sobota, 29 września 2018

Podsumowanie września

Szczerze mówiąc, bałam się. Bałam się, czy po takiej przerwie będę w stanie wrócić do regularnego blogowania i publikowania postów, choć bardzo tego pragnęłam. Myślę, że wrzesień możemy uznać za sukces i mam nadzieję, że uda mi się utrzymać taki tryb pracy przynajmniej do pierwszej sesji. Mój słodki odpoczynek dobiega końca, w październiku wracam na uczelnię, aby zmierzyć się z drugim rokiem medycyny, mimo to mam nadzieję, że także w roku akademickim uda mi się przeczytać dużo książek i napisać dla was wiele artykułów. Chociaż z publikacją postów radziłam sobie dobrze, być może czujecie, że nie udzielałam się mocno w komentarzach i na blogu, za co strasznie was przepraszam, ale dopadła mnie złośliwość rzeczy martwych i mój komputer postanowił się zepsuć w najmniej odpowiednim momencie. Mimo to starałam się nadrabiać aktywnością na moim Instagramie (@booksbygeekgirl), którego założyłam właśnie we wrześniu i na którego bardzo serdecznie was zapraszam! Uwielbiam przeglądać piękne zdjęcia, czerpać z nich inspiracje, a do tego rozmawiać z wami w komentarzach odnośnie książek, bookstagram to niesamowita społeczność i mam nadzieję, że zaczniecie śledzić mój profil, aby na bieżąco obserwować, co czytam i dyskutować ze mną o ulubionych lekturach!


Z R E C E N Z O W A N E
We wrześniu napisałam recenzje 4 książek. Myślę, że kiedy znowu wrócę do starego rytmu czytania, zacznie pojawiać się ich na blogu więcej, ale uważam, że cztery recenzje to i tak całkiem przyzwoity wynik. Tym razem wstrzymam się z wyborem najlepszej i najgorszej książki, ponieważ wszystkie te powieści były dla mnie miej więcej na tym samym poziomie. Żadna z nich specjalnie mnie zachwyciła, właściwie wszystkie w jakimś stopniu mnie rozczarowały i podejrzewam, że dość szybko wyparują z mojej pamięci. Miałam ogromne oczekiwania względem Kiedy wszystko się zmienia, bo pokochałam autorkę za jej Kiedy pada deszcz, ale była to do bólu przewidywalna, wręcz nudna powieść New Adult wykorzystująca wszystkie możliwe schematy. Dziewczyna ognia i cierni rozczarowała mnie budową świata przedstawionego i główną bohaterką, choć pod koniec fabuła obrała ciekawy kierunek, dzięki czemu udało mi się dobrnąć do końca. Jak powietrze jak na polską powieść jest całkiem przystępną historią, choć nie powala; może autorka nie korzystała z typowych dla tego gatunku chwytów, lecz była niekonsekwentna, a statyczne tempo powieści skutecznie uśmierciło moją ciekawość. Nareszcie udało mi się zabrać także za Opposition Jennifer L. Armentrout, czyli piąty i ostatni tom historii o Daemonie i Katy, którą zdążyłam pokochać przed laty, by nareszcie zabrać się za finał, niestety zakończenie mnie nie usatysfakcjonowało, choć wciąż seria Lux jest dla mnie ogromnym źródłem rozrywki, a Armentrout jest niezawodna, jeśli chodzi o wyciąganie mnie z książkowego kaca!


I N N E
Na blogu pojawiły się także 4 dodatkowe teksty, piątym jest to podsumowanie miesiąca. Najpierw przywitałam was pierwszym artykułem po długiej przerwie, gdzie wytłumaczyłam wam moje zniknięcie – po tylu miesiącach byłam wam to winna – a także zapewniłam o powrocie motywacji do pisania. Następnie przyszedł czas na przedstawienie wam mojego book haulu, czyli książek, które zasiliły moją biblioteczkę na przestrzeni ostatnich miesięcy. Nie zapomniałam również podzielić się z wami wrażeniami odnośnie pierwszego amerykańskiego serialu, jaki oglądnęłam od... roku? Chyba coś takiego. Bez wątpienia była to dziwna jak na mnie produkcja, bo wcale z uwagą nie śledzę przygód superbohaterów, tymczasem Cloak&Dagger opowiada losy dwójki nastolatków, którzy wcielają się w taką rolę, w końcu to serial Marvela! Na koniec zostawiłam to, co tygryski lubią najbardziej, czyli pierwszy przegląd dramowy! Uzależniłam się od koreańskich dram, które stały się częścią mojej codzienności, stąd uzbierało się naprawdę sporo tytułów. W pierwszym przeglądzie opisałam krótko moje opinie odnośnie seriali, które obejrzałam na przestrzeni stycznia, lutego i marca. Kolejne przeglądy dramowe są już w przygotowaniu!


A co w przyszłym miesiącu? Na pewno kolejne recenzje, w tym między innymi Pasażerka Alexandry Bracken i Dwór skrzydeł i zguby Sary J. Maas. Możecie się również spodziewać przeglądu dramowego z kwietnia, maja i czerwca, odnowimy także serię TOP 5, być może uda mi się też coś naskrobać z serii Geek na tropie, choć tego akurat obiecać nie mogę. 
Czytaj dalej »

środa, 26 września 2018

Opposition, czyli historia aroganckiego kosmity i zakochanej w nim dziewczyny dobiega końca

Moja miłość do Jennifer L. Armentrout rozpoczęła się właśnie od całkiem niepozornej serii Lux. Pamiętam, że sięgnęłam po nią z nudów na feriach ponad cztery lata temu i kompletnie przepadłam! Przeczytałam wszystkie dostępne wtedy cztery części bez tchu, nie mogąc oderwać się od cudownej historii Katy i Daemona. Pewnie, Lux ma swoje wady i przynajmniej na początku korzysta z mnóstwa znanych nam z literatury Young Adult schematów, lecz jest coś takiego w twórczości Armentrout, że w ogóle mi to nie przeszkadza, bo zawsze dodaje coś od siebie, w dodatku jej powieści są tak pełne akcji, że właściwie nie ma czasu głębiej się nad tym zastanawiać. Nie miałam jednak okazji sięgnąć po ostatnią część serii Lux – Opposition – ponieważ zawsze trudno jest mi się rozstawać z historią, która ma więcej niż tezy tomy i którą pokochałam całym serduchem. Dlatego mijały lata, aż nadeszła ta wiekopomna chwila. Jeśli Opposition Jennifer L. Armentrout nie wyciągnie mnie z tego okropnego kaca książkowego, w którym tkwię już prawie rok, to co mnie wyciągnie? Na szczęście chyba nie muszę szukać odpowiedzi na to pytanie, bo Armentrout okazała się niezawodna!

Katy wie, że świat zmienił się w noc, gdy przybyli Luksjanie. Nie wierzy, że Daemon nie zrobił nic, kiedy jego rasa groziła usunięciem ludzkości i hybryd z powierzchni Ziemi. Jednak granice między dobrem a złem rozmyły się.
Daemon zrobi wszystko, by uratować tych, których kocha, nawet jeśli ma to oznaczać zdradę. Wkrótce odróżnienie wroga od przyjaciela stanie się niemożliwe, a świat zacznie się walić dookoła nich. Cena za uratowanie przyjaciół i ludzkości może okazać się bardzo wysoka.
Opis z LubimyCzytać.pl

Seria Lux to seria, którą czyta się dla czystej rozrywki. Uwierzcie mi, przy Opposition wciąż bawiłam się wyśmienicie, mimo że nie jestem już nastolatką, ale... to już nie było to. Pewnie trochę dojrzałam, zmienił się mój gust czytelniczy, może autorka nie uciekła od klątwy ostatniego tomu, którego napisanie zawsze jest najtrudniejsze i faktycznie Opposition nie utrzymało poziomu swoich poprzedniczek – powodów może być mnóstwo. Pod względem ilości zwrotów akcji Armentrout jak najbardziej stanęła na wysokości zadania – dzieje się tyle, że strony właściwie samoistnie się przerzucają, czytelnik nie ma czasu nawet na chwilę oddechu, bohaterowie ciągle muszą mierzyć się z nowymi, nieprzewidywalnymi sytuacjami i nie mają nawet dwóch minut spokoju. To jakość wzbudza moje zastrzeżenia, mam bowiem wrażenie, jakbyśmy ciągle kluczyli, przerzucani z jednego krańca kraju na drugi, Daemon i Katy stoczyli w tym tomie mnóstwo potyczek z przeciwnikiem, lecz tak naprawdę nic z tego nie wynikało, a obiecana apokalipsa po najeździe obcych... No cóż, nie wygladała tak imponująco, jak można się tego było spodziewać z umiejętnościami Luksjan. Gdzieś w połowie autorka chyba zdecydowała, że zwykłe bijatyki nie wystarczą i próbowała dodać intrygę, ale w moim mniemaniu była ona kompletnie nieprzemyślana i rozpisana tak słabo, że do tej pory nie do końca rozumiem, co chciała nią osiągnąć. Jedna z ostatnich scen w Opposition również wydaje mi się naciągana, trochę taki tani chwyt mający wzbudzić głębsze uczucia u czytelnika, lecz był on tak wyrwany z kontekstu, że nie można go było wziąć na poważnie.

To, za co kochałam całą serię, to relacja między Katy i Daemonem. Armentrout ma dar do opisywania realistycznych, zadziornych, a przy tym słodkich romansów. Z każdym kolejnym tomem widziałam, jak więź między bohaterami się umacnia, jak ich uczucie, wystawiane na różne próby, tylko się pogłębia i właśnie tego zabrakło mi w Opposition. Ich cudowna miłość została nieco bardziej sprowadzona do cielesności, brakowało mi także ich zwyczajowego droczenia się, napięcia, tej iskry, która czyniła ich jedną z moich ulubionych literackich par. Dookoła świat się wali, żeby przetrwać Daemon musi udawać, że nie kocha już Katy, ale właściwie w pierwszej wolnej chwili zamykają się w łazience w wiadomym celu, mimo że wcześniej nie pozwalali sobie na równie nieodpowiedzialne zachowanie i między innymi za to ich szanowałam; że choć się kochali i zrobiliby wszystko, żeby ochronić się nawzajem, to potrafili zachować zdrowy rozsądek i w sytuacjach kryzysowych wybrać to, co było w danej chwili najważniejsze. Mam również nieodparte wrażenie, że pozostałe relacje w Opposition zostały potraktowane po macoszemu, moja ukochana Dee zepchnięta na dziesiąty plan, jakby nie liczyło się już nic poza miłością Katy i Daemona, jakby nie mieli rodziny i przyjaciół. Naprawdę mocno zawiodłam się pod tym względem, choć Daemon jest równie uroczy co zawsze i wciąż piekielnie seksowny! Katy we wszystkich poprzednich częściach jawiła mi się jako silna bohaterka, która nie pozwala sobie w kaszę dmuchać i nie czeka, aż jej chłopak przybędzie jej na ratunek, w tym tomie zachowywała się jednak jak bierna, zależna od protagonisty, zagubiona dziewczynka i zdecydowanie nie podobała mi się ta zmiana. Uwielbiam niezależne bohaterki, które zdają sobie sprawę z własnych słabości, ale również potrafią wykorzystywać swoje atuty i właśnie taka była Katy w Lux, aż nastąpiły czasy Opposition i dziwnego onieśmielenia dziewczyny.

Wiem, że na razie głownie narzekam, lecz przy Opposition naprawdę bawiłam się doskonale! Może momentami powtarzalność sekwencji mnie nużyła, jednak cała seria Lux to bez wątpienia dobra rozrywka, choć raczej dla młodszych czytelniczek, bo podejrzewam, że kilka lat temu byłabym zachwycona i nie zauważyłabym nawarstwiających się wad. Może nie straciłam głowy dla ostatniej części, lecz wciąż darzę tę serię sentymentem i ciepłymi uczuciami, a Katy i Daemon nadal zajmują miejsce w moim serduchu. Może nie na pierwszym planie, ale zdecydowanie są obecni. Ta seria zapoznała mnie z Jennifer L. Armentrout, która stała się jedną z moich ulubionych autorek, dlatego mimo niedociągnięć mogę ją polecić – zwłaszcza jeśli szukacie niezobowiązującej, emocjonującej rozrywki.


Seria Lux:
Obsydian // Onyks // Opal // Origin // Opposition
Czytaj dalej »

sobota, 22 września 2018

Przegląd dramowy #1

Powracam z kolejnym postem o koreańskich produkcjach! Szcerze mówiąc, nie spodziewałam się, że pokocham k-dramy tak bardzo, że zacznę je oglądać regularnie, właściwie nie wyobrażając sobie dnia bez choćby jednego odcinka. Mimo nawału materiału do nauki na studiach, jakoś udało mi się wygospodarować tę godzinkę dziennie i tym sposobem mogę się z wami podzielić aż jedenastoma tytułami, które obejrzałam na przestrzeni pierwszych trzech miesięcy 2018 roku! Nie spodziewałam się także, że posty dotyczące azjatyckich seriali będą się cieszyły taką popularnością na blogu, tymczasem całkiem dobrze dają sobie radę, dlatego postanowiłam powrócić do Was z Przeglądem dramowym. Początkowo publikowałam recenzję każdej dramy oddzielnie, jednak przez ostatnie miesiące nazbierało się mnóstwo obejrzanych przeze mnie tytułów, a żaden nie wzbudził we mnie na tyle silnych emocji, bym chciała mu poświęcić oddzielny post. Właśnie dlatego postanowiłam stworzyć coś na kształt kwartalnika, w którym zamieszczę krótkie opinie na temat widzianych w przeciągu trzech ostatnich miesięcy k-dram. Pierwszy Przegląd dramowy co prawda jest strasznie spóźniony, podobnie będzie z drugim, który już kończy się tworzyć w szkicach, jednak mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;) Przedstawiam wam w chronologicznej kolejności wszystkie koreańskie seriale, jakie obejrzałam na przestrzeni stycznia, lutego i marca. 



While You Were Sleeping
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Hong Joo, odkąd pamięta, ma sny, w których widzi mające się wydarzyć w przyszłości zbrodnie, nigdy jednak nie udało jej się zapobiec morderstwom. Kiedy naprzeciwko niej wprowadza się początkujący prokurator, Jae Chan, on również zaczyna widzieć w swoich snach przyszłość, jest ona jednak ściśle związana z życiem Hong Joo. Kiedy oboje zdają sobie sprawę z posiadanych umiejętności, Jae Chan ma zamiar wykorzystać zdolności dziewczyny, by uratować kolejne, niewinne ofiary. 

While You Were Sleeping miało ogromny potencjał, który został tak strasznie zmarnowany, że do tej pory na myśl o tym, jak koncertowo spieprzyli całą historię, boli mnie serce. Wydawało się, że drama stanie się hitem: dwójka bardzo popularnych w Korei aktorów (niekoniecznie dobrych, jednak z niesamowitą fanbase), genialny antagonista, przepiękna scenografia, która zapiera dech w piersiach i dobrze wytłumaczone, interesujące nadnaturalne zdolności... Ostatecznie jednak While You Were Sleeping jest bardzo średnią dramą, która ani ziębi, ani grzeje. Wszystko było takie poprawne, bez większych szaleństw, wpasowujące się w popularny trend prokuratorów/reporterów. Romans bez większej głębi, zabawne wstawki mnie osobiście nie śmieszyły, Suzy wcielająca się w główną bohaterkę zagrała całkiem znośnie (a musicie wiedzieć, że za nią nie przepadam, więc pierwsza bym na nią narzekała), choć bez polotu, podobnie Lee Jong Suk. Niby wszystko w porządku, a jednak nic ciekawego się tutaj nie zadziało. Ogląda się całkiem przyjemnie, to fakt, ale na tym koniec.


A Love So Beautiful
★★★★★☆☆☆☆

Opis: A Love So Beautiful opowiada historię sąsiadów i kolegów z klasy – Chen Xiao Xi, radosnej, uwielbiającej rysować dziewczyny, która nie widzi świata poza Jiang Chenem i właśnie Jiang Chena, najpopularniejszego chłopaka w szkole znanego z przystojnego wyglądu i najwyższych stopni w szkole. Śledzimy relację tej dwójki od gimnazjum przez liceum i studia aż do dorosłości, a na tej drodze towarzyszą im przyjaciele – zabawny nerd, wielbiciel komiksów Lu Yang, wysportowana, lojalna i twarda Jingjing oraz wschodząca gwiazda pływactwa Wu Bo Song, bez wzajemności zakochany w Xiao Xi.

Dla odmiany chińska produkcja, która z jednej strony obudziła we mnie ogromną frustrację, a z drugiej była tak pełna fluffu, że nie dało się odwrócić wzroku od monitora. A Love So Beautiful skupia się przede wszystkim na osobach i relacjach, dlatego tempo całej dramy jest wręcz leniwe, nabiera rozpędu dopiero pod koniec. Kilka razy zastanawiałam się nad porzuceniem serialu, zwłaszcza w jego początkowej fazie, naoglądałam się jednak tyle cudownych gifów na tumblrze, że wyczekiwałam na odpowiednie sceny i tylko dzięki temu udało mi się przetrwać początek osadzony w czasach gimnazjum i liceum. Scenarzystom należą się ogromne plusy za realne przedstawienie tego okresu, ale infantylne, słodkie zachowanie Xiao Xi naprawdę działało mi na nerwy, a jej zauroczenie Jiang Chenem, choć zasługuje na podziw przez wzgląd na jej determinację, było naprawdę frustrujące, bo całe swoje życie podporządkowała zachciankom chłopaka, który w dodatku ciągle ją od siebie odpychał i nie dopuszczał. Warto było jednak się przemęczyć, aby dotrzeć do momentu, w którym akcja przeniosła się na uniwersytet, powoli przechodząc w dorosłe życie. To była tak piękna historia, nasi bohaterowie przeszli wyraźną przemianę, pokochałam wszystkie relacje... Muszę też wspomnieć o bolesnym Second Lead Syndrome, bo Wu So Bong zasługiwał na o wiele więcej, to ideał faceta, zrobiłby wszystko dla Xiao Xi, jestem jednak wdzięczna scenarzystom za to, że dziewczyna nigdy się nie wahała, od początku do końca stojąc u boku Jiang Chena (nawet gdy zachowywał się jak dupek). Podsumowując, A Love So Beautiful to przeurocza, subtelna historia, która przynajmniej dla mnie zaczęła się dość słabo, ale potem zdecydowanie się poprawiła, by złamać mi serce, a następnie skleić je na nowo. 


Bad Guys
★★★★★☆☆☆☆

Opis: Bad Guys to drama o kryminalistach odsiadujących wieloletnie wyroki w więzieniu, którzy na specjalnych warunkach zostają wypuszczeni z celi, by wspomóc policję w walce z szerzącą się przestępczością. Emerytowany detektyw Oh Goo Tak, zwany wściekłym psem, przewodzi gangsterowi z niemal nadludzką siłą Park Woong Chulowi, płatnemu zabójcy najlepszemu w swoim fachu Jung Tae Soo i najmłodszemu seryjnemu mordercy Lee Jung Moonowi z IQ geniusza. Kontrolę nad nimi ma sprawować rzeczowa policjantka Yoo Mi Young. Aby zmotywować swoich podopiecznych do rozwiązywania spraw, Goo Tak za każdego schwytanego zbrodniarza oferuje obniżenie odsiadywanego wyroku o kilka lat, jednak za każdym razem tylko jednemu z nich może przysługiwać podobny przywilej, a po każdym śledztwie muszą wrócić do swojej celi.

Po dwóch słodkich historiach miałam ochotę na coś w mroczniejszym klimacie, więc najlepszym wyborem była oczywiście grupa niebezpiecznych morderców tropiąca innych groźnych przestępców. I chociaż pod względem ciężkiej atmosfery Bad Guys zdecydowanie spełnili moje wymagania, drama mnie nie zachwyciła. Przede wszystkim kocham bromance w tym serialu – raczej nie można było się spodziewać, że brutalny były detektyw, gangster, seryjny morderca oraz płatny zabójca zaprzyjaźnią się ze sobą i będą sobie wręczać bransoletki przyjaźni, ale po wspólnych przeżyciach zaczynają mieć do siebie pewien rodzaj szacunku i w skrajnych przypadkach potrafią ze sobą współpracować, mimo to wciąż ze sobą rywalizują, pozostają w stosunku do siebie nieufni, ciągle się wzajemnie testują... Ten bromance był tak cudownie niejednoznaczny i zabawny, że aż do tej pory mam ciarki. Bardzo podobała mi się również historia i sama postać Tae Soo, płatnego zabójcy, chociaż polubiłam charaktery wszystkich naszych przestępców. Gorzej się ma sprawa z Goo Takiem, czyli detektywem przewodzącym jednostce oraz Mi Yeong, pani porucznik, która nadzorowała ten program i miała dosłownie kij w dupie. Oboje byli niezwykle irytujący. W Bad Guys nasi panowie musieli poradzić sobie z oddzielnymi sprawami – łapią trzech seryjnych morderców, zostają wciągnięci w śledztwo odnośnie handlem organami, by potem zagłębić się w bardziej gangsterski półświatek, pod koniec pojawia się jednak większa intryga, która spaja fabułę. Jest przygnębiająco i brutalnie, to zdecydowanie nie jest serial dla widzów o słabszych nerwach, ale choć sekwencji walk jest całkiem sporo, a poboczne wątki okazały się być niesamowicie skomplikowane, Bad Guys mnie nie kupili. Kilka razy omal nie porzuciłam tej dramy, jakoś nie mogłam się w nią wciągnąć i ostatecznie wspominam ją raczej z niesmakiem.


Just Between Lovers
★★★★★★★☆☆☆

Opis: Lee Kang Doo i Ha Moon Soo przed laty zostali połączeni przez okrutną tragedię. Oboje utknęli pod gruzami zawalonego centrum handlowego, gdzie przez kilka dni byli zdani tylko na siebie. Przetrwali, lecz ich życie już nigdy nie było takie samo. Moon Soo w katastrofie straciła młodszą siostrę i do tej pory obwinia się za jej śmierć; jej rodzice, nie potrafiąc pogodzić się z odejściem córki, rozstali się. Gnębiona przez wyrzuty sumienia postanowiła zostać architektem, by nigdy nie dopuścić do podobnej tragedii. Tymczasem Kang Doo w wyniku zawalenia galerii stracił nie tylko ojca, ale także perspektywy na przyszłość; w wyniku uszkodzenia kolana musiał pożegnać się z karierą sportowca. Oboje przez przypadek spotykają się ponownie przy projekcie budowlanym powstającym na gruzach starego centrum handlowego. 

Jest Between Lovers to drama, która podbiła serca niemal wszystkich widzów... Z wyjątkiem mnie. Wszyscy wychwalali ją pod niebiosa, więc kiedy zabrałam się za oglądanie serialu, miałam ogromne oczekiwania i być może właśnie to był mój błąd? Uważam, że historia jest naprawdę dobra i przejmująca, a aktorzy stanęli na wysokości zadania, w zupełności wcielając się w swoje role i tworząc wielowymiarowych, skomplikowanych bohaterów przepełnionych cierpieniem, którzy mimo upływu lat wciąż wydają się tkwić pod gruzami zawalonego centrum handlowego, lecz... Ani razu nie dopadło mnie wzruszenie. Just Between Lovers ma przygnębiający, choć przepełniony nadzieją klimat i dla wielu osób była wręcz uzdrawiającą dramą, jednak nie byłam w stanie zidentyfikować się z historią, nie wywołała ona u mnie tak silnych emocji, jak się tego spodziewałam i po kilku miesiącach pamiętam zaledwie urywki. Uważam jednak, że warto obejrzeć Just Between Lovers choćby dla niesamowitego, pełnego wzajemnego zrozumienia romansu głównych bohaterów, doskonałych ról Junho oraz Jin Ah oraz zobaczeniu, jak osoby, które przeżyły prawdziwą tragedię, realistycznie radzą sobie z jej następstwami. To naprawdę dobry serial z głębokim przesłaniem, nie byłam jednak w niego zainwestowana emocjonalnie, przez co nie potrafię się nim zachwycić.


City Hunter
★★★★★☆☆☆☆

Opis: "Poochai" Lee Yoon Seung to uzdolniony absolwent MIT, który dostał pracę w Błękitnym Domu [siedziba prezydenta Korei Południowej]. Razem ze swoim zastępczym ojcem, dowódcą sił specjalnych kraju, planuje zemstę na pięciu skorumpowanych politykach, których działania przed laty doprowadziły do śmierci jego biologicznego rodzica i całej jego jednostki. W Błękitnym Domu jako ochroniarz pracuje także Nana – dziewczyna, którą Yoon Seung obiecał chronić.

City Hunter to już klasyk. Drama, która w trakcie trwania zebrała niesamowitą oglądalność, na stałe zapisując się w kanonie seriali, które musi obejrzeć każdy fan koreańskich produkcji. Stwierdziłam, że najwyższy czas nadrobić także te starsze dramy i stąd mój wybór padł na City Huntera z Lee Min Ho (którego zdążyłam pokochać w The Legend of the Blue Sea ♥) i Park Min Young (jedna z moich ulubionych koreańskich aktorek) w rolach głównych. Spodziewałam się wiele, bowiem drama ta jest często porównywana z Healerem, którego kocham całym swoim serduchem. Ostatecznie jednak nie polubiłam się z tym serialem, gdzie głównym wątkiem jest zemsta na wysoko postawionych politykach, w tym także na prezydencie, za porzucenie swoich żołnierzy w przeszłości. Przede wszystkim nie podobał mi się główny bohater; nawet jeśli rozumiem jego pobudki, absolutnie nie zgadzam się sposobu, w jaki traktował Nanę, przyciągając i odpychając, pomiatając nią z miejsca na miejsce. Sekwencje akcji były w porządku i zawsze ciekawiło mnie, jak tym razem Yoon Seung zemści się na korupcyjnych urzędnikach, było to jednak za mało, by City Hunter utrzymał moje zainteresowanie od początku do końca. Nie do końca rozumiem, dlaczego zalicza się do klasyków, ale od jego emisji minęło już siedem lat, a jego popularność nie znika. Osobiście jestem team Healer i to się nie zmieni. 


When A Snail Falls In Love
★★★★★☆☆☆

Opis: Detektyw Ji Bai ma wyszkolić nową rekrutkę świeżo po akademii policyjnej, genialną profilerkę Xu Xu, która została zatrudniona, mimo że zawaliła testy sprawnościowe. Xu Xu jest świetna w odgadywaniu cudzych myśli, nie potrafi jednak wchodzić w interakcje z innymi ludźmi, ale nie jest to powód, dla którego Ji Bai usilnie stara się jej pozbyć ze swojej jednostki. Chociaż Xu Xu jest uzdolnionym profilerem, biega wolno niczym ślimak i nie jest sprawna fizycznie. Udaje jej się jednak zaimponować swoimi talentami Ji Baiowi, który staje się jej mentorem. Z czasem zakochują się w sobie pośrodku licznych, prowadzonych przez nich śledztw.

When A Snail Falls in Love jest oparte na popularnej powieści; książki tego samego autora zostały zekranizowane w postaci innych chińskich dram jak Love Me If You Dare, które było tak cudownie skomplikowane i intrygujące, że trzymało mnie na krawędzi fotela od początku do końca, dlatego miałam ogromne oczekiwania względem tego serialu. Trudno mi powiedzieć, która z tych dwóch produkcji jest lepsza, bo kompletnie różnią się dynamiką akcji i całym klimatem, obie jednak są naprawdę dobre i jeśli tylko szukacie azjatyckiego kryminału, polecałabym właśnie cdramę nakręconą na podstawie książek Ding Mo. Skupiając się jednak na samym When A Snail Falls in Love – ten serial, mimo że kładzie bardzo duży nacisk na wątek kryminalny i psychologię zbrodniarzy, jest wprost przesłodki! A wszystko to za sprawą głównej bohaterki, cudownie niedostosowanego do prawdziwego życia geniusza. Jest ona bezpośrednia, ale stara się dostarczać prawdę tak, by nie zranić niczyich uczuć; zna swoją wartość, lecz nie jest arogancka i potrafi przeprosić, gdy popełni błąd lub nieumyślnie kogoś skrzywdzi. To taki psychologiczny Sherlock Holmes w spódnicy i naprawdę trudno jej nie kochać, zwłaszcza że swoje przygody w policji przedstawia za pomocą ilustracji, gdzie osoby z jej otoczenia zostały przedstawione w formie zwierząt. Główny protagonista również łapie za serce; jest odpowiedzialnym dowódcą jednostki, zdystansowanym, ale nie chłodnym, uwielbia żartować i się droczyć, a do tego jest pełen empatii. Trudno w serialach znaleźć tak zdrową parę postaci, co bez wątpienia zasługuje na duże uznanie. Intryga momentami była naciągana i drama być może nie trzymała w aż tak dużym napięciu, lecz When A Snail Falls in Love zdecydowanie zasługuje na uwagę. Uwierzcie mi, pochłoniecie ten serial w jeden dzień bez żadnych przerw, naprawdę trudno oderwać się od tej historii.  


Chicago Typewriter
★★★★★★★★☆☆

Opis: Han Se Joo to współczesny pisarz, którego książki sprzedają się niczym ciepłe bułeczki, dzięki czemu zyskał status celebryty w Korei, jednak pierwszy raz w ciągu swojej kariery napotyka blokadę twórczą, której nie potrafi pokonać. Odkąd przestał pisać, zaczęły mu się śnić dziwne sny, w których jest pisarzem i rewolucjonistą w 1930 roku, w czasach okupacji japońskiej. Jedynym wyjściem z sytuacji wydaje się być skorzystanie z pomocy utalentowanego ghostwritera, Yoo Jin Oh, również pojawiającego się w snach, stawia on jednak warunki, na które Se Joo nie chce się zgodzić. W dziwnych wizjach pisarza pojawia się jeszcze jedna osoba, którą przez przypadek spotyka na swojej drodze – Jeon Seol, pani weterynarz i główna antyfanka aroganckiego Han Se Joo. Losy tej trójki zostały ze sobą związane na długo przed ich ponownym spotkaniu w dwudziestym pierwszym wieku, jednak czy uda im się rozwikłać tajemnicę z przeszłości, jednocześnie nie szkodząc swojej teraźniejszości?

Śmiało mogę powiedzieć, że to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza drama, jaką obejrzałam w tym roku i zalicza się do moich all-time favorite. Chicago Typewriter jest tak świeży, intrygujący i niesamowity, że aż słów mi brakuje, by wyrazić genialność twórców. Wszystko jest dopracowane w najmniejszym szczególe, przez co drama zachwyca nie tylko pomysłem na fabułę, ale także całym wykonaniem. Nie spodziewałam się, że zakocham się w Chicago Typewriter i bardzo długo zabierałam się za tę historię, ale już pierwszy odcinek sprawił, że straciłam głowę, a potem także i serce, akcja ani na chwilę nie zwalnia tempa, a każdy kolejny odcinek był jeszcze lepszy od poprzedniego! Nie chcę zbyt szczegółowo pisać o fabule, aby nie zdradzić wam ukrytych w niej niespodzianek, bo cała intryga została starannie zaplanowana i kolejne zwroty zaskakiwały mnie na każdym kroku, a kinematografia zapiera dech w piersiach. Do tego dochodzą świetnie napisani, wielowymiarowi bohaterowie, cudowny bromance i niesamowity, słodki romans, który sprawiał, że aż serce zaczynało mi szybciej bić i nie mogłam przestać się szczerzyć, widząc moje OTP na ekranie. Uwierzcie mi, warto obejrzeć Chicago Typewritera, który wyróżnia się oryginalnością, zabrał mnie na prawdziwy, emocjonalny rollercoaster, jednocześnie tworząc fantastyczną historię, która przebija niejedną powieść. 


The Girl Who Sees Scents
★★★★★★★☆☆☆

Opis: Nastoletnia Eun Sol staje się świadkiem morderstwa swoich rodziców. Uciekając przed zabójcą, wpada pod samochód i trafia do szpitala, gdzie znajduje się dziewczynka o tym samym imieniu. Morderca przez przypadek zabija drugą Eun Sol, młodszą siostrę Moo Gaka, który postanawia wstąpić do policji i rozwiązać sprawę. Jednocześnie po kilku miesiącach ze śpiączki budzi się właściwa Eun Sol; na skutek wypadku zyskała umiejętność, dzięki której potrafi widzieć zapachy, doznała także amnezji i nie pamięta niczego sprzed momentu wypadku. Jeden z policjantów postanawia zabrać ją do domu, nadając jej nowe imię – Oh Cho Rim i chroni przed wciąż grasującym na wolności mordercą.

Szczerze, nie spodziewałam się zbyt wiele po tej dramie, trafiłam na nią zupełnie przypadkiem, ale absolutnie nie żałuję, że ją obejrzałam! Bardzo mocną stroną The Girl Whoo Sees Scents był nasz czarny charakter, bowiem cała idea seryjnego mordercy i jego skomplikowany, intrygujący modus operandi zasługuje na brawa, to jeden z najciekawszych motywów kryminalnych w koreańskich dramach (choć moim zdaniem pod sam koniec trochę zniszczyli jego postać i wciąż nad tym ubolewam)... Ale ja oglądałam ten serial dla romansu i nie wstydzę się tego przyznać. Jakoś w tym roku nie trafiło się zbyt wiele OTP, które zajęłyby miejsce w moim sercu, tymczasem wątek miłosny w The Girl Who Sees Scents totalnie zawrócił mi w głowie, Moo Gak i Cho Rim byli tak słodcy i zabawni, że właściwie nie potrzebowałam żadnej fabuły, mogłabym oglądać ich wspólne interakcje bez końca. Drama ta celowała w aspekt komediowy, ale dla mnie humor był raczej średni. Zdecydowanie polecam jednak obejrzenie The Girl Who Sees Scents, nawet mimo rozbudowanego elementu thrillera, była to lekka, przyjemna historia, którą obejrzałam w trzy dni i sprawiła mi wiele frajdy.


Hwayugi
★★★★★☆☆☆

Opis: Jin Seon Mi posiada niezwykłą zdolność – potrafi widzieć złe dusze i potwory, posiada legendarną moc Sam Jang, a jej krew przyzywa wszelkiej maści demony pragnące zdobyć potęgę dzięki jej zdolnościom. Jednym z nich jest Son Oh Gong, niegdyś bóstwo, które za karę zostało zesłane na ziemię. Kiedyś w wyniku podstępu Seon Mi uwolniła Son Oh Gonga z jego więzienia i od tamtej pory ich losy splotły się ze sobą nieodwracalnie. By przeżyć, kobieta nakłada bogowi mityczną bransoletę Geumganggo, przez którą Oh Gong wbrew swojej woli zakochuje się w Seon Mi i jest na każde jej skinienie, pod przymusem chroniąc ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Oboje muszą zmierzyć się z siłami zła, jednocześnie unikając intryg Niebios i demona Ma Wang.

Hwayugi miało szansę stać się jedną z najlepszych dram tego roku i dołączyć do grona moich ulubieńców, od pierwszego momentu byłam zachwycona dosłownie wszystkim – intrygującymi, wielowymiarowymi bohaterami, zarówno tymi głównymi, jak i pobocznymi, wykorzystaniem elementów tradycyjnego, koreańskiego folkloru, niezwykle napisaną historią, która nie kojarzyła mi się z żadną widzianą do tej pory produkcją, a między głównymi postaciami tak niesamowicie iskrzyło, że wciąż mam ciarki na wspomnienie ich relacji... Zapewne zastanawiacie się, co w takim razie mogło pójść źle i naprawdę ciężko mi odpowiedzieć. Mniej więcej druga połowa dramy okazała się być słaba i przewidywalna, gdzieś od dwunastego odcinka wszystko zaczęło się psuć, twórcy zapomnieli, co to logika, intrygujące wątki z pierwszej części Hwayugi zostały zapomniane, a finał woła o pomstę do nieba, bo był po prostu śmiechu warty. Zamiast zakończyć epicką opowieść z prawdziwym przytupem, dostaliśmy... Nawet nie wiem, jak to określić, to była po prostu masakra piłą mechaniczną. Mimo to: POLECAM. Może jestem masochistką, ale tak zabawnej i intrygującej dramy nie widziałam od dawna, chcę mieć własnego Oh Gonga, bo to jeden z najwspanialszych męskich bohaterów w dramach ever, romans był piękny, przepełniony napięciem, momentami miałam dość ich przepychanek, ale uwierzcie, że warto czekać, do tego masa genialnych wątków pobocznych... Przymknijcie oko na słabe efekty specjalne, a naprawdę będziecie się przy tej dramie świetnie bawić. 


My Amazing Boyfriend
★★★★★☆☆☆

Opis: Mutant Xue Ling Qiao przez kolejne stulecia pozostawał w śpiączce, wystawiony w muzeum jako zmumifikowane zwłoki. Zostaje przez przypadek obudzony ze snu przez mającą ciągłego pecha aktorkę Tian Jing Zhi. By uratować ją przed śmiercią i spłacić swój dług, łamie swoje zasady, dając jej swoją krew, przez którą zostają połączeni – Xue Ling Qiao czuje bicie serca dziewczyny i wie, kiedy znajduje się ona w niebezpieczeństwie. Postanawia wprowadzić się do jej mieszkania, wiedząc, że śmierć Tian Jing Zhi może zaowocować również jego śmiercią. Początkowa, wzajemna niechęć między tą dwójką powoli przekształca się w cieplejsze uczucia, jednak Ling Xiao i Jing Zhi zostają uwikłani w tajemniczą intrygę i plan zemsty ciągnący się przez ostatnie stulecia; w dodatku na Ling Xiao polują naukowcy zafascynowani jego niesamowitymi zdolnościami.

Nie mam pojęcia, jak udało mi się dobrnąć to końca My Amazing Boyfriend. Ta drama jest tak zła, że aż dobra; tak tragiczna, że aż wciągająca. Nie jestem pewna, jak się zabrać za napisanie mojej opinii, bo fabuła była tak niedorzeczna, że nadawała się tylko do kosza na śmieci, a bohaterowie tak okropni, że właściwie nie było momentu, w którym nie chciałabym ich udusić; mimo to bawiłam się przy tym serialu wyśmienicie. To było trochę jak z oglądaniem jakiejś katastrofy – wiesz, że jesteś świadkiem czegoś strasznego, jednak nie potrafisz odwrócić wzroku i z My Amazing Boyfriend jest podobnie. I chyba na tym skończę – jeśli jesteście masochistami, zapewne i tak spróbujecie, nie przejmując się moimi ostrzeżeniami, ale jeśli chcecie zachować zdrowe zmysły pod żadnym pozorem nie zabierajcie się za tę chińską produkcję.


Radio Romance
★★★★★☆☆☆

Opis: Song Geu Rim pisze scenariusze programów radiowych, choć nie jest do końca uzdolniona literacko. Posiada pasję i chęci, lecz przez swoje niedostatki, mimo upływu lat, wciąż jest jedynie asystentką pisarza. Nie ma jednak zamiaru zrezygnować ze swojego marzenia, które zrodziło się po utracie wzroku przez jej matkę – wspólnie słuchały radia, Geu Rim również często opowiadała kobiecie, jak wygląda niebo, otaczający ich świat i pragnęła, by ktoś kiedyś przeczytał jej słowa na antenie, przynosząc ukojenie słuchaczom, jak kiedyś radio stało się dla niej niewysłowionym wsparciem. Kiedy programowi radiowemu Song Geu Rim grozi zdjęcie z anteny, udaje jej się zdobyć najbardziej pożądadnego DJa – popularnego aktora Ji Soo Ho, którego całe życie zostało zapisane w scenariuszu, a on nie umie zrobić niczego spontanicznego bez wcześniej przygotowanego skryptu.

Radio Romance zaczęło być emitowane w momencie, w którym żadna inna bieżąco transmitowana drama mnie nie interesowała, stąd postanowiłam dać jej szansę, zwłaszcza że zwiastuny wyglądały naprawdę ciekawie. Otoczka wokół tego serialu została mocno napompowana jako pierwszej dorosłej roli Kim So Hyun, niezwykle popularnej aktorki dziecięcej, która w tym roku skończyła dwadzieścia lat według koreańskiego sposobu liczenia. Początek był naprawdę niezły, podobała mi się postać Song Geu Rim, to, że dążyła do celu, ale nie robiła tego po trupach, była jednocześnie silna i wyrozumiała. Również sposób przedstawienia radia przypadł mi do gustu, był on niezwykle ciepły oraz pokrzepiający i sprawił, że zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na programy radiowe, jednak w pewnym momencie sympatyczna, przepełniona empatią historia przekształciła się w znaną z wszystkich innych dram opowieść o toksycznej rodzinie bogaczy, a romans między głównymi bohaterami w wielu momentach był... niewłaściwy? Rozumiem, że Soo Ho po raz pierwszy zaczęło zależeć na kimś poza samym sobą, ale za bardzo naciskał na Geu Rim w sprawach związku i przenoszenia go na coraz wyższe poziomy, co bardzo mi się nie podobało. Motyw radia również został zepchnięty na dalszy plan, przestano przejmować się programami opowiadającymi o ludzkich historiach, a według mnie była to najmocniejsza strona Radio Romance. Ostatecznie nie mogę powiedzieć, że była to jakaś wybitna produkcja, ale nie była też do końca zła, nawet jeśli scenarzyści zaczęli stosować bardzo tanie chwyty. Należy im się jednak szacunek za wprowadzenie niewidomej matki Geu Rim – w koreańskich serialach bardzo rzadko mówi się o jakichkolwiek niepełnosprawnościach ze względu na mentalność społeczeństwa, tymczasem utrata wzroku przez matkę głównej bohaterki odegrała znaczącą rolę. Ogólnie Radio Romance jest całkiem przyjemne, ale do zobaczenia tylko wtedy, gdy nie macie nic innego do oglądnięcia.


Uff, dotarliśmy do końca! Wiem, że zarzuciłam was lawiną tekstu i jeśli ktoś dotrwał do końca tego wpisu, należy mu się pomnik, nie żartuję. Mimo to mam nadzieję, że wśród tych jedenastu dram znalazł się tytuł, który zaintrygował was na tyle, byście dali mu szansę. Najbardziej z tej listy polecam genialnego Chicago Typewritera, jeśli macie ochotę na coś bardziej epickiego i wypełnionego fantastyką Hwayugi sprawdzi się idealnie, z kolei The Girl Who Sees Scents ma w sobie sporo uroku, a przy okazji posiada intrygujący wątek kryminalny. Nie będę was już dłużej dzisiaj zamęczać, zdradźcie mi tylko w komentarzach, jaka jest ostatnia koreańska drama, jaką widzieliście lub czy w ogóle jesteście zainteresowani azjatyckimi produkcjami ;)
Czytaj dalej »

środa, 19 września 2018

Jak powietrze, czyli dałam szansę polskiemu New Adult i nie było aż tak źle

Rzadko sięgam po rodzimych autorów. Podejrzewam, że nie jestem w tym osamotniona, tym razem jednak postanowiłam skorzystać z nadarzającej się okazji i przekonać się, jak książka górnolotnie określana jako pierwsze polskie New Adult poradzi sobie w zderzeniu z zagranicznymi tytułami. NA jest to tak specyficzny gatunek, że dość trudno zepsuć historię wpasowującą się w standardy, dlatego do Jak powietrze Agaty Czykierdy-Grabowskiej podchodziłam nawet pozytywnie. Sami sprawdźcie, czy słusznie. 

Zwykła dziewczyna, zwykły chłopak, niezwykła miłość.
Niektórym może się wydawać, że Oliwii niczego nie brakuje – przystojny chłopak, świetne studia, wieczory spędzane w warszawskich klubach. Ale gdy los stawia na jej drodze Dominika, w jego bursztynowych oczach dziewczyna dostrzega coś, czego nie dał jej wcześniej nikt inny.
Dominik mieszka w obskurnej kamienicy na Pradze i musi zajmować się młodszym rodzeństwem. W jego życiu nie ma miejsca na rozrywki ani nawet na marzenia.
Choć pochodzą z dwóch różnych światów, wkrótce okazuje się, że nie mogą bez siebie żyć. On przynosi jej długo oczekiwany spokój, ona jest dla niego jak powietrze.
Ale czy taka miłość ma szanse przetrwać?
Czy Dominik potrafi odciąć się od bolesnej przeszłości?
Czy da się żyć bez powietrza?

Opis z LubimyCzytać


Jak powietrze to książka, która rozpoczęła się zaskakująco dobrze. Nie spodziewałam się, że aż tak wciągnę się w powieść polskiej autorki, w dodatku obawiałam się, że pisarka mogłaby sugerować się zagraniczną, popularną twórczością New Adult, ale okazało się, że stworzyła kompletnie nową fabułę, która nie kojarzyła mi się z żadną poznaną do tej pory książką z tego gatunku. Jest to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę fakt, że New Adult niejako opiera się na utartych schematach, dlatego Agacie Czykierdzie-Grabowskiej należą się ogromne brawa. Jak powietrze ma naprawdę wyjątkowy klimat, z tej powieści emanował jakiś taki głęboki spokój, fabuła była prostolinijna, subtelna, jednocześnie przyziemna i wyjątkowa. Niestety z czasem coś, co było ogromną zaletą książki, przekształciło się w jej wadę, bo kolejne wątki okazały się być zbyt statyczne, około dwusetnej strony zapragnęłam jakiejś odmiany, która wyrwałaby bohaterów z ich idyllicznej, monotonnej rzeczywistości. Kiedy jednak w końcu pojawiła się jakaś akcja – która notabene nie wprowadziła zmiany do tempa powieści, więc nie spełniła swojego zadania – kompletnie nie pasowała do całej historii, gryzła się z realizmem Jak powietrze, jakby sama autorka wiedziała, że potrzebuje urozmaicenia fabuły, ale nie wiedziała, jak to zrobić, więc sięgnęła po pierwszy lepszy, tym razem już schematyczny pomysł. Podobnie sprawa się ma z niepotrzebnym, wydumanym dramatem na same zakończenie, było to według mnie strasznie naciągane i bezsensowne. 

Jak powietrze skupia się na relacji głównych bohaterów, a także ich własnych demonach z przeszłości. Ironicznie, miłość Dominika oraz Oliwii jest jednocześnie uzdrawiającą, jak i toksyczna, przynajmniej w moim odczuciu. Chociaż dzięki sobie nawzajem przestali być tak samotni, a ich rany zaczynały się zasklepiać, to, że byli właściwie uzależnieni od swojej obecności, nie potrafili wytrzymać nawet kilku godzin z daleka od siebie, nie posiadali własnego życia... Według mnie nie tak powinien wyglądać zdrowy związek i strasznie mnie zirytowało, gdy Dominik strzelił focha, bo przez kilka godzin Oliwia się do niego nie odzywała. Jeżeli zaś chodzi o samych bohaterów, nie znalazłam w nich nic szczególnego. Nie jestem pewna, czy autorka nawet starała się nadać im indywidualny rys, może z wyjątkiem ciężkiej przeszłości, choć w tym wypadku nie domknęła także wszystkich wątków. Największa tajemnica Dominika, która jest niezwykle bolesna, nie wywołała na mnie aż tak szokującego wrażenia, choć powinna i wydaje mi się, że jest to wina przedstawienia tego wątku, który został zlekceważony i wciśnięty na siłę, by zwiększyć końcowy dramat. Gdzieś zostało także wspomniane o jego traumie związanej z wypadkiem, jednak nigdy nie dowiadujemy się, co to za incydent. Oliwia ma ogromny żal do ojca przez to, jak się zachowywał po śmierci jej matki, lecz nigdzie nie zostało uściślone, co tak naprawdę się między nimi wydarzyło. Strasznie żałuję, że pewnych wątków Agata Czykierda-Grabowska nie dopracowała. 

Najjaśniejszym punktem Jak powietrze jest młodsze rodzeństwo Dominika i motyw rodzinny. Po śmierci nieodpowiedzialnej matki chłopak musiał przejąć rolę opiekuna nad pięcioletnimi bliźniakami i stać się głową rodziny. Dla Kacpra oraz Hani Dominik jest gotowy poświęcić wszystko, byle tylko zapewnić im miłość oraz poczucie bezpieczeństwa. Oliwia również z miejsca pokochała dzieciaki, którymi przyszło jej się opiekować po spowodowaniu niefortunnego wypadku Dominika, dlatego rodzinne ciepło niemalże promieniowało z kartek, gdy we czwórkę poddawali się wydawałoby się przyziemnym czynnościom, które jednak sprawiały im mnóstwo frajdy, dzięki czemu czytelnik nie czuł się nawet przez chwilę znudzony tymi codziennymi aktywnościami. Jak powietrze jest silnie nastawione na wątek rodzinny, który dotyczy nie tylko bliźniąt i Dominika, ale także Oliwii i jej skomplikowanej relacji z ojcem. Do tej pory nie miałam okazji przeczytać zbyt wielu książek, które tak mocno skupiałyby się na ognisku domowym, więc muszę przyznać, że jestem zachwycona tym aspektem powieści Agaty Czykierdy-Grabowskiej. 

Jak powietrze zaczęło się naprawdę dobrze, ale z czasem coraz bardziej traciłam zainteresowanie fabułą, cała historia popadła w marazm oraz repetytywność, brakowało mi zmian tempa akcji i ogólnie jakiegoś przełamania schematu powtarzających się wydarzeń. Niestety, bohaterowie nie byli na tyle oryginalni, by ukryć wady rozpisania treści, sam romans również nie był na tyle fascynujący. O ironio, o wiele bardziej czułam chemię między Dominikiem i Oliwią, gdy dopiero byli na etapie poznawania się, kiedy weszli w etap związku kompletnie straciłam nimi zainteresowanie, w moim odczuciu autorce nie udało się oddać głębi ich uczuć, a przydługie monologi wewnętrzne dotyczące partnera zaczęły strasznie mnie męczyć. Mimo to Jak powietrze nie jest złą powieścią, powiedziałabym, że jak na polską próbę New Adult jest całkiem udana, jednak w ostatecznym rozrachunku nie udało jej się mnie kupić.

Czytaj dalej »

sobota, 15 września 2018

Serial: Cloak&Dagger

Cloak&Dagger to serial, który niejako skorzystał z mojego kaca dramowego. Przez lipiec i sierpień nie miałam ochoty na żadną koreańską produkcję, ale coś oglądać musiałam – tym sposobem zabrałam się za historię o skrajnie różniących się nastolatkach, którzy w wyniku wybuchu platformy zyskali niesamowite moce, stając się jedynymi osobami zdolnymi do uratowania miasta przed zagładą. Cloak&Dagger jest o tyle dziwnym wyborem w moim repertuarze (uwaga, zaraz posypią się hejty), ponieważ nie jestem specjalną miłośniczką Marvela czy DC i jestem chyba najmniej zorientowaną osobą w blogoferze, jeśli chodzi o ekranizacje komiksów. Mniej więcej kojarzę, co się dzieje MCU, ale niewiele z tych filmów widziałam na własne oczy, podobnie sprawa ma się z serialami. Co takiego ma więc w sobie Cloak&Dagger, że co tydzień z niecierpliwością oczekiwałam na kolejne odcinki i na pewno zapoznam się z sezonem drugim?

Tandy (Olivia Holt) i Tyrone (Aubrey Joseph) to dwójka nastolatków, która została połączona przez traumatyczne wydarzenia z przeszłości – tego samego dnia zginęły bliskie im osoby. Tandy straciła ukochanego ojca w wypadku samochodowym, natomiast starszy brat Tyrone'a umarł zastrzelony przez spanikowanego policjanta w trakcie próby ucieczki po tym, jak Ty ukradł samochodowe radio. Oboje znaleźli się w wodzie w momencie, w którym na pobliskiej platformie doszło do eksplozji, tym samym zyskując nadprzyrodzone moce, które ujawniły się w momencie ich ponownego spotkania po latach.


Cloak&Dagger to serial utrzymany na zasadzie kontrastu, który miesza w głowie. Mogłoby się wydawać, że pochodząca z dobrego, bogatego domu Tandy, która w dzieciństwie była przesłodką baletnicą o twarzy aniołka, a teraz zyskała moce związane ze światłem i nadziejami, będzie stanowiła przykład grzecznej, poukładanej dziewczynki. Tymczasem dosypuje nadzianym chłoptasiom narkotyków do drinków, okrada ich, mieszka w starym kościele, niemal nie utrzymując kontaktu z matką-alkoholiczką, sama jest za to uzależniona od prochów i nie potrafi z nikim utrzymać zdrowej relacji. Tandy została przedstawiona jako zdeprawowana, toksyczna i egoistyczna osoba, która myśli tylko o sobie i nie zastanawia się nad przyszłością – ona sama doskonale zdaje sobie z tego sprawę, nie robi jednak nic, żeby wyrwać się z takiego życia. Tyrone natomiast z młodego, aroganckiego złodziejaszka wyrósł na grzecznego, niemal idealnego chłopaka, który dusi w sobie złość i robi wszystko zgodnie z oczekiwaniami innych, starając się wynagrodzić rodzicom stratę starszego syna. Jest reprezentantem szkoły w koszykówkę i nie sprawia żadnych problemów wychowawczych, każdego dnia dając z siebie wszystko. Chociaż jego moc związana jest z mrokiem i potrafi zobaczyć największe lęki innych, jego osobowość wyraźnie wskazuje na protagonistę, podczas gdy Tandy możemy uznać niemal za pogubiony czarny charakter. Bardzo podoba mi się to, jak Cloak&Dagger zmusza nas do wyłamania się spoza ram narzuconych przez społeczeństwo, do szerszego spojrzenia na bohaterów, których nie możemy wepchnąć do wygodnych szufladek. Ich charaktery niejako przekładają się również na posiadane moce – z jasnego światła Tandy powstają zabójcze sztylety, natomiast moc Tyrone'a pozwala mu się teleportować.


Co prawda nasi główni bohaterowie posiadają nadprzyrodzone moce i są określani mianem niebiańskiej pary, która pojawia się raz na kilka stuleci, gdy miastu zagraża niebezpieczeństwo, a ich zadaniem jest obrona mieszkańców, lecz nie jest to typowy przykład superbohaterów. Długo zajmuje im poskromienie własnych zdolności, a jeszcze dłużej uświadomienie sobie, że dzięki nim mogą zdziałać coś dobrego – początkowo skupiają się jedynie na dokonaniu zemsty na osobach, które uważają za winne utraty bliskich. Tak naprawdę Cloak&Dagger bardziej przypomina mi teen dramę, mamy tu do czynienia z wieloma wątkami obyczajowymi, zarówno Tandy, jak i Tyrone muszą sobie poradzić z prześladującymi ich demonami przeszłości oraz trudnymi wyborami dotyczącymi ich teraźniejszości czy zawiłymi relacjami z rodzicami. Dopiero pod koniec pojawiają się motywy znane nieco bardziej z filmów o superbohaterach, choć narracja w Cloak&Dagger jest dość statyczna, niemal leniwa. Nie spodziewajcie się skomplikowanych sekwencji akcji, walki w imię podniosłych ideałów, epickiego ratowania świata czy prawdziwych dylematów moralnych. Nie ma tutaj nacisku na walkę ze złem. To serial o nastolatkach dla nastolatków, choć absolutnie nie ma w tym nic złego i właśnie to, co odróżnia Cloak&Dagger od produkcji typowo superbohaterskich, jest jego atutem.


Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem w pełni zachwycona tym serialem. Bywały odcinki świetne, ale znalazło się kilka takich, zwłaszcza w pierwszej połowie, które niesamowicie mi się dłużyły. Momentami zastanawiałam się, co scenarzysta brał, kiedy pisał ten odcinek, a efekty specjalne zdecydowanie nie powalają. Na to wszystko można jednak przymknąć oko, mimo to jest pewien aspekt, który dość mocno mnie rozczarował. Z reguły odcinek wyglądał tak, że mieliśmy część Tandy, potem mieliśmy część Tyrone'a i dopiero pod sam koniec dochodziło do ich ponownego spotkania. Wolałabym, żeby nasi bohaterowie bardziej ze sobą współpracowali, pomagając sobie nawzajem w rozwiązywaniu problemów, bardzo lubiłam ich wspólne sceny i rozmowy, dlatego tak bardzo boli mnie fakt, że nie dostali zbyt wielu okazji, by wspólnie pojawić się na ekranie. Tyrone stał się dla Tandy kimś, kogo od dawna potrzebowała w swoim życiu – zarówno przyjacielem, jak i głosem rozsądku, który zmusza ją do stawienia czoła własnym błędom; ona z kolei zachęca Tyrone'a do mówienia o swoich emocjach, które do tej pory uparcie w sobie dusił, a także wyrywa go z comfort zone. Byłam nastawiona na romans między tą dwójką, były momenty, kiedy między nimi naprawdę mocno iskrzyło, lecz w pierwszym sezonie niestety nie uświadczyliśmy wątku romantycznego, ponadto Tyrone jest w związku z Evitą, za którą niestety nie przepadam i za każdym razem, gdy widziałam ją na ekranie, nie mogłam powstrzymać frustracji. Nie rozumiem idei jej postaci. Nie do końca podoba mi się również motyw z szamanką i laleczkami voodoo. Scenarzyści wyraźnie chcieli skorzystać z klimatu, jaki daje osadzenie akcji w Nowym Orleanie, lecz mnie ten motyw w ogóle do siebie nie przekonuje.


Podsumowując, Cloak&Dagger to serial, który nieoczekiwanie mnie wciągnął i sprawił, że od początku kibicowałam naszym bohaterom, nawet jeśli czasami ich wybory doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Ścieżka dźwiękowa jest doskonała, cała historia ma w sobie ogromny potencjał i jestem bardzo ciekawa, jak rozwinie się w drugim sezonie, zwłaszcza że finał daje ogromne pole do popisu, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i relacje bohaterów. Cloak&Dagger nie uciekło od wad i momentami abstrakcyjnych scen, przez które zastanawiałam się, jakim cudem wciąż to oglądam, nie mogłam jednak oderwać wzroku od ekranu i co tydzień z niecierpliwością czekałam na kolejny odcinek. Nie jest to wybitna produkcja, lecz bez wątpienia ma w sobie coś, co odróżnia ją od innych współczesnych seriali. Jeśli nie macie pomysłu na to, co teraz obejrzeć, z czystym sumieniem mogę wam polecić Cloak&Dagger jako mroczną, dojrzałą opowieść o nastolatkach starających się zrozumieć, gdzie jest ich miejsce na ziemi, kim tak naprawdę są i co to znaczy postępować właściwie. A przy okazji zobaczycie kilka ciekawych akcji i przebłyski rozwijających się umiejętności.

Czytaj dalej »

środa, 12 września 2018

Dziewczyna ognia i cierni, czyli tajemne przeznaczenie nadane przez Boga i walka z dzikimi Inviernymi

0
Dziewczyna ognia i cierni to powieść, po którą początkowo nie miałam zamiaru sięgać, głównie z powodu przeczytanych przeze mnie wielu negatywnych recenzji. Kiedy jednak w Polsce pojawiła się Złotowidząca tej samej autorki, zbierająca dla odmiany same pochwały, a Regan z PeruseProject, czyli jedna z najbardziej zaufanych booktuberek w mojej opinii, rozpływała się nad Trylogią ognia i cierni na swoim kanale, postanowiłam dać książce Rae Carson szansę. 

Raz na jeden wiek, jedna osoba jest wybierana do bycia kimś wielkim.
Elisa jest tym wybrańcem. Ale jest także najmłodszą z dwóch księżniczek, tą, która nigdy nie zrobiła nic wyjątkowego. Nie może zobaczyć tego, jaka kiedyś będzie. Teraz, w swoje 16 urodziny, została sekretną żoną przystojnego i światowego króla – króla, którego kraj jest w rozsypce. Króla, który potrzebuje wybrańca, a nie księżniczki-nieudacznika. Ale on nie jest jedynym, który jej poszukuje.
Polują na nią dzicy wrogowie kipiący czarną magią. Odważny i zdeterminowany król myśli, że to ta dziewczyna może być jedynym zbawcą jego ludu. I na dodatek patrzy na nią w sposób, w jaki żaden inny mężczyzna nigdy tego nie robił. Wkrótce nie tylko jej życie, ale i serce, będą zagrożone. Elisa może być wszystkim dla tych, którzy jej potrzebują najbardziej. Jeżeli proroctwo się spełni. Jeżeli znajdzie siłę ukrytą głęboko w sobie samej. Jeżeli nie umrze młodo, co spotkało wielu Wybrańców przed nią...
Opis z LubimyCzytać

Po zakończeniu lektury Dziewczyny ognia i cierni, mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mam ogromny problem z niekonsekwencją autorki, pośpiesznym zakończeniem obiecujących wątków, kreacją oraz słabym rozwinięciem świata przedstawionego i główną bohaterką; a z drugiej było w tej książce coś takiego, że chciałam ją kontynuować bez odkładania na miejsce. Nie wiem, co Rae Carson chciała tą powieścią osiągnąć – pokazać, że każda dziewczyna może dowieść swojej wartości i coś osiągnąć, jeśli tylko odważy się porzucić bezpieczne schronienie i wiążące ją ograniczenia (co nie do końca się udało, bo Elisa i tak uważała, że jej jedyną wartością był klejnot w jej pępku zesłany przez Boga) czy może wyprać czytelnikom mózgi, bo miałam wrażenie, jakbym czytała o sekcie zaślepionych wyznawców Boga, którzy podążają za Nim bezmyślnie w celu wypełniania Jego woli. Trzy czwarte tej książki polegało na modleniu się Elisy do Boga, a pozostała jedna czwarta na jej użalaniu się nad własną tuszą. Rae Carson stworzyła płaski świat, w dodatku posługując się starymi, krzywdzącymi schematami, w którym ci źli to oczywiście ciemnoskórzy dzikusy z dżungli nieznający woli Boga. Myślę, że większość mojej niechęci do Dziewczyny ognia i cierni jest wywołana właśnie przez problemy natury etycznej i moralnej. 

Główną bohaterką jest szesnastoletnia Elisa, druga księżniczka swojego kraju zmuszona do poślubienia w pośpiechu króla sąsiedniego państwa, którego pierwszy raz na oczy widzi właśnie w dniu swojego ślubu. Elisa w zamierzeniu autorki miała być postacią odróżniającą się od typowych heroin young adult, sympatyczną, ale wzbudzającą przy tym współczuciem. No cóż, na mnie wszystkie te łzawe zagrywki Rae Carson nie wywołały większego wrażenia, jeśli już to tylko bardziej mnie zirytowały, bo Elisa nie robi nic poza użalaniem się nad własną tuszą, by już po chwili opychać się jedzeniem, by zagłuszyć własne troski. Nie przeszkadza mi fakt, że główna bohaterka powieści jest otyła, bardziej irytowało mnie to, jak autorka nie przepuszczała żadnej okazji, by przypomnieć o tym czytelnikom, w co drugim zdaniu podkreślane było, że dziewczyna jest gruba i tak w kółko. Oczywiście Rae Carson nie mogła tak tego zostawić, w połowie Elisa drastycznie schudła i wyładniała, a wszystko to dzięki cudownemu sposobowi – wystarczyło tylko głodować podczas kilkunastodniowej przeprawy przez pustynię, po prostu dieta cud. Była również strasznie niekonsekwentna w swoim postępowaniu. Przez całe życie nienawidziła swojej starszej siostry, z którą nie mogła się porozumieć, ale wystarczyło, by Alodia raz ją przytuliła na pożegnanie i nagle została jej największą sojuszniczką, podobnie było z Alejandrem, mężem Elisy, którego w jednej chwili ślepo uwielbiała, by stronę później stwierdzić, że jednak jest on tchórzliwym głupcem. Nie dość, że Elisa lubiła się nad sobą użalać i narzekać na los, który przypadł jej w udziale, była także niesamowicie naiwna oraz zagubiona, ze swoimi fochami i tempem, w jakim zmieniała zdanie, przypominała raczej sześciolatkę niż nastolatkę mającą zostać królową dużego kraju. Na szczęście w drugiej połowie książki stała się bardziej odpowiedzialna i rezolutna, zaczęła podejmować decyzje i narażała się na ryzyko dla dobra innych, w końcu zyskując odrobinę mojego szacunku. Pod koniec udało jej się wkupić w moje łaski, gdy z przestraszonego, naiwnego dziewczątka przeistoczyła się w pewną siebie, waleczną młodą kobietę

O pozostałych bohaterach niestety niewiele mogę powiedzieć. Siostra Elisy odegrała niewiele znaczącą rolę na samym początku powieści, podobnie jak dama dworu księżniczki, jej niania Ximena była tak irytująca, że wolę o niej nawet nie wspominać, ogólnie przez fabułę przewija się całkiem sporo postaci, lecz żadna z nich nie odegrała dużej roli lub nie wyróżniła się na tle innych. Mąż Elisy, król Alejandro, również dość szybko stracił znaczenie dla fabuły, choć akurat za to należą się autorce ogromne brawa, bo już sądziłam, że wiem, jak potoczy się ich relacja, tymczasem ostatecznie obrała kompletnie inny kierunek, z czego jestem bardzo zadowolona. Rae Carson niesamowicie udało się mnie zaskoczyć wątkiem romantycznym, który zamiast rozegrać się między przystojnym, czarującym małżonkiem Elisy, niejako jej wyśnionym ideałem, miał miejsce pomiędzy księżniczką a skromnym, pełnym ciepła przewodnikiem karawan. Zabawny, opiekuńczy Humberto kupił moje serce i jestem zauroczona subtelnością ich miłości, dlatego jestem odrobinę zła na autorkę za sposób, w jaki zakończyła ten wątek, bo zrobiła to wyjątkowo niechlujnie. Humberto to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów całej książki.

Wiem, że dużo narzekam na Dziewczynę ognia i cierni. Gdyby jednak przymknąć oko na to, co najbardziej mnie irytowało, a co wynika głównie z moich osobistych preferencji oraz przekonań, otrzymujemy przeciętną powieść fantasy, która co prawda nie porywa, bo zwrotów akcji oraz intryg jest tutaj naprawdę jak na lekarstwo, ale może zająć czas i nawet miejscami zainteresować. Pod kilkoma względami przypominała mi Królową Tearlingu, choć nie ma co ukrywać, że Erika Johansen zrobiła to o wiele lepiej. Jeśli Dziewczyna ognia i cierni wcześniej przykuła waszą uwagę, możecie dać jej szansę. Jeśli niekoniecznie byliście nią zainteresowani, lepiej po nią nie sięgajcie.


Trylogia ognia i cierni:
Dziewczyna ognia i cierni // Płonąca korona // Gorzkie królestwo

P. S. To i wiele innych zdjęć znajdziecie na moim Instagramie: KLIK
Czytaj dalej »

sobota, 8 września 2018

Stosik #15

Dzisiaj przychodzę do was z pierwszym od siedmiu miesięcy stosikiem książkowym. Mogłoby się wydawać, że przez tak długi okres czasu nazbiera się mnóstwo egzemplarzy, które będę mogła wam pokazać, jednak... Na dzień dzisiejszy przeczytałam w 2018 roku zaledwie dziesięć książek, a skoro nie czytałam, to i nie kupowałam, stąd możecie być odrobinę zawiedzeni tymi stosikiem... Ostatnio jednak na poważnie wzięłam się za szukanie niektórym powieściom z mojej biblioteczki nowego domu i już na półce zrobiła mi się dziura, którą będę musiała jak najszybciej zapełnić nowymi egzemplarzami ;)

  • GEMINA, Amie Kaufman, Jay Kristoff – po cudownym Illuminae nie mogłam sobie odmówić przyjemności zakupu drugiej części, zwłaszcza że Gemina przyszła do mnie w pięknym pakiecie od Moondrive Shop <3 Miałam zabrać się za nią już w dzień odebrania paczki, ale jak na razie przeciągam w czasie zabranie się za lekturę, choć podejrzewam, że ten duet pisarski mnie nie rozczaruje. Moja antypatia do zmiany głównych bohaterów w kolejnej części daje o sobie znać, lecz postaram się przeczytać Geminę do końca swoich wakacji (aaaa, jeszcze tylko niecały miesiąc i trzeba wracać na uczelnię!) i jak najszybciej dać wam znać, jakie są moje wrażenia.
  • JĘZYK CIERNI, Leigh Bardugo – prezent urodzinowy od mojej siostry; zbiór bajek opowiadanych w świecie z uniwersum Griszy w cudownym wydaniu. Właściwie wystarczyło mi tylko nazwisko autorki, bym zapragnęła dołączyć ten egzemplarz do swojej biblioteczki, bo wszystko, co wychodzi spod ręki Leigh Bardugo, jest genialne, kreatywne, przepełnione tajemniczą magią z nutką mroku, a takie połączenie to coś, co tygryski lubią najbardziej!
  • MROCZNY TRON, Kendare Blake – w ramach akcji Moondrive po Trzech mrocznych koronach dotarł do mnie także Mroczny tron, nie wiem jednak, czy kiedykolwiek uda mi się sięgnąć po tę powieść. Przeczytałam około trzydzieści pierwszych stron Trzech mrocznych koron i tak strasznie mnie wymęczyły, że od tamtej pory nie byłam w stanie zabrać się za pierwszą część, nie wspominając nawet o drugiej. Ktoś z was czytał już być może tę serię i podpowie mi, czy w ogóle warto się za nią zabierać? Będę bardzo wdzięczna za wasze opinie w komentarzach <3
  • SCARLET, Marissa Meyer – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; co prawda z tego, co pamiętam, nie pokochałam Scarlet równie mocno co Cinder, ale Marissa Meyer nie jest w stanie napisać złej powieści (no dobra, może zaliczyła drobną wpadkę z Bez serca, lecz Saga księżycowa jest tak genialna, że do końca życia nie będę w stanie wyrwać się spod jej uroku), a jej Czerwony Kapturek był równie nieszablonowy i pomysłowy jak Kopciuszek. Nawet nie wiecie, jak cudownie te dwie książki się prezentują na półce; już nie mogę się doczekać, aż cała seria znajdzie się w mojej biblioteczce! 
  • SPĘTANI PRZEZNACZENIEM, Veronica Roth – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Jaguar; pamiętam, że pierwsza część zaskakująco mi się podobała i miałam naprawdę duże oczekiwania względem drugiego tomu, którego nie mogłam się doczekać... Jednak kiedy sięgnęłam po Spętanych przeznaczeniem, okazało się, że niewiele pamiętam z samej fabuły Naznaczonych śmiercią poza ogólnym zarysem głównych bohaterów. Nie wiem, czy przed lekturą nie będę musiała sobie odświeżyć pierwszej części tej duologii; szkoda tylko, że Veronica Roth wykreowała fabułę, która najwyraźniej nie zapada w pamięć, a mam do niej dość duży sentyment, bo w gimnazjum była jedną z moich ulubionych autorek YA.
  • CARAVAL. CHŁOPAK, KTÓRY SMAKOWAŁ JAK PÓŁNOC, Stephanie Garber – książka z wymiany na LC; no dobra, będę szczera, właściwie już nie pamiętam, co mnie podkusiło do zdobycia tej powieści, właściwie nie do końca wiem, o czym ona jest i nie jestem w stanie określić, czy przypadnie mi do gustu, okładka na pewno nie zwiastuje czegoś porywającego, ale chcę dać jej szansę. Czytaliście może Caraval i chcielibyście zdradzić mi swoje wrażenia w komentarzach? 
  • OSTATNI NAMSARA, Kristen Ciccarelli – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa IUVI; początkowo dość mocno wahałam się, czy sięgnąć po tę powieść, bo opis przypominał mi raczej historię skierowaną do dzieci, ale przepiękna okładka sprawiła, iż dałam się przekonać i... absolutnie tego nie żałuję! Ostatni Namsara jest wprost cudowny, zauroczył mnie przede wszystkim silną, choć niepozbawioną wrażliwości bohaterką i zakazanym uczuciem powoli rozwijającym się pomiędzy członkinią rodziny królewskiej a niewolnikiem. Więcej zdradzę wam w recenzji, jednak do tej pory jest to najlepsza powieść, jaką przeczytałam w tym roku!
  • ZAGUBIONY HEROS, Rick Riordan – właśnie poczułam się staro, bo uświadomiłam sobie, że Zagubionego herosa czytałam... jeszcze w 2012 roku! Naprawdę aż tak bardzo jestem do tyłu z przygodami mojego ukochanego Percy'ego Jacksona?! To naprawdę duży wstyd i skandal, zwłaszcza że Rick Riordan ma w mojej biblioteczce jedną półkę dedykowaną tylko sobie, ale w tym przypadku pokonała mnie mnogość bohaterów. Co prawda Szóstka Wron już trochę uleczyła moją awersję do licznych perspektyw, stąd mam nadzieję, że tym razem zabranie się za kolejne tomy zajmie mi mniej czasu niż sześć lat ;)
  • SYN NEPTUNA, Rick Riordan – j.w.; przy okazji recenzję znajdziecie już na blogu.
  • ZNAK ATENY, Rick Riordan – j.w.
  • DOM HADESA, Rick Riordan – j.w.
  • KREW OLIMPU, Rick Riordan – j.w.
  • SŁOŃCE TEŻ JEST GWIAZDĄ, Nicola Yoon – książka z wymiany na LC; nie miałam okazji przeczytać Ponad wszystko tej autorki, widziałam jedynie film, który niestety mnie nie zachwycił, ale Słońce też jest gwiazdą wydaje się poruszać temat, który do tej pory nie występował w innych powieściach dla młodzieży, dlatego mam duże oczekiwania względem tej książki. 
To wszystkie powieści, jakie miałam wam dzisiaj do pokazania. Jak zawsze czekam na wasze opinie w komentarzach, którą z tych książek polecacie na pierwszy ogień, a które okazały się zupełnie niewarte waszego czasu!
P. S. W związku z 400 obserwatorami bloga postanowiłam nareszcie założyć Instagrama! Koniecznie wpadajcie: KLIK. Dopiero zaczynamy, ale mam nadzieję, że szybko się rozkręcimy!
Czytaj dalej »

środa, 5 września 2018

Kiedy wszystko się zmienia, czyli najbardziej typowy z typowych romansów

0
Względem Kiedy wszystko się zmienia miałam ogromne oczekiwania. Przede wszystkim były one wywołane moim zachwytem nad pierwszą częścią serii Rain, czyli niezapomnianym Kiedy pada deszcz, ta powieść wstrząsnęła mną do głębi i bezwarunkowo zalicza się do moich ulubieńców gatunku. Właśnie dlatego od dawna polowałam na kontynuację serii, moja cierpliwość w końcu się opłaciła, lecz jeśli mam być szczera, zawarta w Kiedy wszystko się zmienia historia Drake'a i Emery nie zachwyciła mnie nawet w połowie tak bardzo jak opowieść o Kate, Asherze i Beau.

Emery rozpoczyna swój pierwszy rok studiów i jest zdeterminowana, by osiągnąć swój cel. Podczas gdy inni korzystają z uroków studenckiego życia, dziewczyna skupia się na nauce, a bliższe kontakty utrzymuje jedynie ze swoją współlokatorką i jej chłopakiem. Kiedy więc poznaje Drake'a Chambersa, arogancką gwiazdę uczelnianego futbolu, nie wywiera to na niej wielkiego wrażenia, ma w końcu inne priorytety. Z czasem jednak Emery odkrywa, że Drake wcale nie jest taki jak wszyscy i podobnie jak ona walczy z głęboko skrywanymi problemami oraz bólem. Czy Emery w końcu wyjdzie ze swojej skorupy, a Drake odważy się odrzucić swoje postanowienia i razem odnajdą szczęście?

Przede wszystkim Kiedy wszystko się zmienia jest bardzo typowym New Adult. Tak standardowym przedstawicielem swojego gatunku, że to aż boli. Ile książek i filmów już powstało na temat miłości cichej, poukładanej, dobrze się uczącej dziewczyny i czarującego, tajemniczego futbolisty, za którym uganiają się wszystkie dziewczyny na kampusie? Nie mówię, że jest coś złego w tego typu scenariuszach, sama czasami lubię dla odstresowania przeczytać taki tradycyjny, przeciętny romans, bo nie oszukujmy się, przy takich guilty pleasure można przez chwilę bardzo dobrze się bawić, a potem jeszcze szybciej o nich zapomnieć, jednak to nie jest coś, czego oczekiwałabym od Lisy De Jong, autorki, która zmiażdżyła mnie emocjonalnie swoim Kiedy pada deszcz. To prawda, że pierwszy tom także zawierał kilka schematów charakterystycznych dla New Adult, lecz pisarka tak zgrabnie wplotła je w fabułę, że w ogóle się ich nie zauważało, a przynajmniej nie traktowało jako coś wtórnego i jednocześnie nasyciła tę historię taką dojrzałością oraz ładunkiem emocjonalnym, że po jej przeczytaniu czułam się, jakby uderzyła mnie obuchem i przez długi czas nie mogłam się pozbierać. Kiedy wszystko się zmienia ma o wiele lżejszy charakter, bardziej przypominała mi teen dramę z bardzo oczywistym, przewidywalnym przebiegiem.

Mam również wrażenie, jakby nic się w tej książce nie wydarzyło. Najpierw Emery i Drake się nie znosili, potem zaczęli się poznawać, co zajęło im jakieś pół strony, by zaraz przejść do gry push and pull, skończyć razem, ale nie razem, to wszystko ostatecznie do niczego nie prowadziło i przez jakąś połowę książki czytałam w kółko te same, powtarzające się, nudne sceny. W pewnym momencie zaczęłam przeskakiwać po kolejnych stronach, skanując je tylko wzrokiem, by upewnić się, że nic ciekawego tam nie ma. Jakaś akcja pojawiła się dopiero na sam koniec, a ja tym samym zmarnowałam całkiem sporo czasu na powieść, w której nie było właściwie żadnych wydarzeń, Emery w kółko się uczyła i rozmyślała nad tym, jak to Drake miesza jej w głowie swoim zachowaniem, Drake w kółko myślał o tym, jakie to ma ciężkie życie i przez to nie może się rozpraszać, poświęcając czas dla dziewczyny, ale Emery jest inna; w międzyczasie chodził na treningi futbolu i... To tyle.

Tak słabą fabułę mogli uratować jedynie dobrze nakreśleni, wielowarstwowi bohaterowie lub piękny, poetycki styl pisania. W Kiedy wszystko się zmienia nie uświadczyliśmy ani jednego, ani drugiego. Wydaje mi się, że w porównaniu do Kiedy pada deszcz nastąpił duży regres w stylu Lisy De Jong. A może po prostu ta historia była na tyle prosta i nieskomplikowana, że nie dawała jej miejsca na rozłożenie skrzydeł? Najlepiej sprawdzała się we wzruszającym opisie emocji postaci, a w Kiedy wszystko się zmienia praktycznie nie było momentów, w których mogłaby wykorzystać swoje umiejętności. Bohaterowie również nie zachwycają. Nie ma w nic specjalnego, żadnej iskry, czegoś, co sprawiłoby, że na dłużej zagościliby w moim sercu. Emery jest nieśmiałą dziewczyną, skupioną na swoim celu, co jakiś czas pokazywała pazurki w rozmowach z Drakiem, ale daleko jej było do jakiejkolwiek zadziorności. W jej kreacji ujawniła się także straszna niekonsekwencja, a według mnie to najgorsze, co można zrobić dla wiarygodności postaci; Emery była przedstawiana jako bardzo inteligentna dziewczyna, rozsądna, twardo stąpająca po ziemi, a pod koniec stała się bardzo naiwną osobą, krótkowzroczną, nieodpowiedzialną, podejmującą głupie decyzje... Rozumiem, że ta ostatnia część była potrzebna, by popchnąć akcję w wybranym przez Lisę De Jong kierunku, lecz to tak bardzo nie pasowało do bohaterki, że aż kuło po oczach. O Drake'u mogę powiedzieć jeszcze mniej, bo oprócz braku decyzyjności w jego charakterze, żadna inna cecha nie rzuciła mi się w oczy, był po prostu mdły. Podstawą w romansach jest oczywiście wątek romantyczny, ale przedstawienie miłości Emery i Drake'a w ogóle mnie nie przekonało. Zabawka w kotka i myszkę, to ciągłe przyciąganie i odpychanie znudziło mi się już za trzecim razem, a to dalej trwało, sprawiając, że tylko wywracałam oczami na ich kolejne rozstania z błahych powodów i powroty.

Kiedy wszystko się zmienia to typowy przedstawiciel swojego gatunku, jeśli jednak mam być szczera, ta powieść bardziej mnie irytowała niż bawiła, może dlatego nie potrafię przymknąć oka na jej wady. Rozczarowanie boli tym bardziej, że jest wywołane przez Lisę De Jong, autorkę, co do której miałam ogromne oczekiwania, myślałam, że w przyszłości mogłaby się stać jedną z moich ulubionych pisarek New Adult. Podczas czytania towarzyszył mi brak jakichkolwiek emocji, autorce nie udało się mnie wzruszyć, nie udało jej się też mnie zaciekawić, a przewidywalność, słabe rozłożenie akcji oraz płascy bohaterowie tylko pogłębili moje niezadowolenie z lektury. Nie marnujcie czasu na tę powieść.


Trylogia Rain:
Kiedy pada deszcz // Kiedy wszystko się zmienia // Kiedy pozostaje żal
Czytaj dalej »

sobota, 1 września 2018

Wracam po przerwie niczym Alicja, która wygrzebała się z króliczej nory, czyli gdzie zniknęła Geek Girl

0
Początkowo ten post w ogóle nie miał zostać opublikowany na blogu. Chciałam wam zrobić wielką niespodziankę i dzisiaj opublikować recenzję Kiedy wszystko się zmienia Lisy De Jong. Potem zaskoczyłabym was jeszcze bardziej, w środę publikując kolejny post, aż znowu odnaleźlibyśmy nasz wspólny rytm i udawalibyśmy, że ostatnie miesiące się nie wydarzyły. Uważam jednak, że zasługujecie na porządne wyjaśnienia odnośnie tego, dlaczego na blogu od przeszło siedmiu miesięcy nie pojawiła się żadna recenzja, dlaczego przestałam komentować wasze posty, dlaczego przez ten czas nie opublikowałam również żadnego planu odnośnie przyszłości Books by Geek Girl. Zawsze sobie obiecywałam, że nie będę jak niektóre blogerki i nie zniknę bez słowa, tymczasem właśnie to zrobiłam i uważam, że choćby z tego powodu należy wam się obszerniejsze wytłumaczenie tego, co się ze mną działo przez ostatnie miesiące. 
Jak wiecie, w październiku rozpoczęłam pierwszy rok studiów na kierunku lekarskim. Czy było tak strasznie, jak wszyscy mówili? Nie. Czy trzeba było uczyć się systematycznie, aż z czasem miałam mdłości na widok opasłych tomów i wkułam całe podręczniki na pamięć, właściwie podczas odpowiedzi cytując autorów? Tak. Na studiach podstawą jest dobre zarządzanie czasem i ja na szczęście posiadam tę umiejętność, dlatego wieczory miałam z reguły wolne i poświęcałam je na relaks. Relaks w postaci koreańskich dram. Po całym dniu wpatrywania się w literki naprawdę nie miałam ochoty zabierać się za książkę, wolałam sięgnąć po coś, co dostarczało mi taką samą, jeśli nie większą ilość rozrywki, a nie wymagało ode mnie podobnego wysiłku. Nie ukrywam, że koreańskie seriale i kpop stały się moim sposobem na życie i bez wątpienia pomogły mi zachować zdrowe zmysły podczas wymagającego pierwszego roku studiów. Nigdy nie planowałam, że jakieś inne hobby zastąpi mi czytelnictwo, lecz w tym momencie wybrałam coś, co było dla mnie najlepsze i absolutnie tego nie żałuję, zwłaszcza że całym swoim serduchem kocham koreańską kulturę, dzięki niej poznałam ogrom pozytywnie zakręconych ludzi, z którymi mogę dyskutować godzinami. W tym wszystkim znalazły się również nowe obowiązki domowe, ponieważ mieszkam daleko od rodzinnych stron i musiałam się przyzwyczaić do jeszcze większej samodzielności, chciałam się również spotykać z towarzyszami niedoli, czyli kolegami z grup studenckich i w tym wszystkim zabrakło miejsca dla książek. Co nie oznacza, że za nimi nie tęskniłam! Wręcz przeciwnie!

Znacie to uczucie, kiedy bardzo chcecie coś zrobić, ale brakuje wam do tego motywacji? Z reguły mam w sobie wystarczająco dużo samozaparcia i niepotrzebny jest mi kopniak w cztery litery, żebym zabrała się do pracy, lecz w przypadku Books by Geek Girl bardzo chciałam... ale nie mogłam. Intensywnie myślałam nad tym, że znowu chcę wniknąć w ten świat; znowu chcę pisać recenzje, znowu chcę czytać książki, znowu chcę komentować posty na innych blogach, znowu chcę szukać ciekawych tematów do artykułów okołoksiążkowych, znowu chcę oglądać booktuberów, nawet znowu chcę robić śliczne zdjęcia książek, mimo że wcześniej zawsze na to narzekałam. Problem w tym, że moje ambitne plany kończyły się na pragnieniu, nie miałam żadnego planu, wiedziałam też, że jeśli nie czytam, nie będę w stanie napisać recenzji, więc blog nie ruszy. Musiałam więc zacząć czytać, problem w tym, że żadna lektura nie była w stanie przykuć mojej uwagi. Mówię to z bólem serca, lecz młodzieżówki nie wciągają mnie już tak bardzo jak kiedyś, zaczęłam dostrzegać w nich wady, których wcześniej nie widziałam. W tym roku przeczytałam zaledwie dziesięć książek. DZIESIĘĆ. Gdzie z reguły czytałam tak po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Kiedy zmniejszyła się ilość lektur, zaczęłam mieć więcej czasu na przemyślenia odnośnie poznanej historii, co z kolei przełożyło się na fakt, że young adult przestało mnie w pełni zadowalać. I absolutnie nie ma w tym nic złego! Nie sądzę, bym kiedykolwiek była w stanie zrezygnować z czytania młodzieżówek, jednak nadszedł czas, by wzbogacić repertuar interesujących mnie gatunków. W końcu wszyscy się zmieniamy, dojrzewamy, a to nieuchronnie łączy się z tym, że zaczynamy próbować nowych rzeczy, a nasze gusta ulegają modyfikacji. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedziałby mi, że tak bardzo zakocham się w Korei, nie uwierzyłabym mu, podobnie jak nie byłabym w stanie przyjąć do wiadomości, że w osiem miesięcy przeczytam zaledwie dziesięć powieści.

Zapewne do tej pory ten post nie napawał was optymizmem co do przyszłości Books by Geek Girl, lecz przysięgam, że wygrzebałam się już z króliczej nory i znowu chcę tutaj pisać. Dla was. Dla siebie. Nie mogę wam obiecać, że moja reanimacja okaże się skuteczna; może wrócę na kilka miesięcy i znowu zamilknę, po czym zapewne postaram się wrócić. Rozpisałam jednak harmonogram: posty będą pojawiać się dwa razy w tygodniu – w środy i soboty o 16:30. Przynajmniej taki jest plan na wrzesień i październik, jak to będzie wyglądało, gdy rok akademicki na dobre się rozpocznie, trudno mi powiedzieć. Jestem jednak zmotywowana, by znaleźć złoty środek i utrzymać balans. Zacznę się też rozglądać za nowym szablonem, ale wiecie, że grafika to moja słaba strona i będę się do tego zabierała jak pies do jeża, lecz chyba warto odświeżyć nieco wygląd... Jak sądzicie? Mam nadzieję, że ta przerwa sprawi, iż znowu będę pisała recenzje z takim samym entuzjazmem jak na samym początku istnienia bloga. Wiecie, że 14 sierpnia obchodziliśmy trzecie urodziny Books by Geek Girl? Kiedy zakładałam bloga z recenzjami, nigdy w życiu nie podejrzewałam, że tak długo będzie on funkcjonował. Dziękuję wam za to, że byliście i jesteście ♥ Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy. Kilka miesięcy temu wybiło też na liczniku 200,000 wyświetleń i jestem z tego powodu niesamowicie dumna. Mam nadzieję, że dalej będziecie ze mną i wspólnie będziemy pokonywać kolejne bariery. Wasze wsparcie zawsze będzie moją siłą napędową!


Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia