie do końca czuje się częścią tej społeczności, bo uczęszcza do liceum w lepszej części miasta, gdzie jest jedną z dwójki uczniów o ciemnym kolorze skóry. Starr robi wszystko, by te dwa światy się ze sobą nie mieszały; swoich białych i czarnych znajomych zawsze trzyma oddzielnie, w zależności od otoczenia ukrywa pewne swoje charakterystyczne cechy nabyte w tych skrajnie odmiennych kręgach, zmienia się nawet sposób jej mówienia, ponieważ w szkole i w domu używa zupełnie innego slangu. Na rasizm patrzymy więc oczami osoby, która sama niejako dyskryminuje zarówno jedno, jak i drugie środowisko, wybierając tylko te satysfakcjonujące ją rzeczy, sama Starr zdaje sobie jednak sprawę ze swojej hipokryzji. W The Hate U Give zostało poruszonych wiele problemów związanych z rasizmem, w tym między innymi poglądy ogółu na związek pomiędzy czarną dziewczyną a białym chłopakiem czy niesprawiedliwe stereotypy. Wydaje mi się, że Angie Thomas nie tyle chciała pokazać czysty problem nienawiści międzyrasowej, a raczej skupiła się na tym, do czego prowadzi podobna niechęć i jednocześnie chciała nam przybliżyć czarną kulturę, znajdziecie tutaj bowiem wiele odwołań do rapu, znanych czarnoskórych działaczy czy historii Afroamerykanów. Ponieważ jako Europejczycy wychowujemy się w zupełnie innym kręgu kulturowym, nie byłam w stanie zrozumieć wszystkich nawiązań, lecz zdecydowanie dużo wyciągnęłam z tej historii.

The Hate U Give jest to powieść, w której główną tematyką pozostaje rasizm, ale choć cała historia skupia się wokół niesprawiedliwej śmierci Khalida i braku pociągnięcia do odpowiedzialności białego policjanta, co jest niejako motorem napędowym fabuły, pokochałam tę książkę z zupełnie innego powodu. Uwielbiam The Hate U Give z powodu bardzo mocnego, zdrowego wątku rodzinnego. W książkach młodzieżowych nasi bohaterowie z reguły pochodzą z rozbitych rodzin lub nie zaznali oni troski ze strony swoich rodziców, natomiast The Hate U Give to jedna z naprawdę niewielu powieści, które stworzyły tak cudowną, rodzinną atmosferę obecną od samego początku do końca. Chociaż Carterowie nie są idealni, momentami ich historia jest mocno pokręcona, a nawet miejscami toksyczna, niesamowicie się o siebie troszczą. Rodzice Starr są przy niej przez cały czas, oferując jej swoje wsparcie i bezwarunkową miłość, chronią ją, ale przy tym potrafią być surowi i wymagający; jej rodzeństwo przypomina typowe, dokuczające sobie, lecz gotowe stanąć za sobą murem w trudnych chwilach rodzeństwo. I to jest piękne. Ta prostota, realizm, a jednocześnie emanujące z każdej strony ciepło. Sposób, w jaki Angie Thomas przedstawiła rodzinne relacje w swojej książce, zasługuje na ogromne uznanie, bo do tej pory nie spotkałam się jeszcze z tak pięknym obrazem w książkach young adult.

The Hate U Give nie jest książką idealną. Momentami jest brutalna, wręcz ekstremalna, ale to bardzo wartościowa lektura pokazująca zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy. Nie zgadzam się ze wszystkimi wątkami zaprezentowanymi przez autorkę, lecz The Hate U Give to tak ważna powieść między innymi dlatego, że zaprasza nas do szeroko zakrojonej dyskusji i pozwala spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. Przedstawiona historia jest bardzo rzeczywista, a przez to trudna; pozostaje jednak piękna i szczera w swojej prostocie, Angie Thomas nie starała się bawić w patetyczne przemowy czy podniosłe ideały, decydując się na przystępną, nastoletnią bohaterkę, której przyszło się zmagać z czymś o wiele większym od niej samej. The Hate U Give jest bezkompromisowe, autentyczne i śmiałe.


Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Papierowy Księżyc ♥
Czytaj dalej »

sobota, 10 listopada 2018

Słońce też jest gwiazdą, czyli wartościowa powieść o przeznaczeniu, miłości i wielokulturowości

0
Słońce też jest gwiazdą to powieść, po której absolutnie niczego się nie spodziewałam. Nie czytałam Ponad wszystko Nicoli Yoon, ale widziałam film, który niestety strasznie mnie wynudził, dlatego względem jej drugiej książki wydanej w Polsce nie miałam żadnych oczekiwań. Uwierzcie mi, że gdybym nie dała tej autorce drugiej szansy, na pewno wiele bym straciła, bo Słońce też jest gwiazdą jest po prostu niesamowite! Z reguły trudno pisze mi się pozytywne recenzje, o wiele łatwiej jest ubrać w słowa negatywną opinię, ale o tej powieści mogłabym pisać bez końca, bo porusza tak wiele różnorodnych wątków, mimo niewielkiej objętości.

Natasha pochodzi z Jamajki, ale od ósmego roku życia mieszka w Stanach. Jej rodzice przebywają w USA nielegalnie i zostają deportowani na Jamajkę. Natasha jest załamana i wściekła na ojca – to przez niego rodzina musi wracać tam, skąd przyjechała. Wierzy w naukę, a nie w miłość, zwłaszcza po tym, jak zdradził ją chłopak. Daniel z kolei pochodzi ze społeczności Koreańczyków – jego rodzice pochodzą z Korei Południowej, ale on sam urodził się i wychował w USA, dlatego nie jest w stanie w pełni przypominać oddanego tradycji, wymarzonego syna. Przypadek sprawia, że w dzień deportacji Natashy, spotyka ona Daniela i spędza nim jeden, przepełniony cudownymi wrażeniami dzień, który na zawsze ich zmienia. 

Wiedziałam, że w tej powieści zostanie zawarty wątek deportacji do Jamajki, nie miałam jednak pojęcia o tym, że drugi z naszych bohaterów będzie narodowości koreańskiej! Jako osoba, która fascynuje się azjatycką kulturą, byłam bardzo ciekawa, jak Nicola Yoon przedstawi ten wątek i mogę powiedzieć wam tylko tyle – ta książka jest tak cholernie ważna. Zwłaszcza dla osób mieszkających w państwach, gdzie wiele narodowości się przenika, ale uważam, że każdy powinien się z nią zapoznać, by przynajmniej spróbować zrozumieć osoby wywodzące się z rodzin wielokulturowych lub emigranckich. Powiem wam szczerze, że Słońce też jest gwiazdą to niejako kubeł zimnej wody wylanej na moją głowę. Nigdy wcześniej tak głęboko nie zastanawiałam się nad poczuciem przynależności do danego środowiska i własną identyfikacją, a Natasha i Daniel, każde na swój własny sposób, musi zmagać się z oczekiwaniami nie tylko otoczenia, ale także rodziców. Natasha została niejako zmuszona do porzucenia swojego jamajskiego pochodzenia i stała się w stu procentach Amerykanką; z kolei Daniel bardzo łączy ze sobą kulturę koreańską i amerykańską, odnajdując w tym dla siebie miejsce, choć jego rodzice na siłę próbują z niego zrobić rodowitego Koreańczyka, a cały świat widzi w nim stereotypowego Azjatę. 

Słońce też jest gwiazdą nie opowiada jednak tylko o rozterkach Daniela i Natashy próbujących odnaleźć siebie w tym tyglu kulturowym, ale w powieści często pojawiają się krótkie pojedyncze rozdziały z perspektywy przypadkowych osób, które poznają na swojej drodze. Pojawiają się więc historie rodziców naszych głównych bohaterów, które niejako tłumaczą, skąd ich poglądy; poznajemy przeszłość kelnerki z azjatyckiej restauracji, gdzie została wyjaśniona jej niechęć do Amerykanów, która niejako wzięła się z tradycyjnych przekonań wyniesionych z kraju, przypadkowego ubezpieczyciela, który omal nie potrącił Natashy, skomplikowaną historię miłosną jej prawnika... To były smaczki, które niesamowicie wzbogaciły tę książkę, zbudowały świat dookoła głównych bohaterów, co tylko nadało im wiarygodności. Słońce też jest gwiazdą bardzo mocno dotyka także problemu rasizmu i to nie w wykonaniu osób białych, a właśnie czarnoskórych i Azjatów, którzy są jeszcze bardziej zamknięci na inne kultury, żyjąc niejako w hermetycznym środowisku. To niesamowite, że tak króciutka książka, teoretycznie skierowana do młodzieży, dotyka tak wielu problemów i zmusza do tak głębokich przemyśleń dotyczących naszego miejsca na świecie i całej globalizacji, wielokulturowości, tego, jak mimo rozwoju, niektórych granic wciąż nie potrafimy przekraczać i jak trudno jest się przeciwstawić tradycjom, które nie zawsze są dobre, ale zostały nam po prostu wpojone.

Słońce też jest gwiazdą, choć niesamowicie przedstawia zderzenie różnych kultur, jest zdecydowanie czymś więcej, niż tylko książką opowiadającą o różnych narodowościach bohaterów. To cudowna historia miłosna tocząca się w trakcie jednego dnia. Można powiedzieć, że to za mało, by postaci się w sobie prawdziwie zakochały i z reguły jestem bardzo przeciwna podobnym wątkom, ale Nicola Yoon opisała ich relację tak pięknie i wiarygodnie, że nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, iż uczucie łączące Natashę i Daniela naprawdę mogło się tak szybko rozwinąć. Wiele ich różni, także podejście do życia – Natasha jest pragmatyczna i zdyscyplinowana, nie wierzy w miłość, a w naukę; nie wierzy w pasję, a rozsądek. Daniel z kolei to wolnomyśliciel i marzyciel, który pragnie zostać poetą, poddaje się impulsom i podniosłej nadziei. To było zderzenie dwóch różnych światów, przez co często wywiązywały się między nimi poważne, głębokie rozmowy, które mnie zachwycały; jednocześnie dzięki skrajnie odmiennym podejściu zarówno Natasha, jak i Daniel mogli się rozwinąć, dodali sobie nawzajem skrzydeł, pomogli odnaleźć w sobie odwagę, by zrobić to, o czym od dawna myśleli, ale nie byli gotowi zaryzykować, dopóki ta druga strona nie ułatwiła im odnalezienia odpowiedniej drogi. Pokochałam ich oboje całym sercem, choć są tak skrajnie różni, ich wspólna podróż była niesamowita.

Słońce też jest gwiazdą to powieść, z którą każdy powinien się zapoznać. Nie jest długa, ale za to jak niezwykle wartościowa! Przeczytałam ją w mig, rozkoszując się każdą stroną i zachwycając złożonością tego, co próbowała nam przekazać Nicola Yoon za pomocą tej przepięknej historii. Jeżeli jeszcze nie znacie Słońce też jest gwiazdą, koniecznie musicie ją przeczytać! Według mnie właśnie takie książki zasługują na uznanie i powinny wieść prym wśród powieści młodzieżowych.

Czytaj dalej »

sobota, 21 października 2017

Głębia Challengera, czyli cienka granica między rzeczywistością a iluzją

0
Głębia Challengera to jedna z niewielu powieści młodzieżowych, które w tym roku zwróciły na siebie moją uwagę i choćby z tego powodu wiedziałam, że muszę zapoznać się z najnowszą książką Neala Schustermana. Z miejsca urzekła mnie cudowna, zniewalająca swoją prostotą, piękna okładka oraz intrygujący opis, który nie sugerował wprost, czego można się spodziewać po Głębi Challengera. Powiem wam tyle – jestem oczarowana. Naprawdę niewiele pozycji z zakresu literatury młodzieżowej było w stanie tak mnie zainteresować, a przy tym zaskoczyć i nauczyć czegoś nowego na temat otaczającej nas rzeczywistości.

Caden Bosch płynie na statku żeglującym w stronę Głębi Challengera – najgłębszego punktu na Ziemi. 
Caden Bosch jest zdolnym licealistą, który zaczyna się dziwnie zachowywać.
Caden Bosch zostaje wyznaczony na pokładowego artystę, którego zadaniem będzie dokumentacja rejsu w obrazach.
Caden Bosch udaje, że dołączył do szkolnej drużyny lekkoatletycznej, ale zamiast ja treningi chodzi na długie spacery zaprzątnięty swoimi myślami. 
Caden Bosch żyje w dwóch światach.

Głębia Challengera nie jest historią, do której można podejść jak do każdej innej książki młodzieżowej. Szybko się przekonałam, że autor wymaga ode mnie pełnego skupienia i tylko w ten sposób mogę wyciągnąć dla siebie to, co najważniejsze z tej powieści. Jest ona bowiem pełna ukrytych znaczeń, przenośni i iluzji, granica między rzeczywistością a halucynacjami z czasem coraz bardziej się zaciera, jedno znajduje odzwierciedlenie w drugim i tylko pełna koncentracja umożliwia wyłapanie wszystkich smaczków, zrozumienie intencji autora stojących za poszczególnymi wydarzeniami zawartymi w historii Cadena. Osobiście jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak Neal Schusterman połączył ze sobą prawdziwy świat i jego wersję alternatywną wytworzoną przez umysł chłopca, za każdym razem, gdy udawało mi się połączyć ze sobą różne fakty i elementy układanki wskakiwały na mieście, w pełni dostrzegałam geniusz autora. Caden żyje na granicy fikcji i rzeczywistości, a my wraz z nim balansujemy między pozornie racjonalnym światem a morską wyprawą w stronę najgłębszego punktu Rowu Mariańskiego, obserwując jak oba światy wzajemnie się przenikają i na siebie oddziałują. Widzimy, jak trudne jest czasami rozróżnienie prawdy od iluzji wytworzonej przez umysł, która wcale nie wydaje się być mniej realna od otaczającego nas świata. Widać, że w Głębi Challengera każdy, nawet najmniejszy szczegół został starannie przemyślany, każdy element ma swoje przeznaczenie, nie znajdziecie tutaj nudnych zapychaczy, które w zamierzeniu mają tylko rozciągnąć powieść, dodając jej pustej objętości.

Choroba psychiczna Cadena jest podstawą i zarazem głównym tematem poruszanym w Głebi Challengera. To, co czyni tę powieść wyjątkową oraz niepowtarzalną to fakt, że Neal Schusterman doskonale wiedział, o czym pisze (jego syn sam niegdyś zanurzył się w głębi, rysunki jego autorstwa zawarte w książce pochodzą z tego okresu) i nie pominął żadnego etapu rozwoju choroby. Autor nie od razu wrzuca czytelnika w sam środek zawirowań w głowie bohatera, powoli, razem z Cadenem, zaczynamy odkrywać kolejne niezbadane i czasami przerażające fragmenty jego umysłu. Najpierw pojawiły się niepozorne, ostrzegawcze znaki, dopiero potem przechodzimy do o wiele poważniejszych, niepokojących wydarzeń. To nie jest zwyczajna książka dla rozrywki, wypełnienia czasu, pozostawienia czytelnika bez większych refleksji. Ona ukazuje zaskakującą prawdę stojącą za trudnościami, z jakimi musi mierzyć się chory, przybliża niezwykle ciężką dla społeczeństwa tematykę chorób umysłowych. Autor rzuca światło na wypełnioną przeszkodami podróż, w jaką wyrusza młody człowiek, którego powoli pochłania mrok...

Głębia Challengera to bezwarunkowo jedna z najlepszych powieści młodzieżowych opisujących zmaganie się z chorobą psychiczną. Jestem zauroczona sposobem, w jaki Neal Shusterman pokazał, co dzieje się w głowie Cadena. Ta historia zasługuje na uznanie oraz o wiele większy rozgłos, bo została napisana w niezwykle inteligentny, przejmujący sposób. Jest skomplikowana i prosta zarazem, dogłębnie porusza czytelnika, wciągając go bez reszty w świat, który jest jednocześnie absurdalny i jak najbardziej logiczny. Nigdy nie miałam do czynienia z podobną książką i sądzę, że już więcej nie spotkam się z równie wnikliwym studium choroby psychicznej. Po przeczytaniu Głębi Challengera zaczęłam inaczej patrzeć na świat i gwarantuję, że wy również tego doświadczycie, nie będziecie w stanie zapomnieć o tej lekturze. Jestem pewna, że jeszcze nie raz powrócę do tej niezwykłej historii, która otworzyła moje serce na nowe idee. Naprawdę warto przeczytać.

Czytaj dalej »

czwartek, 10 sierpnia 2017

Milion odsłon Tash, czyli jak zostać sławnym vlogerem i nie zwariować

0
Jedna z moich ulubionych booktuberek, Ashley z kanału A Dash of Ash, gorąco polecała Milion odsłon Tash, więc gdy tylko dostałam szansę, by przedpremierowo zapoznać się z tą powieścią, bez wahania z niej skorzystałam. Nastawiałam się na inteligentną i bardzo współczesną historię coming of age. Nie ukrywam, że miałam dość duże oczekiwania, bo od dawna nie przeczytałam żadnej książki z gatunku contemporary, która by mnie urzekła, a wyglądało na to, że Milion odsłon Tash może się okazać strzałem w dziesiątkę. Czy rzeczywiście tak było? 

Mogłoby się wydawać, że Natasha to zwykła nastolatka. Od rówieśników odróżnia ją jednak niezrównana miłość do pisarza Lwa Tołstoja, która natchnęła dziewczynę do stworzenia amatorskiego serialu internetowego będącego współczesną adaptacją Anny Kareniny. Nieszczęśliwe rodziny nie cieszyły się zbyt dużą popularnością do czasu, aż znana vlogerka poleciła serial na swoim kanale. W przeciągu jednej doby liczba subskrybentów kanału Tash na YouTubie wzrosła do kilkudziesięciu tysięcy, a ona sama musiała zmierzyć się z setkami komentarzy, fanartów, GIFów, maili i tweetów. Wraz z rosnącą liczbą odsłon kanału Tash odkrywa także siebie – jako uczennica, która po wakacjach rozpocznie ostatnią klasę, zaczyna myśleć o swojej przyszłości, jej matka nagle zachodzi w nieplanowaną ciążę, pojawia się także chłopak, który jej się podoba, ale Tash nie wie, jak ma stworzyć z nim związek przez wzgląd na swoją aseksualność i powolne odkrywanie tego, co się z tym wiąże... Natasha musi odnaleźć w sobie odwagę, by zmierzyć się ze swoimi problemami w realnym świecie.

Milion odsłon Tash to książka bardzo młodzieżowa. Często się zdarza, że gdy któryś z autorów stara się być na czasie i na siłę naśladuje styl mówienia nastolatków czy próbuje przedstawić ich problemy, wypada to co najmniej niezręcznie, ale w książce Kathryn Ormsbee wszystko było zupełnie naturalne i rzeczywiste. Powieść kręci się wokół serialu internetowego tworzonego przez Tash będącą scenarzystką i reżyserką oraz jej najlepszą przyjaciółkę Jack, która odpowiada między innymi za montowanie oraz pilnowanie, by Natasha nie ześwirowała przez wzgląd na swój perfekcjonizm i trudności w dogadywaniu się z aktorami. W Milion odsłon Tash pojawia się wiele tematów, które z własnego doświadczenia znają wszyscy blogerzy, vlogerzy czy też fangirls – posty na Tumblrze, shippowanie i OTP, ale także goniące terminy, przez które klawiatura wydaje się płonąć pod palcami. Można spojrzeć na kręcenie filmów na YouTubie w zupełnie inny sposób, jest to rzut oka za kulisy i wydaje mi się, że stanowi to niezwykle oryginalny, ciekawy dodatek nie tylko dla osób, które na co dzień w tym siedzą. Natasha musiała sobie poradzić z nagłą popularnością w sieci, gdy jej vlog stał się viral, a także z konsekwencjami internetowej sławy, między innymi z sodówką uderzającą do głowy, paniką czy szerzącą się falą hejtu, która potrafi być bardzo bolesna i może namieszać w głowie.

Przy okazji Kathryn Ormsbee przemyciła w swojej powieści wiele problemów socjalnych i wątków, z którymi do tej pory nie spotkałam się w literaturze młodzieżowej. Rodzina Tash składa się głównie z imigrantów – jej dziadkowie od strony ojca przyjechali z Czech i są prawosławni, z kolei jej mama przyleciała z Nowej Zelandii i praktykuje buddyzm, przez co dziewczyna musiała poradzić sobie z ustaleniem własnej tożsamości czy wiary, jaką chciałaby wyznawać, a także iść na kompromisy związane z wychowywaniem się w wielokulturowej rodzinie. Ponadto bardzo ważną kwestią w Milion odsłon Tash jest seksualność. Główna bohaterka wie, że jest aseksualna, jednak dopiero uczy się tak naprawdę, co to oznacza, walcząc z własnymi wątpliwościami i strachem. Momentami Natasha bywała zbyt przewrażliwiona na tym punkcie i miałam ochotę wywrócić oczami, gdy najmniejsza wzmianka mogła stać się iskrą zapalną do kłótni lub gdy po raz kolejny wracała do tych samych przemyśleń, dochodząc do identycznych wniosków, co było dość frustrujące, lecz na pewno trzeba zaliczyć ten wątek na plus. Pojawia się także wiele innych wątków dostarczających materiałów do przemyśleń, ale w większości wypadków autorka wprowadzała je w niezwykle subtelny, nienarzucający się sposób, mimo że wiele z nich porusza istotne kwestie.

Niestety, nie mogłoby być tak kolorowo do końca. Co prawda Kathryn Ormsbee udało się stworzyć ogromną różnorodność wśród postaci w Milion odsłon Tash – nie tylko pod względem seksualności (bo znajdziecie tutaj zarówno, hetero-, homo-, bi-, jak i wcześniej wspomnianych aseksualistów), ale także charakterologicznym. To nie jest długa powieść, mimo to autorce udało się tutaj umieścić mnóstwo bohaterów i jeszcze każdego z nich dość dokładnie przedstawić, za co należą jej się ogromne brawa. Znajdziecie tutaj wyluzowanego rockmana, wycofaną i chłodną gothkę, kochaną miss piękności, zadzierającego nosa gwiazdora, nerda bez wiedzy na temat popkultury... Przekrój jest szeroki, a ja muszę korzystać z tych uproszczeń, bo opisanie wszystkich mogłoby mi zająć kilkanaście stron w Wordzie. Nie mogę jednak powiedzieć, bym zżyła się z którymkolwiek z nich i specjalnie im kibicowała. Mimo tej różnorodności miałam wrażenie, że postaci są dość papierowe. Sama Tash przez większość czasu była w porządku, lecz pod koniec znacząco straciła w moich oczach i miałam ochotę naprawdę mocno nią potrząsnąć.

Milion odsłon Tash to powieść dobra, która pod wieloma względami odróżnia się od innych powieści młodzieżowych na rynku, lecz nie spełniła moich oczekiwań. Myślałam, że bardziej się w nią wciągnę i że będę nią zachwycona, tymczasem kolejne kartki przerzucałam raczej z umiarkowanym zainteresowaniem, a całość była dość przewidywalna. Mimo to Milion odsłon Tash to doskonała lektura na wakacje lub na leniwy wieczór początku zbliżającego się roku szkolnego i szkoda byłoby przegapić tę premierę, bo uważam, że pod względem tematyki i różnorodności wybija się na tle innych książek.

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia