środa, 30 grudnia 2015

Podsumowanie grudnia

26
Cześć wszystkim! Za nami już święta Bożego Narodzenia, rok 2015 dobiega końca (komuś jeszcze minął on we wręcz zastraszającym tempie?), więc przyszedł czas na podsumowanie bezśnieżnego grudnia. W tym miesiącu udało mi się przeczytać 7 książek i opublikować 9 postów.
RECENZJE: 7
Tajemny ogień, C. J. Daugherty, Carina Rozenfeld
Kochani, dlaczego się poddaliście?, Ava Dellaira
Dziedzictwo ognia, Sarah J. Maas
Misja Ivy, Amy Engel
Plaga samobójców, Suzanne Young
Księga wyzwań Dasha i Lily, David Levithan, Rachel Cohn
Czy wspominałam, że cię kocham?, Estelle Maskame

INNE POSTY: 2
Be, Room, Cliff Book Tag
Geek Girl przejmuje święta!
Grudzień był nieco szalony, ale chyba to do siebie mają końcówki roku. Większość mojego czasu pochłaniała szkoła, nawet w przerwie świątecznej nie miałam od niej wytchnienia. Cieszę się, że udało mi się utrzymać liczbę postów i przeczytanych książek na względnie stałym poziomie, chociaż początkowo grudzień zapowiadał się kiepsko. Najlepszą książką zostaje wprost genialne Dziedzictwo ognia Sary J. Maas, czyli trzecia część przygód Celaeny Sordothien. Każdy, kto do tej pory nie miał styczności z tą serią, powinien się z nią jak najszybciej zapoznać! Natomiast najgorszą książką zostaje Kochani, dlaczego się poddaliście? Avy Dellairy, która została najgorzej ocenioną powieścią od momentu istnienia bloga, gratulacje! W grudniu na blogu pojawił się również pierwszy wpis gościnny, do którego przeczytania serdecznie Was zachęcam! 
W tym miejscu chciałabym również podsumować działalność bloga od momentu powstania, skoro rok dobiega końca, chociaż niespecjalnie przepadam za końcoworocznymi rozliczeniami, dlatego postanowiłam Wam oszczędzić rankingów na sam koniec. Może tylko wspomnę, że pięć najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku to właśnie Dziedzictwo ognia, Cienie Ziemi Beth Revis, Przegląd Końca Świata: Deadline Miry Grant, Zakon Mimów Samanthy Shannon, Morze spokoju Katji Millay. Jeżeli do tej pory nie zapoznaliście się jeszcze z którąś z tych książek, z całego serca je Wam polecam!
Przy okazji bardzo chciałabym Wam podziękować za nieco ponad cztery miesiące, w których otrzymałam od Was mnóstwo wsparcia! Gdyby nie Wy, blog prawdopodobnie już dawno przestałby istnieć, ale cały czas dajecie mi energię do działania i rozwijania się. Ogólnie w 2015 roku przeczytałam 76 książek, co daje mniej więcej 1,43 książki na tydzień. Napisałam na razie 53 posty. Do tej pory blog był wyświetlany 24 611 razy, co przechodzi moje najśmielsze marzenia. Swoje opinie wyraziliście w 1371 komentarzach, a na stałe obserwuje mnie 169 czytelników(!). Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy, chociaż pewnie w tej materii zaczynam się już powtarzać ;) 
Na koniec chciałabym Wam życzyć determinacji w Nowym Roku oraz wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych przez Was celów. Jeżeli tylko uwierzycie w siebie, dacie radę. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Czytaj dalej »

niedziela, 27 grudnia 2015

Czy wspominałam, że cię kocham?, czyli zakazana miłość między przyrodnim rodzeństwem

30
Od dawna nie miałam okazji przeczytać żadnej dobrej książki z gatunku New Adult, dlatego gdy w moje ręce wpadło Czy wspominałam, że cię kocham? Estelle Maskame niemal od razu zabrałam się za lekturę, licząc, że miło spędzę z nią czas. Po jej przeczytaniu mogę z całą pewnością stwierdzić, że mój powrót do książek NA był udany.

Od trzech lat Eden nie miała żadnego kontaktu ze swoim ojcem, który od razu po rozwodzie zostawił ją oraz jej matkę i przeprowadził się na drugi koniec kraju do słonecznej Kalifornii. Teraz jednak, kiedy zaprosił ją na wakacje do siebie do Los Angeles, Eden zdecydowała się spróbować odnowić relacje z ojcem oraz z jego nową rodziną: macochą oraz trójką jej dzieci. W zupełnie nowym otoczeniu dziewczyna odkrywa świat, do którego wcześniej nie przynależała - zaczyna imprezować i łamać zasady, a wszystko to za sprawą Tylera, jej najstarszego przyrodniego brata, i jego paczki. Im więcej czasu z nimi spędza, tym bardziej Eden zaczyna interesować się Tylerem, który również czuje to samo przyciąganie. Łączące ich uczucie jest zakazane. Jak jednak powstrzymać rodzącą się miłość?

Początek nie zapowiadał się błyskotliwie - wszystko kręciło się głównie wokół imprez, alkoholu i damsko-męskich spraw. Na szczęście z czasem autorka zaczęła od tego odchodzić, skupiając się mocniej na relacji Eden i Tylera, która była skomplikowana i fascynująca zarazem. Między tymi dwoma zupełnie różnymi osobowościami da się wyczuć chemię, która początkowo jest subtelna, ale z czasem zaczyna narastać, elektryzując czytelnika. Estelle Maskame wykorzystała znany schemat z powieści z tego gatunku: ona z problemami, on z tajemnicami i trudną przeszłością, w dodatku los przez cały czas rzuca im kłody pod nogi. Jednak ze znanego motywu autorka stworzyła coś nowego i ta innowacyjność sprawiła, że po przeczytaniu Czy wspominałam, że cię kocham? w głowie pozostaje mętlik. Wątek romantyczny został poprowadzony z niezwykłą wręcz naturalnością, niemal mogłam czuć te same sprzeczne emocje co nasi bohaterowie. Książkę nie tyle się czyta, co się ją pochłania, coraz bardziej zagłębiając się w miłość i problemy Eden oraz Tylera, a zakończenie jest ogłuszające i niepodobne do tych, do których czytelnicy gatunku NA przywykli. Podejrzewam, że Estelle Maskame złamała serce wielu osobom, w tym również mnie.

Głównym powodem, dla którego Czy wspominałam, że cię kocham? tak bardzo mi się podobało jest fakt, że zdecydowanie nie jest to książka cukierkowa. Porusza ona wiele trudnych tematów jak zmaganie się z brakiem akceptacji wśród rówieśników z powodu nadwagi, ciężkim rozwodem rodziców, ukazuje również próby radzenia sobie z demonami przeszłości. Ludzie często odwracają wzrok, gdy widzą kogoś z problemami, nie rozmawiają na ten temat, ignorując pierwsze objawy, a potem jest już za późno. W swojej książce Estelle Maskame pokazuje, że życie nie jest takie kolorowe i to odarcie ze złudzeń, brak fałszywej słodyczy sprawia, że uznaję tę pozycję za godną polecenia.

Największym problemem Czy wspominałam, że cię kocham? są bohaterowie. Eden to dziewczyna, którą można by polubić już na wejściu: jest bystra, dociekliwa i spostrzegawcza, nigdy nie odpuszcza. Od zakupów woli przebywanie wśród książek w księgarni, interesują ją ludzie i do tego ma kompleksy na swoim punkcie, co w literaturze skierowanej zarówno do tej młodszej i starszej młodzieży jest ostatnio rzadkością, dlatego Eden wydaje się być prawdziwa. To zwykła dziewczyna, może dlatego tak bardzo przypadła mi do gustu. Mimo to cieniem na moją sympatię do niej kładzie się fakt, że dziewczyna zbyt łatwo ulega presji rówieśniczej. Ten brak asertywności sprawił, że zaczęła zachowywać się nierozsądnie i momentami miałam ochotę porządnie nią potrząsnąć. Pomijając jednak te momenty, Eden mogę zaliczyć do tych ciekawszych bohaterek gatunku NA. Podobnie jest z Tylerem, który nie jest typowym złym chłopcem. Tak naprawdę do tej pory nie jestem pewna, co o nim sądzić, bo tak jak jego nastrój zmienia się zaledwie w ciągu sekundy, tak moje podejście do niego również nie zostało jeszcze sprecyzowane. Były momenty, kiedy Tyler był naprawdę odpychający i nie miałam pojęcia, co takiego Eden w nim widziała, ale kiedy pokazywał swoją łagodniejszą stronę, trudno było za nim nie przepadać. Jedno jest pewne - autorka poprowadziła tę postać bardzo konsekwentnie. Tyler to nie jest chłopak, który na zewnątrz zgrywa dupka, a w środku tak naprawdę jest słodkim kochasiem. Nawet jego spokojniejsza wersja ma w sobie pazur i chyba właśnie za to go lubię. Za prawdziwość, podobnie jak w przypadku Eden. Może nie rozpalił on moich zmysłów, ale był zdecydowanie intrygujący. Niestety, pozostali bohaterowie mocno ucierpieli. Wszystkie drugoplanowe postacie były po prostu słabe i niczego nie wniosły do fabuły, przemykały gdzieś w tle i nie mieliśmy okazji bliżej ich poznać. Wybijała się jedynie Ella, nowa macocha Eden, która jest naprawdę wspaniałą kobietą.

Czy wspominałam, że cię kocham? to książka, przy której wspaniale spędziłam kilka godzin. Zapewniła mi ona nieco odskoczni od rzeczywistości i przeniosła do gorącego Los Angeles, którego klimat zdecydowanie mogłam poczuć. Ta powieść to połączenie burzliwego romantyzmu z twardą, nieprzejednaną rzeczywistością, co sprawia, że czyta się ją z zapartym tchem. Nie mogę się już doczekać dalszych losów Eden i Tylera, które pojawią się 2 marca. Tymczasem gorąca zachęcam Was do lektury Czy wspominałam, że cię kocham?, bo to niezwykle urzekająca historia o zakazanej miłości dostarczająca morza emocji.
6/10
Czytaj dalej »

czwartek, 24 grudnia 2015

Geek Girl przejmuje święta!

13

Dzisiaj, z okazji świąt, mam dla Was nieco inny niż zazwyczaj post. Będzie świątecznie, ale świątecznie inaczej, bo widzicie, w tym roku to ja przejmuję władzę nad Bożym Narodzeniem! A ponieważ miałam z tym wiele roboty, głos na blogu musiałam oddać pewnej niepowtarzalnej osobie, która twierdzi, że jest moją BFF, a tak naprawdę jest moim prześladowcą, którego nieustannie od dwóch lat próbuję się pozbyć. Jak widać, z marnym skutkiem. Dzisiaj możecie się przekonać, jak według tej upierdliwej istoty Aleksandry wyglądałyby święta, gdybym przejęła nad nimi kontrolę!

Cześć! Zostałam zmuszona poproszona o napisanie tematycznego posta, który uwidoczniłby Wam, czytelnikom, jaką spaczoną uwielbiającą święta osobą jest autorka tego bloga. Enjoy!

Zapomnijcie o kolacji z rodzina
Nie o jedzeniu, uprzedzam, bo może już zaczęliście szlochać, że nie spróbujecie w tym roku karpia i pierogów, na które z takim utęsknieniem czekaliście cały rok. Napakujcie sobie talerz tymi wszystkimi pysznościami, a później zamknijcie się w pokoju albo zasiądźcie przed telewizorem, żeby rozkoszować się relaksem oraz samotnią wyłącznie z własnymi psychodelicznymi myślami. Żadne wrzeszczące kuzynostwo, natrętne ciotki i zabiegana matka nie mogą Wam przecież przeszkadzać w jedzeniu, to są Święta, magiczny czas.
Wersja delikatniejsza: zjedzcie kolację ignorując kłótnie dotyczące polityki i teksty typu dlaczego jeszcze wnusiu nie przyprowadziłaś do nas żadnego kawalera, a później zamknijcie się w łazience z telefonem, obżerając makowcem.

All I want for Christmas is... Disney
Bombki z Olafem, soundtrack z Małej Syrenki zamiast kolęd, łańcuch na choinkę zrobiony z sukienek wszystkich księżniczek, po prostu rzyganie tęczą jeszcze przed kolacją. Wikipedia definiuje obsesję jako chorobę i - ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - do zobrazowania pacjenta nie posłużono się zdjęciem autorki tego bloga, a sprawdziłam na wersji angielskiej i polskiej, bo niestety lapońska nie ma własnej. W każdym razie, Disneyland byłby otwierany w każde Boże Narodzenie, ale tylko dla niej, by w zamku Kopciuszka mogła samotnie zjeść kolację, najlepiej taką złożoną z samych słodyczy, bo kto by się przejmował? Na pewno nie ona. Z kolei pod choinką znalazłby się zestaw wszystkich filmów na DVD i różne obciachowe akcesoria, na przykład koszulki z nadrukiem bohaterów, w których każda osoba w wieku 15+ na pewno by się publicznie nie pokazała. 

trzy razy nie dla swiatecznych filmów
Wierzcie lub nie, ale w tym okresie powinni wyświetlać tylko nowy sezon Rolnik szuka żony, reklamy przerywane filmami Disneya, ewentualnie jakieś konkursy taneczne, bo to są jedyne godne puszczania w tle do wigilijnej kolacji programy. Poważnie, ile razy z rzędu można oglądać Kevina zostawianego przez nieodpowiedzialnych rodziców samego w domu, skoro zamiast tego czekałby na nas maraton z dziwnymi ludźmi tarzającymi się po polu w wyrazie miłości? Nie wiem jak Wy, ale ja bym wyczekiwała tego dnia z tym większym podekscytowaniem. Fun fact: ona naprawdę ogląda te wszystkie beznadziejne programy, na co dzień, dla przyjemności, z własnej woli, więc jeśli klikniecie przez to na fejsie unlike'a albo przestaniecie obserwować, wezmę to na siebie i nikt nie będzie Was obwiniał.
EDIT: I to mówi dziewczyna, która jest namiętną fanką Warsaw Shore i cały czas wysyła mi wypowiedzi różnych uczestników... A Kevina to ja uwielbiam!

jedyny słuszny prezent: ksiazki
Pewnie dla większości z Was to nic złego, uwielbiacie książki i ja to rozumiem, ale na świecie są osoby, które nie znoszą (albo jeszcze nie umieją) czytać. Niegrzeczne dzieci dostawałyby z kolei w pudełeczkach karteczki z wydrukowanymi spoilerami, co prawdopodobnie przyczyniłoby się do tego, że nikt nigdy więcej nie nękałby nikogo w gimnazjum. Wyobrażacie sobie? A w roli złego Świętego Mikołaja występuje sam George R.R. Martin, który napisałby porywającą sagę tylko po to, żeby na końcu zabić wszystkich bohaterów i zrobić na złość czytelnikom. Albo zrobiłaby to Geek Girl, bo dorównuje temu panu kreatywnym okrucieństwem i tak naprawdę tylko zgrywa miłą.

* P.S. Film, z którego pochodzą gify to „Love Actually”, najlepsza świąteczna pozycja do obejrzenia. Ostrzegam jednak, że potencjalny widz musi lubić inteligentny, brytyjski humor, dlatego JA polecam gorąco, ale autorka tego bloga już niekoniecznie. <3


Jeżeli do tej pory niektórzy z Was się zastanawiali, dlaczego wolę książki od ludzi, powyżej mają odpowiedź na swoje pytanie. Pamiętaj, i tak cię nie znoszę uwielbiam!

Chciałabym życzyć Wam wszystkich Wesołych Świąt! Dużo rodzinnego ciepła, miłości, radości i zdrowia z okazji świąt Bożego Narodzenia! 

Czytaj dalej »

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Księga wyzwań Dasha i Lily, czyli gra w podchody w świątecznym Nowym Jorku

26
W tamtym roku zakochałam się w idei czytania świątecznych opowiadań w okresie Bożego Narodzenia. Chociaż nigdy nie byłam entuzjastką tych świąt, muszę przyznać, że dzięki ubiegłorocznemu zbiorowi W śnieżną noc poczułam nieco więcej zimowej magii niż zazwyczaj. W tym roku wiedziałam, że również nie odpuszczę i wybrałam Księgę wyzwań Dasha i Lily, która towarzyszyła mi przy okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia. 

Po raz pierwszy zbliżające się święta Bożego Narodzenia Lily ma spędzić zupełnie sama. Zainspirowana przez zakochanego brata zostawia w ulubionej księgarni czerwony notes ze wskazówkami, który czeka na odpowiedniego chłopaka gotowego podjąć wyzwanie. Szczęśliwym znalazcą okazuje się być ironiczny Dash, który z chęcią podejmuje grę. W ten sposób ta dwójka urządza sobie podchody na Manhattanie, szukając czerwonego notesu, w którym opisują swoje najskrytsze myśli, poznając się coraz lepiej i powoli odkrywając się przed sobą. Tylko czy będą potrafili się porozumieć, gdy ich świat z bezpiecznych kartek przeniesie się do rzeczywistości? 

Ta książka urzeka. W sposób lekki jak piórko opowiada historię dwójki nastolatków, którzy nawet nie wiedzieli, że się szukają. Jest świąteczna, ale ten fakt schodzi na drugi plan, bo przede wszystkim to inteligentna, nieco romantyczna i zabawna historia o pierwszej prawdziwej miłości. Daleko jej jednak do słodyczy Eleonory i Parka. Księga wyzwań Dasha i Lily jest o wiele bardziej prawdziwa, a przez to lepsza. Na próżno tu szukać wyidealizowanego uczucia - w powoli rodzącym się zauroczeniu są widoczne pierwsze zawiedzione oczekiwania i nierealne wyobrażenia, próby wzajemnego zrozumienia się, lęk, ale także pierwsze uniesienia oraz ekscytacja. Wciąż jestem pod wielkim wrażeniem pomysłu na fabułę - wszystko wyszło niesamowicie zgrabnie, a ja z zachwytem ruszyłam wraz z bohaterami na poszukiwanie kolejnych wskazówek. 

Już od pierwszej strony byłam zauroczona całą powieścią. Na pewno znacie to uczucie, gdy trudno wbić się w fabułę i potrzebnych jest co najmniej kilkadziesiąt stron, by wciągnąć się w daną książkę. Tutaj od razu zakochałam się w przedstawionej historii, która jest napisana w sposób wyjątkowy, a styl obu autorów jest fascynujący i niepowtarzalny. Nie miałam żadnego kłopotu z rozróżnieniem, kto teraz opowiada historię, bo Lily i Dash to postacie tak unikatowe, że nie da się ich pomylić z nikim innym. Nie są typowymi bohaterami książek dla młodzieży i może dlatego pokochałam ich tak bardzo. Lily to niezwykle ekscentryczna dziewczyna, która jest wrażliwa, delikatna i nieco dziecinna - ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Polubiłam wszystkie jej dziwactwa, które tak bardzo odróżniają ją od innych, czyniąc z niej podnoszącą na duchu postać. Dash za to jest raczej typem zamkniętego w sobie, cynicznego samotnika, który nienawidzi świąt i związanych z nimi fałszu. 
Niewątpliwym plusem tej książki jest humor - nie tylko bohaterowie są zabawni, ale także przytrafiające im się przygody bywają momentami komiczne i na mojej twarzy wielokrotnie pojawiał się uśmiech. Księga wyzwań Dasha i Lily to jedna z tych powieści, które sprawiają, że robi ci się cieplej na sercu, choć oprócz tego niejednokrotnie wzrusza czy zmusza do refleksji. Jest nastrojowa, pełna marzeń i nadziei, wręcz... magiczna. 

Księga wyzwań Dasha i Lily jest ciepłą oraz uroczą książką, która mimo swojej przewidywalności, niesamowicie wciąga i sprawia, że z radością przerzuca się kolejne kartki. Zostawia czytelnika z dziwnym, ale przyjemnym uczuciem lekkości i idealnie nastraja na okres świąteczny. Polecam każdemu, miłośnikowi świąt czy nie, a ja sama z chęcią sięgnę po kolejną wspólną książkę Davida Levithana i Rachel Cohn.

7,5/10
Czytaj dalej »

piątek, 18 grudnia 2015

Program. Plaga samobójców, czyli pełna desperacji walka z epidemią

33
Plaga samobójców to książka o intrygującym opisie i przepięknej okładce. Uważam, że autorka, która zdecydowała się w powieści dystopicznej zawrzeć motyw epidemii samobójstw, musi być bardzo odważna, bo jest to niezwykle trudny, delikatny temat.

W USA młodzi ludzie masowo decydują się na odebranie sobie życia. W celu powstrzymania epidemii szerzącej się wśród nastolatków, uruchomiono Program - osoby do osiemnastego roku życia poddawane są przymusowemu leczeniu, które polega na usunięciu wyszczególnionych wspomnień chorego, które rzekomo powodują u niego depresję. Po udziale w Programie młodzi ludzie wydają się być puści, wydrążeni, dlatego każdy skrupulatnie ukrywa swoje uczucia, nie pozwalając sobie na chwilę słabości, bowiem choćby najmniejszy przejaw załamania skutkuje zamknięciem w placówce Programu.
Sloane straciła już swojego brata w wyniku epidemii i najlepszą przyjaciółkę, która trafiła do Programu. Jedyna osoba, dzięki której wciąż dzielnie się trzyma, to jej chłopak, James. Obiecali sobie, że nie pozwolą, by coś złego im się stało, ale choć ich miłość jest silna, nie jest wystarczająca. Wkrótce dopada ich depresja. A później Program.

Plaga samobójców to książka, która daje do myślenia. Cały czas budzi w czytelniku poczucie bliżej nieokreślonego niepokoju, od pierwszych stron towarzyszy nam napięcie i presja nałożona na młodych ludzi przez dorosłych, którzy żyją w ciągłym strachu o swoje dzieci. Ten swoisty klimat klaustrofobii i paranoi jest niezwykle odczuwalny przez całą powieść, bo każdy może zdradzić każdego. Przez cały czas znajdujemy się na krawędzi, emocje w nas buzują, mamy ciarki, a wszystko to wywołane jest stanem permanentnego zagrożenia widocznego w książce. Nikt nikomu nie może ufać.

Bohaterów można albo pokochać, albo znienawidzić. Sama skłaniam się raczej ku pierwszej wersji, choć jest to raczej zasługa postaci drugoplanowych. W moim odczuciu Sloane brakuje ikry, ale wydaje mi się, że jej prawdziwa osobowość nie została jeszcze w pełni odkryta, dopiero ją poznajemy, podobnie jak ona na nowo poznaje siebie. Mam nadzieję, że będzie to o wiele lepsza wersja Sloane niż ta prezentowana przez większą część książki. Bardzo za to polubiłam Jamesa, którym jestem zauroczona, i związek, jaki razem stworzyli - nie tylko wspierali się wzajemnie, ale również potrafili się razem dobrze bawić, ich relacja w żaden sposób nie była wymuszona. Wspaniale dopełniali się jako para i tworzyli zgrany duet. Nie da się jednak ukryć, że to ich przyjaciele kupili sobie moją sympatię. Zapałałam nią nie tylko do Lacey, ale również do Millera i żałuję, że nie znalazło się dla nich nieco więcej miejsca. Wszystko zostało bowiem zdominowane przez miłość Jamesa i Sloane, a w czasie trwania Programu pojawienie się również tego trzeciego, który wprowadził zamęt w życie uczuciowe głównej bohaterki. Było to o tyle irytujące, że przeskok był ogromny - trudno było zauważyć moment, w którym między Sloane a innym pacjentem wytworzyła się tak silna więź.

Według mnie autorka za bardzo skupiła się na wątku romantycznym, a za mało uwagi poświęciła samej epidemii. Lakonicznie opisała jej początki i niespecjalnie zagłębiła się w zmiany zachodzące w świecie, w którym samobójstwa stały się prawdziwą plagą zagrażającą liczebności populacji. Geneza Programu również nie została czytelnikom przybliżona, co sprawiło, że miałam mnóstwo pytań na temat świata przedstawionego, ale nie doczekałam się żadnych odpowiedzi. Może byłabym jakoś w stanie przełknąć ten fakt, gdyby nie to, że niemal cała książka skupia się wokół miłosnych rozterek głównej bohaterki. Trójkąt miłosny staje się typowym elementem dystopii i, chociaż u Suzanne Young jest wciągający, przyczynia się do powstawania wielu niedopowiedzeń w kwestii choroby, na której zapadają młodzi ludzie. Przez to Plaga samobójców wydaje się być spłycona i cierpi na tym cała historia. Liczę jednak na to, że w kolejnym tomie autorka bardziej rozwinie wątek zarówno epidemii, jak i sposobu działania Programu, bo od początku można wyczuć, że coś z tą organizacją jest nie tak, ale z powodu małej ilości informacji trudno cokolwiek stwierdzić. Całość została zdominowana przez romans.

Plaga samobójców to książka, która była dobra, ale brakowało jej czegoś, co wzbudziłoby mój zachwyt. Mam jednak wrażenie, że Suzanne Young jeszcze nie pokazała, na co ją stać, bo cała historia skrywa w sobie potencjał, który może przerodzić się w niezwykłą kontynuację, po której będziemy zbierać szczęki z podłogi. Ja przynajmniej będę trzymać za to kciuki.

6,5/10
Czytaj dalej »

wtorek, 15 grudnia 2015

Misja Ivy, czyli podstępna walka o władzę

19
Wydaje mi się, że Misja Ivy przeszła przez nasz rynek wydawniczy bez większego echa. Mnie jednak zainteresowała perspektywa dobrze napisanej dystopii, w której dziewczyna bierze los przyszłości swojego ludu w swoje ręce i jest gotowa w imieniu wolności zabić. Dlatego byłam przeszczęśliwa, gdy udało mi się zdobyć tę książkę i dosłownie w chwili, w której się u mnie pojawiła, zabrałam się za jej czytanie. 

Stany Zjednoczone zostały wyniszczone przez wojnę nuklearną. Osoby, które przetrwały, połączyły siły i dzięki mężczyźnie o nazwisku Westfall udało im się zbudować miasto. Jednak w wyniku różnic poglądowych doszło do walki o władzę. Rodzina Westfall razem z ich poplecznikami przegrała, a władzę przejęli Lattimerowie. Pozwolili przegranym zostać w mieście, ale pod jednym warunkiem: co roku córki z rodzin przegranych wychodzą za mąż za synów zwycięzców. W tym roku po raz pierwszy te dwie rodziny zostają połączone poprzez małżeństwo Ivy Westfall i Bishopa Lattimera. Za połączeniem ich w parę kryje się jednak o wiele więcej, niż wszyscy podejrzewają, Ivy nie ma bowiem zamiaru być przykładną żoną, a jej rodzina zleciła jej zadanie, dzięki któremu odzyskają władzę - ma bowiem zabić Bishopa. Okazuje się on być jednak kimś innym, niż Ivy sądziła. W niczym nie przypomina potwora bez serca, jak przedstawiali go jej ojciec i siostra. Zbliża się czas decyzji: czy Ivy pozostanie lojalna wobec więzów krwi, czy może nowo odkryte oblicze Lattimerów sprawi, że porzuci ścieżkę, którą do tej pory podążała?

W Misji Ivy można znaleźć wiele elementów, które uwierają czytelnika. Nawet jeśli otwarcie nie zwróci się uwagi na przemycone szczegóły, to jednak da się wyczuć różne zgrzyty, co wynika z braku dokładnego przemyślenia fabuły i niekonsekwencji autorki. Ivy dziwi się na widok szesnastolatek w ciąży, jest oburzona obowiązkiem zawierania przymusowych małżeństw, nie rozumie dziewcząt, które wręcz się garną do spełniania roli żon oraz matek, ale przecież w takim świecie się urodziły. Główna bohaterka również nie zna innego życia, więc powinna to rozumieć, przynajmniej częściowo. Ponadto Ivy wie o różnych rzeczach, o których nie powinna mieć pojęcia w odciętym od reszty świata mieście. Wydaje się, że autorka w ogóle nie zagłębiła się w wykreowaną przez siebie rzeczywistość, idąc nieco na łatwiznę i trzymając się tego, co czytelnicy znają, zamiast spróbować pójść w zupełnie nowym kierunku. Oprócz przymusowych małżeństw, problemów z prądem oraz dyktatury (która dyktaturą do końca nie jest albo prezydent Lattimer jest po prostu najmilszym książkowym dyktatorem, z jakim się spotkałam) stworzony przez Amy Engel w Misji Ivy świat właściwie niczym nie różni się od naszego. Brak pogłębienia widać nie tylko w realiach książki, ale także w sposobie pisania. To bardziej prowadzony spis obserwacji złożony z krótkich opisów zewnętrznych gestów i własnych, powracających myśli.

To nie jest książka, w której mamy wiele zwrotów akcji. Wszystko toczy się niezwykle powoli, można by pokusić się o stwierdzenie, że prawie nic się dzieje, jednak ku mojemu własnemu zaskoczeniu, taki wolny rytm mi odpowiadał, chociaż momentami byłam zniecierpliwiona. Liczyłam na nieco więcej wybuchów, ale należy wziąć pod uwagę fakt, że spiski i zamachy stanu toczą się w ciszy za zamkniętymi drzwiami i wymagają cierpliwości. Niemniej jednak momentami miałam wrażenie, że czytam o niczym, a zdobywanie różnych informacji przychodziło Ivy nieco zbyt łatwo, tak samo jak unikanie konsekwencji swoich czynów. Ostateczna decyzja Ivy i finał są tak nielogiczne, że przez dobrych kilka minut nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Chciałam jednocześnie śmiać się, płakać i krzyczeć. Jeżeli chodziło autorce o zszokowanie czytelników i wywołanie w nich naprawdę skrajnie różnych emocji, to jej się udało. Z jednej strony zakończenie jest bolesne, ale z drugiej irytuje swoją absurdalnością, trudno się doszukać w nim jakiegokolwiek sensu. 

W tym momencie można by sobie zadać pytanie, czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego warto sięgnąć po tę książkę i męczyć się z jej niezbyt błyskotliwą fabułą. Mam dobrą wiadomość, istnieje. Jest nim Bishop Lattimer, syn prezydenta, którego Ivy musiała poślubić, a którego ma zabić. Bishop to niezwykle intrygująca postać, która ma wiele twarzy i nie przypomina mi żadnego wybrańca głównej bohaterki, z którym wcześniej się spotkałam. Chociaż kierunek wątku miłosnego był do przewidzenia, rozwijał się on w sposób tak naturalny, że z przyjemnością o nim czytałam i rozpływałam się przy każdej scenie, w której Bishop się nieco odsłaniał, wlewając ciepło do mojego serca. Co ważne, stanowił on odpowiedni kontrast dla Ivy, która była niezwykle irytująca. Była żywą marionetką w rękach ojca i siostry, całe życie podporządkowała próbom zadowolenia ich, a nie dostrzegała tego właściwie do samego końca. To Bishop nauczył ją krytycznego myślenia, a jego niezachwiana wiara w Ivy była po prostu wspaniała. Nawet wtedy, gdy w ogóle na nią nie zasługiwała, wybuchając w najmniej odpowiednich momentach. Jej niby to waleczny temperament skryty pod powłoką cichej, posłusznej, bezosobowej dziewczynki początkowo mocno działał mi na nerwy, ale z czasem przyzwyczaiłam się do jej gwałtowności. Nie da się jednak ukryć, że Ivy właściwie niczym się nie wyróżnia na tle innych bohaterek dystopii, a wręcz wypada gorzej.

Misja Ivy to zdecydowanie jedna ze słabszych dystopii, jakie czytałam do tej pory. Liczyłam na coś nowego i wciągającego, ale chociaż szybko skończyłam czytać tę książkę, nie mogę uznać spotkania z twórczością Amy Engel za udaną.

4/10
Czytaj dalej »

sobota, 12 grudnia 2015

Dziedzictwo ognia, czyli nowa twarz Celaeny

30
Kiedy brałam się za czytanie Dziedzictwa ognia, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Ze wszystkich stron byłam bombardowana entuzjastycznymi recenzjami dotyczącymi trzeciej części Szklanego tronu, ale Sarah J. Maas poprzednim tomem postawiła poprzeczkę naprawdę wysoko i z pewną dozą nieufności podchodziłam do tak pozytywnych opinii. 
A teraz sama mam zamiar napisać tak pełną zachwytu recenzję, że pod koniec pewnie wszyscy będziecie mieli już dość i znajdzie się kilka przypadków osób cierpiących z powodu nadmiaru słodzenia, jednak nie mam wyjścia. Dziedzictwo ognia jest zbyt dobre, bym mogła w jakimkolwiek stopniu powstrzymać się od stworzenia postu pochwalnego na rzecz Sary J. Maas.

Celaena Sordothien została wysłana do Wendlyn, ostatniego bastionu Fae. Wydawało się, że dla Zabójczyni Adarlanu nie ma przeciwnika, którego nie potrafiłaby pokonać, ale tutaj będzie musiała zmierzyć się z demonami żyjącymi wewnątrz niej i wizją własnej przyszłości, przed którą nie może uciec, a która nierozerwalnie łączy się z jej dziedzictwem. Jednak aby uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania, Celaena musi sprostać próbie, którą stawia przed nią przerażająca królowa Fae, Maeve. Nie tylko zabójczyni pracuje nad przywróceniem magii na kontynencie - na dworze króla Adarlanu kształtują się sojusze, które mają doprowadzić do zakończenia jego panowania. Nikt nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, co król jeszcze ma w planach i jaki los czeka wszystkich jego wrogów.

W Dziedzictwie ognia równolegle toczą się trzy historie - świat możemy oglądać z perspektywy Celaeny, która powróciła do ojczyzny swojej matki i próbuje odnaleźć się w roli, którą odrzuciła przed ponad dekadą, wiedźmy Manon będącej dziedziczką klanu Czarnodziobych oraz Chaola i Doriana wciąż przebywających na zamku i próbujących każdy na swój sposób zmierzyć się z wydarzeniami, w których brali udział. Początkowo byłam nieco zirytowana tym podziałem, bo najchętniej czytałabym w kółko o przygodach Celaeny (mogłabym nawet czytać jej listę zakupów, dla mnie to nie ma żadnego znaczenia), ale z czasem zaczęłam doceniać możliwość odmiennego spojrzenia na wykreowany przez Sarę J. Maas świat. Nowe postaci dodały świeżości lekturze i z zachwytem poznawałam Manon, u której pod płaszczykiem okrucieństwa skrywa się o wiele więcej oraz pełnego miłości i oddania do swojej królowej Aediona. Ten tom skupia się jednak w większości na psychice zabójczyni, która w Wendlyn staje się niemal bezbronna, bo z tą krainą związane są duchy przeszłości. Mamy okazję poznać nowe oblicze Celaeny, powoli przebijając się przez wszystkie mury ochronne, które wybudowała wokół siebie przez dziesięć lat. To wielowymiarowa i zaskakująca na każdym kroku postać, a w Dziedzictwie ognia zaczyna dojrzewać i staje się jeszcze twardsza, o ile to w ogóle możliwe. Poznajemy coraz więcej faktów z przeszłości, możemy przekonać się, kim była Celaena, zanim została zabójczynią i ten kontrast jest zarówno uderzający, jak i słodko-gorzki. Wszyscy bohaterowie stworzeni przez autorkę wydają się być żywymi istotami i nawet jeśli z niektórymi wyborami nie byłam w stanie się pogodzić, wpasowywały się one tak idealnie w charaktery postaci, że potrafiłam je zrozumieć. Ta umiejętność autorki jest wprost niesamowita.

Wydaje mi się, że pod względem akcji ten tom jest najspokojniejszy, ale to nie znaczy, że Sarah J. Maas pozwala nam odsapnąć. Wręcz przeciwnie, pojawia się tutaj więcej zaskakujących zwrotów niż w poprzednich częściach. Ta historia od początku do końca trzyma w takim napięciu, że momentami zapominałam o oddychaniu. Próbowałam czytać jak najwolniej, aby dłużej rozkoszować się powieścią, jednak jest to po prostu niemożliwe - Dziedzictwo ognia wciąga tak bardzo, że nie można przestać o nim myśleć ani tym bardziej odłożyć go na bok. Jedyny wątek, który mnie irytował, to romans między Dorianem a Sorschą, która została stworzona tylko po to, by książę mógł się szybko pocieszyć po wyjeździe Celaeny, na szczęście było to tylko kilka scen.

Pisanie recenzji książki, która jest wspaniała i którą się po prostu uwielbia, jest dużo trudniejsze od wyrażania opinii na temat słabej powieści. O ile w przypadku tej drugiej nie mam nic do stracenia, o tyle w przypadku pierwszej zależy mi na tym, aby Was przekonać, że naprawdę warto ją przeczytać. Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, żebyście uwierzyli, że Dziedzictwo ognia jest fenomenalną pozycją, którą trzeba jak najszybciej przeczytać, nawet jeśli później Wasze serca będą krwawiły w oczekiwaniu na kolejny tom. Jeśli to Wam nie wystarcza, to mam jeszcze jednego asa w rękawie - Rowana, wojownika Fae, który sprawi, że Wasze serca zapłoną, ale specjalnie pominęłam go w recenzji, bo jest zbyt cudowny, by chociaż próbować go opisać. Polecam Wam Szklany tron, bo to seria, w której bezwarunkowo się zakochałam i liczę na to, że Wy również ją pokochacie.

9,5/10
Czytaj dalej »

środa, 9 grudnia 2015

Be, Room, Cliff Tag

15
Do Be, Room, Cliff Tag zostałam nominowana przez Sarę Zyskowską z KultuSarnie, za co serdecznie jej dziękuję! Większość z Was pewnie zna już zasady, ale tak dla przypomnienia - wybieramy dwanaście bohaterek z książek i zapisujemy każde na karteczce. Później mamy cztery tury, w każdej z nich losujemy trzy imiona i decydujemy, którą bohaterką chciałybyśmy być, z którą mieszkać, a którą najchętniej zrzuciłybyśmy z klifu. 
Wybrane bohaterki:
Cath z Fangirl
Cassie z Piątej fali
Celaena ze Szklanego tronu
Sydney z Maybe Someday
Lumikki z Czerwonych jak krew
Rory z Aplikacji
Amy z W otchłani
Julia z Dotyku Julii
Mare z Czerwonej królowej
Adelina z Malfetto. Mroczne piętno
Katie z serii Lux
Alina z Trylogii Grisza

Bo jestem masochistką, która uwielbia sama siebie krzywidzić swoimi wyborami, wskazując do tagu postaci, które w przytłaczającej większości lubi. To zdecydowanie ja! 

Runda pierwsza
Be: Lumikki  Room: Sydney  Cliff: Cassie

Tutaj wybór nie był tak trudny, jak się tego spodziewałam. Lumikki jest świetna - uwielbiam jej niezależność, chłodny dystans i sposób myślenia, zdecydowanie ma w sobie to coś i warto byłoby znaleźć się w jej skórze choćby przez jeden dzień, nawet mimo jej traumatycznych przeżyć z przeszłości. Z kolei Sydney według mnie nadaje się na współlokatorkę - jest to widoczne w Maybe Someday, ale głównie mam takie dziwne przeczucie, że dobrze byśmy się dogadywały i tworzyły razem zgrany duet! Wobec tego irytująca Cassie z Piątej fali, która jest momentami tak próżna i dziecinna, że trudno z nią wytrzymać, zlatuje z klifu. I nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

Runda druga
Be: Celaena  Room: Amy  Cliff: Adelina

Kto nie chciałby być twardą, kick-assową bohaterką, która jest w stanie zamordować z zimną krwią kilka osób na raz, a do tego jest pełna wdzięku i kocha książki? Celaena jest niezłomna, arogancka i zabójczo skuteczna, nikt jej nie podskoczy. Z chęcią skopałabym parę tyłków, wcielając się w jej rolę. Chciałabym mieszkać z Amy, bo z tej trójki to ona jest najmniej niebezpieczna, a wolałabym nie budzić się w środku nocy, przekonana, że ktoś mi zaraz podetnie gardło. Oprócz tego Amy jest naprawdę rezolutną, pewną siebie i swoich racji dziewczyną, więc nadawałaby się do roli wspierającej współlokatorki. Natomiast Adelina zostanie zepchnięta przeze mnie z klifu, bo chociaż tego nie chce, jest zła do szpiku kości, a wiadomo, że zagrożenia lepiej od razu eliminować! 

Runda trzecia
Be: Katie  Room: Cath  Cliff: Alina

Okej, pewnie zostanę za to skrytykowana, ale ja po prostu musiałam zostać Katie - inaczej Daemon nigdy by na mnie nie spojrzał, a to zdecydowanie najwspanialszy książkowy facet ostatnich lat! Wybieranie Katie tylko dla Daemona jest trochę płytkie, ale nic na to nie poradzę, chciałabym kiedyś wykształcić taką więź z facetem, rozumieć się tak dobrze, mieć pewność, że zrobi on dla ciebie wszystko, a jednocześnie droczyć się ze sobą i rzucać sarkastyczne uwagi. W dodatku Katie uwielbia książki i prowadzi bloga recenzenckiego, więc mamy wystarczająco dużo wspólnego, bym ją polubiła. Z Cath jako współlokatorką na pewno znalazłybyśmy mnóstwo tematów do rozmów i mieszkanie z nią byłoby komfortowe. Natomiast Alina momentami była irytująca, zbyt naiwna i w dodatku dała się omamić nie tylko złu, ale miała też obsesję na temat władzy, więc lepiej się jej pozbyć, tak na wszelki wypadek. W końcu władzę nad światem może przejąć tylko jedna osoba i tak się składa, że ja nią będę. 

Runda czwarta
Be: Mare  Room: Rory  Cliff: Julia

Ta runda była dla mnie najtrudniejsza i dość długo się zastanawiałam, co powinnam zrobić. Chciałabym być Mare ze względu na jej nadludzkie umiejętności - władanie nad elektrycznością to jedna z moich ulubionych mocy i chętnie bym się nią posługiwała! Rory jako współlokatorka byłaby raczej bezproblemowa, dlatego wypadło na nią. Częściej nie było jej w pokoju niż była, bo spędzała mnóstwo czasu z Northem, a czy to przypadkiem nie jest najlepszy rodzaj współlokatorki? Dla mnie zdecydowanie. Natomiast Julia, choć zdecydowanie się poprawiła w trzecim tomie, zlatuje z klifu. Za karę. Bo kto normalny uciekałby od tak wspaniałego chłopaka, jakim jest Warner?

Myślałam, że będzie koszmarnie, ale losowanie przebiegło dla mnie nadzwyczaj łaskawie. Macie wśród wymienionych przeze mnie postaci jakieś faworytki? A może chciałybyście kogoś oszczędzić od zrzucenia z klifu? Dajcie znać w komentarzach!
Czytaj dalej »

niedziela, 6 grudnia 2015

Kochani, dlaczego się poddaliście? - czyli rozliczenie z przeszłością za pomocą listów

32
Moja przygoda z tą książką miała swoje wzloty i upadki. Zaczęłam czytać Kochani, dlaczego się poddaliście?, przebrnęłam przez jakieś trzydzieści stron i zniesmaczona odłożyłam powieść na bok, zirytowana, że popełniłam błąd i zdecydowałam się ją przeczytać. Nie poddałam się jednak i wróciłam do niej, zdeterminowana, aby ją skończyć, zrecenzować i jak najszybciej o niej zapomnieć. Już po tym wstępie możecie się spodziewać, że różowo nie było, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej. 

Szesnastoletnia Laurel nie może pogodzić się ze śmiercią swojej starszej, ukochanej siostry. Próbując zrozumieć własne uczucia, zaczyna pisać listy do ludzi, których podziwiała, a którzy odeszli w tragiczny sposób, zostawiając po sobie rysę w duszach wielu osób. Kurt Cobain, Judy Garland, Janis Joplin, River Phoenix, Amy Winehouse, Amelia Earhart - im wszystkim Laurel opowiada swoją historię, a z jej listów płynie prawda o życiu i o niej samej: o samotności, cierpieniu, poszukiwaniu siebie i przebaczeniu. 

Kochani, dlaczego się poddaliście? to książka, która w głównym założeniu miała wstrząsnąć czytelnikiem, wzruszyć go do łez oraz wywołać falę sprzecznych ze sobą emocji, jednak nic z tego nie wyszło. Tak naprawdę nie wiem, od czego zacząć, bo wszystko wypada tak, jak nie powinno i trudno doszukać się w tej książce jakiejkolwiek pozytywnej cechy. Myślę jednak, że największą pomyłką Kochani, dlaczego się poddaliście? jest główna bohaterka, której wybory są nietrafione. Jest tu dużo użalania się nad sobą, brak jakiegokolwiek poczucia własnej wartości i ciągłe życie przeszłością, która tak naprawdę była kłamstwem. Laurel brakuje dosłownie wszystkiego - nie posiada własnego zdania, nie ma silnego charakteru (za to kompleks niższości widoczny jest na każdym kroku), a dla akceptacji dwóch nowo poznanych koleżanek jest skłonna zrobić dosłownie wszystko, mimo że one nie wywierały na niej specjalnej presji. Mimo że życie mocno doświadczyło Laurel, w żaden sposób nie byłam w stanie jej współczuć, bo doprowadziły do tego jej złe decyzje, które jak na złość ciągle powtarzała. 

Cała książka jest taka sama jak główna bohaterka - mdła, niewarta zachodu i wręcz dziecinnie naiwna. Przez cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to, co czytam, jest po prostu infantylne i nie chodzi tylko o wręcz banalny język. Wszystkie przemyślenia Laurel sprawiały, że było jej bliżej do dziesięciolatki niż szesnastolatki, a jej "przygody" z siostrą jedynie pogłębiały moją irytację. May została ukazana jako idealna siostra bez skazy na charakterze czy wyglądzie, podczas gdy tak naprawdę była zepsutą, rozpieszczoną dziewczyną i nie potrafię zrozumieć, jak Laurel mogła ją przez cały czas bronić. Nawet gdy twierdziła, że jej nienawidzi, były to tylko puste słowa. Wszystko, w Kochani, dlaczego się poddaliście? jest płytkie: dialogi, jeśli już się pojawiają, są nudne i nijaki, "związek" głównej bohaterki (który rozpoczął się po jednej wspólnej przejażdżce samochodowej, niech mnie ktoś zastrzeli) i Sky'a opiera się na ciągłym obściskiwaniu, a wszyscy nowi przyjaciele Laurel albo mają kilku chłopaków jednocześnie, albo kradną alkohol i upijają się niemal każdego wieczoru, albo wagarują i wypalają jointy. Na próżno szukać normalnego znajomego w tym gronie, przez co całość wypada niezwykle sztucznie.

Im bardziej zagłębiam się w tę recenzję, tym bardziej jestem z siebie dumna, że jakoś udało mi się przez nią przebrnąć, bo to było naprawdę trudne zadanie. Istnieje jednak pewien drobny szczegół, który ratuję tę książkę - są to mianowicie gwiazdy, do których Laurel napisała swoje listy. W każdym z nich przybliża ona nieco historię oraz charakterystykę danej osoby, dzięki czemu mogłam bliżej poznać niektórych z nich, a z innymi zaznajomić się po raz pierwszy. To fragmenty oddane Kurtowi Cobainowi, Amy Winehouse, Janis Joplin są najlepszymi momentami tej książki, bo ich historie nie mają w sobie nic z infantylności, która jest widoczna w częściach opowiadających o życiu Laurel.

Nie będę Was oszukiwać - ta książka jest słaba. Dzięki prostemu językowi czyta się ją niezwykle szybko i chyba tylko za to mogę być wdzięczna, bo Kochani, dlaczego się poddaliście? niczego nie wniosła do mojego życia. Jeśli szukacie dobrej historii o osobie, która zmaga się ze stratą najbliższej jej osoby, trafiliście pod zły adres.
2/10

P. S. Chodźcie na fanpage i pochwalcie się ilością książek otrzymanych od Mikołaja ;)
Czytaj dalej »

czwartek, 3 grudnia 2015

Tajemny ogień, czyli śmiertelna klątwa, wyścig z czasem i walka zprzeznaczeniem

22
C. J. Daugherty to autorka znana w Polsce dzięki Nocnej Szkole, cyklowi, który zyskał ogromne rzesze fanów. Sama nie jestem specjalną entuzjastką tej serii, ponieważ nie mogę przełknąć braku logiki w wielu miejscach, jednak było to coś innowacyjnego, dlatego z chęcią sięgnęłam po Tajemny ogień, by przekonać się, co tym razem autorka przygotowała dla nas w duecie z francuską pisarką Cariną Rozenfeld.

Dwójka nastolatków, których dzielą setki kilometrów, a łączy pradawna klątwa mogąca doprowadzić do zagłady świata. Taylor Montclair to ułożona, inteligentna Angielka, która marzy o studiowaniu na Oksfordzie, dlatego skupia się głównie na nauce. Z kolei Sacha Winters to francuski buntownik, który specjalnie sprowadza na siebie kłopoty. Wydaje się, że nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak kiedy zostają zmuszeni do wspólnej nauki, odkrywają, że ich największe tajemnice się ze sobą łączą. Taylor jest bowiem obdarzona niezwykłą mocą przekazywaną z pokolenia na pokolenie, a Sacha jest ostatnim, trzynastym dziedzicem klątwy, przez którą umrze w dzień swoich osiemnastych urodzin. Na świecie istnieje tylko jedna osoba, która może go uratować. Jednak czy uda im się znaleźć rozwiązanie, zanim świat pochłonie ogień?

Przyznam szczerze, że z oceną Tajemnego ognia mam dość duży problem. Nie jest to książka zła, jednak nie mogę zaliczyć jej do tych najlepszych. Plasuje się gdzieś po środku, nie reprezentując sobą niczego nowego i może właśnie dlatego jestem tak bardzo rozczarowana - w serii Wybrani C. J. Daugherty brakowało momentami logiki, ale było to coś świeżego i niespotykanego, podczas gdy Tajemny ogień jest powieścią szablonową, w której wymieszano znane nam i wielokrotnie przerobione schematy. Książka może zawieść czytelnika, bo tak naprawdę jest to dopiero wstęp do tego, co autorki chcą nam zaserwować w przyszłych tomach, dlatego brakowało mi napięcia. Tajemny ogień mną nie wstrząsnął ani nie wzbudził żadnych innych, gwałtownych uczuć, przez większość czasu los bohaterów był mi tak naprawdę obojętny, a kolejne strony przerzucałam bez zaangażowania. Co prawda język jest prosty i przystępny, dzięki czemu czytało mi się tę książkę szybko, jednak nie czułam tej naglącej potrzeby, by przekonać się, jak cała historia się zakończy. Punkt kulminacyjny również nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia, zabrakło tego czegoś, jakiejś iskry, która tchnęłaby w strony trochę życia i sprawiła, że nie mogłabym się od nich oderwać. Jak na mój gust Tajemny ogień był też zbyt przewidywalny i pojawiło się w nim zdecydowanie za dużo zbiegów okoliczności, które miały ułatwić autorkom zadanie, a wypadły sztucznie.

Tajemny ogień ma jednak mocne strony, które niestety nie zostały w pełni wykorzystane. Plusem książki są zdecydowanie bohaterowie - najbardziej polubiłam Sachę, który zgrywa aroganckiego buntownika, ale tak naprawdę nie wie, jak ma sobie poradzić z wiadomością, że za siedem tygodni umrze oraz Louisę, czyli twardą, niebieskowłosą mentorkę Taylor, która nigdy nie owija w bawełnę i jest gotowa zmierzyć się z każdą przeciwnością losu. Podoba mi się również wykorzystanie motywu czarownic palonych na stosie, rzuconej przed wiekami klątwy oraz alchemii, dostajemy jednak na ten temat tylko szczątkowe okruchy informacji. Podobnie jak Taylor i Sacha poruszamy się po omacku w tym świecie, który ma prawdziwy potencjał. Zwiastuni, Mroczni wyznawcy, przenoszenie energii i tajemnicza przepowiednia - uwielbiam podobne klimaty, ale jest tego stanowczo za mało. Tak jak wspólnych scen Taylor i Sachy, które wypadły tak dobrze, że nie mogłam się doczekać ich kolejnego spotkania. 

Tajemny ogień jest książką poprawną. Zawiera w sobie elementy, które powinna posiadać każda młodzieżówka z elementami paranormal romance, ale brakuje czegoś, co odróżniłoby tę historię od innych. Nie da się jednak ukryć, że Tajemny ogień ma duży potencjał i może stać się naprawdę interesującym cyklem, dlatego nie przekreślam całkowicie tej serii i spokojnie czekam na kolejny tom. 
6/10

Książkę dostałam w jako osoba wchodząca w skład #KajaTeam w ramach Book Tour organizowanego przez fanpage Wybrani. Przy okazji zaproszę Was na swojego fanpage'a - obiecuję, że warto! :)
Czytaj dalej »

wtorek, 1 grudnia 2015

Podsumowanie listopada

20
Cześć, kochani! Za nami już chłodny listopad, powoli zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a ja uparcie staram się nie myśleć o zbliżającej się wielkimi krokami maturze, żeby nie psuć sobie humoru i radości z kolejnych przeczytanych pozycji. W listopadzie udało mi się przeczytać 8 książek i opublikować 10 postów.

RECENZJE: 6
Fałszywy książę, Jennifer A. Nielsen
Wypowiedz jej imię, James Dawson
Restart, Amy Tintera
Aplikacja, Lauren Miller
Piąta fala. Bezkresne morze, Rick Yancey
Fangirl, Rainbow Rowell

+ LEKTURY:
Ludzie bezdomni, Stefan Żeromski
Chłopi, W. S. Reymont
INNE POSTY: 4
Stosik #1
LBA #2
TOP 5 drugoplanowych postaci z bajek Disney'a
Albo, Albo 2.0 Tag

Listopad nie może się mierzyć z październikiem, który był wręcz wyśmienity, ale nie mogę narzekać. Najbardziej stresującym przeżyciem były próbne matury, które pisaliśmy pod koniec listopada. Szkoda gadać, dobrze, że mam jeszcze trochę czasu do maja :) Na osłodę udało mi się w tym miesiącu przeczytać kilka wspaniałych książek, a ponieważ grudzień również zapowiada się wspaniale czytelniczo, nie mogę narzekać. Najlepszą książką okazała się być Aplikacja Lauren Miller, którym serdecznie wszystkim polecam! Nie czytałam do tej pory żadnej podobnej książki i jestem pewna, że sprosta Waszym oczekiwaniom. Największym niewypałem za to okazał się być "horror" dla młodzieży autorstwa Jamesa Dawsona - Wypowiedz jej imię. Przez większość czasu po prostu się nudziłam i wzdychałam z irytacją nad głupotą bohaterów.
W tym miesiącu w końcu udało mi się opublikować TOP 5, na które dużo osób czekało! Oprócz tego założyłam fanpage na Facebooku, do którego polubienia serdecznie Was zachęcam - ułatwi to nasz kontakt, ponadto będzie się tam działo dużo więcej niż na blogu! Tutaj macie LINK.


Czytaj dalej »

niedziela, 29 listopada 2015

Albo, Albo Tag 2.0

19

Albo, Albo Tag jest wszystkim dobrze znany, od dawna krąży po blogosferze, mnie jednak te pytania już trochę się przejadły, dlatego nie miałam zamiaru go robić. Kiedy jednak Marta z Zaczytanej Doliny nominowała mnie do tagu Albo, Albo 2.0, postanowiłam dać mu szansę, bo pytania wydają mi się być o wiele ciekawsze niż w podstawowej wersji. Zresztą, przekonajcie się sami. 

1. Wolałbyś na swoim blogu publikować tylko recenzje czy tylko posty okołoksiążkowe?
Nie będę ukrywać, że uwielbiam posty okołoksiążkowe, które sprawiają mi naprawdę dużo frajdy - lubię pisać Geek na tropie, zestawienia TOP 5 czy oczywiście wykonywać kolejne tagi, przy których nieraz trzeba się mocno nagimnastykować, ale i tak można się przy nich świetnie bawić! Nawet podsumowania miesiąca pisze się dobrze, nie wspominając nawet o moich zachwytach, gdy na innych blogach pojawiają się stosiki książkowe, wspaniale się patrzy na takie cudeńka! Nic więc dziwnego, że nie chciałabym rezygnować z ich publikacji, bo potrafią urozmaicić bloga i sprawiają, że życie bloggera staje się ciekawsze, ale jednak na moim blogu chodzi głównie o książki. To recenzje są najważniejsze, wypowiadanie się na temat kolejnych powieści, wdawanie się w gorące dyskusje na temat postaci czy świata przedstawionego i za nic nie porzuciłabym możliwości dzielenia się z Wami odczuciami.

2. Wolałbyś zawsze widzieć ekranizację książki najpierw, zanim ją przeczytasz, czy przeczytać książkę i nigdy nie obejrzeć filmu?
Zacznę od tego, że nie oglądam dużo filmów, ale gdy tylko w kinach pojawia się ekranizacja, muszę na nią iść! Nie potrafię odpuścić, zwłaszcza gdy jest ona oparta na książkach młodzieżowych. I nieważne, że potem narzekam na zmiany, po jakie sięgnęli scenarzyści - bez względu na poziom ekranizacji, lubię je oglądać i to się chyba nie zmieni. Z drugiej jednak strony staram się trzymać żelaznej zasady najpierw książka, potem film. W ostatecznym jednak rozrachunku stawiam na pierwsze rozwiązanie, bo miałabym możliwość i oglądnięcia, i przeczytania, a w przypadku drugiej zostałoby mi tylko czytanie (chociaż to wcale nie brzmi tak źle! :D)

3. Wolałbyś mieć listę wszystkich przeczytanych książek w swoim życiu czy posiadać egzemplarz pierwszej ulubionej książki?
Posiadam już taką listę - jestem na Lubimy Czytać od 2011 roku, więc tak naprawdę znajduje się tam większość przeczytanych przeze mnie książek. Z tego powodu chciałabym posiadać egzemplarz pierwszej ulubionej książki! (Tylko nie jestem pewna, jaka by ona była. Będę musiała się dowiedzieć.)

4. Wolałbyś należeć do klubu książkowego, w którym nie ma osób z blogosfery, i spotykać się w nim regularnie czy spotykać się raz w roku z najlepszym przyjacielem z blogosfery?
Naprawdę trudno powiedzieć. Nie jestem taka nowa w blogosferze, chociaż bloga książkowego prowadzę dopiero od trzech miesięcy. Mam najlepszą przyjaciółkę z bloga grupowego, rozmawiamy ze sobą już ponad dwa lata i spotykanie się z nią, nawet jeśli miałoby to być tylko raz w roku, byłoby na pewno niesamowitym przeżyciem. Z drugiej jednak strony regularne spotkania z osobami podzielającymi moją pasję mogłyby wnieść wiele radości do mojego życia i na pewno czekałabym na nie z utęsknieniem. Trudno powiedzieć. 

5. Wolałbyś mieć czas, by przeczytać wszystkie książki, jakie tylko chcesz, czy mieć pieniądze, by kupić wszystkie książki, jakie tylko chcesz?
Poddaję się, nie robię tego tagu dalej! To okrucieństwo, kazać mi wybierać między tymi dwoma rzeczami. Jestem nastolatką, zawsze brakuje mi pieniędzy ;) Z drugiej jednak strony tyle wspaniałych książek jest na świecie, mogłabym starać się nie wiadomo jak, aby je wszystkie przeczytać, a i tak nie wystarczyłoby mi czasu. Dlatego stawiam właśnie na czas.

6. Gdyby ekranizowano Twoją ulubioną książkę, wolałbyś mieć kontrolę nad tym, kto będzie w obsadzie, czy nad tym, co znajdzie się w scenariuszu?
Zdecydowanie wolałabym mieć kontrolę nad scenariuszem. W końcu nikt nie wierzył, że Jennifer Lawrence nadaje się na Katniss, a teraz nie potrafimy sobie wyobrazić nikogo innego w tej roli, dlatego obsadę pozostawiam fachowcom, jednak wiedzą, co robią. Z chęcią przejęłabym jednak władzę nad scenariuszem, bo często się zdarza, że moje ulubione sceny zostają pominięte, a rozwiązania spłycone! Tak, jestem tym beznadziejnym przypadkiem, z którym nikt nie chce chodzić do kina, bo kończy sie to na a w książce...

7. Wolałbyś mieć ulubioną książkową supermoc czy ulubioną książkową technologię?
Tylko ja mam wrażenie, że w supermocach można dowolnie przebierać, a o znalezienie ulubionej książkowej technologii już trudniej? Jeśli znacie jakąś dobrą, dajcie mi znać, bo jak na razie skłaniam się w stronę supermocy. Chociaż gdybym musiała jakąś wybrać, pewnie głowiłabym się nad tym tak długo, że w końcu straciłabym taką szansę. 

8. Wolałbyś przeczytać niesamowitą książkę ze słabym zakończeniem czy słabą książkę z niesamowitym zakończeniem?
Wydaje mi się, że niesamowita książka ze słabym zakończeniem boli dużo bardziej. W stosunku do słabej nie masz zbyt wiele oczekiwań odnośnie zakończenia, czyta się ją właściwie dla samego czytania, więc gdy ostatnie kilkadziesiąt stron staje się emocjonujących, zaskakujących, wprost wspaniałych mimo wszystko możemy zaliczyć książkę do udanych i mając je w pamięci sięgniemy po ewentualną kontynuację. Natomiast bardzo dobra książka sprawia, że nasz apetyt rośnie, spodziewamy się na koniec czegoś wyjątkowego, wręcz wybuchowego, a takie słabe zakończenie pozostawia po sobie gorzki posmak i ogromne rozczarowanie, często umniejszając wartość całej powieści. Dlatego wolę słabą książkę z niesamowitym zakończeniem. 

9. Wolałbyś nie być w stanie czytać w jadącym pojeździe czy nie być w stanie czytać na leżąco?
Ja już nie jestem w stanie czytać w jadącym pojeździe. Od razu zaczyna mnie boleć głowa, mam mdłości, po prostu czuję się fatalnie. Zresztą nie mogę też niczego oglądać ani grać w żadne gry, od razu mam te objawy. W podróży przed nudą ratuje mnie jedynie muzyka. Za to czytanie na leżąco zdarza mi się od czasu do czasu, gdy muszę dać wytchnienie plecom albo karkowi, dlatego wybieram opcję numer jeden.

10. Wolałbyś zapomnieć treść ulubionej książki lub serii, by móc przeczytać ją ponownie po raz pierwszy, czy zapomnieć treść wszystkich kiepskich książek, które przeczytałeś?
Kiepskie książki da się przeboleć; często w końcu o nich zapominamy, chyba że ich przeczytanie było traumatycznym przeżyciem albo są wybitnymi szmirami. A zapomnienie treści ulubionej książki, by móc odkryć ją na nowo, zakochać się w niej i ponownie wzdychać do bohaterów? Czy to nie brzmi cudownie?


Pytanie bonusowe: wolałbyś żyć w Hogwarcie czy Śródziemiu?
Hogwart!<3 Nawet gdyby pewien prawie nieśmiertelny, niebezpieczny czarodziej miał na moim punkcie niezdrową obsesję, wybrałabym Szkołę Magii i Czarodziejstwa. Czy naprawdę muszę tłumaczyć dlaczego? Chyba każdy mnie rozumie. Poza tym mam dziwne wrażenie, że byłabym świetnym graczem w Quidditcha, a co! Nawet jeśli jest ze mnie stuprocentowa Hermiona ;)

To by było na tyle! Jeśli ktoś z Was do tej pory nie miał okazji zrobić podstawowej wersji tego tagu, nominuję go, aby wykonał Albo, Albo 2.0
Czytaj dalej »

czwartek, 26 listopada 2015

Fangirl, czyli zderzenie z alter ego

37
Fangirl pod wieloma względami zapowiadała się jako książka wyjątkowa. Jak wiele okazji miałyście (bo jednak wydaje mi się, że w większości zwracam się tutaj do płci pięknej, panowie niech mi wybaczą) do przeczytania o kimś takim jak Wy? Kto podziela Waszą pasję, Waszą miłość często nierozumianą przez rówieśników? Nie ukrywajmy, że bez fangirl cała kultura nie miałaby szansy przetrwać - to właśnie my napędzamy to wielkie koło, kupując kolejne książki czy płyty ukochanych wykonawców. Bez nas książki prawdopodobnie dawno przestałaby istnieć, a przynajmniej rynek wydawniczy miałby się dużo gorzej. Książki same w sobie jednak nas nie lubią lub raczej nie lubią tego, co sobą reprezentujemy. Nikt nie chce czytać o dziewczynie zamykającą się przed ludźmi w swoim pokoju, dla której większe znaczenie od realnego świata ma ten wymyślony przez kogoś innego. Przynajmniej tak mi się wydawało, ale Rainbow Rowell udowodniła mi, że jestem w błędzie. 

Wren i Cath to bliźniaczki, które nie są do siebie w niczym podobne. Wren to ta lubiąca imprezować, otwarta, pełna życia połówka. Cath natomiast stroni od ludzi, jest nieśmiała, nieufna i wycofana, od wychodzenia na imprezy woli pisanie fanfiction o nastoletnim czarodzieju, Simonie Snowie, które czytają tysiące internautów. Cath to Prawdziwa Fanka i tylko wtajemniczeni są w stanie to zrozumieć. Mimo tych różnić dziewczyny były nierozłączne aż do momentu, w którym poszły do college'u. Wren nie chce być dłużej uważana za połówkę całości, dlatego nie chce dzielić pokoju z siostrą, która zostaje rzucona na głęboką wodę. Cath po raz pierwszy w życiu musi sama zmierzyć się z rzeczywistością i opuścić bezpieczną bańkę, w której do tej pory trwała. Na swojej drodze spotyka niesympatyczną, twardą Reagan i wiecznie uśmiechniętego Levi'ego, a także profesor od kreatywnego pisania, która uważa fanfiki za największe zło tego świata, czyli za plagiat.

Momentami miałam wrażenie, że czytam o samej sobie. Pod wieloma względami Cath jest podobna do mnie i te chwile, w których przeżywałam coś w rodzaju déjà vu, jednocześnie mnie przerażały, fascynowały i bawiły, może dlatego tak trudno ocenić mi tę postać. Darzę ją dziwnym rodzajem sympatii, bo chociaż nie zapałałam do niej miłością, to jednak potrafiła być czarująca. Przez większość czasu była mi jednak obojętna, chociaż zdarzały się momenty, że chciałam nią porządnie potrząsnąć, ponieważ jej brak dojrzałości był niezwykle irytujący. Wren wcale nie była lepsza, ale w jej zachowaniu autorka wyraźnie chciała pokazać to, co się dzieje z nastolatkiem, gdy zachłyśnie się wolnością i zacznie uważać siebie za dorosłego. Na szczęście pod koniec Wren odkupiła swoje winy, stała się zupełnie nową osobą i bardzo ją polubiłam w tej wersji! Najbardziej jednak urzekły mnie postacie Reagan i Levi'ego. Strasznie żałuję, że w książce rola Reagan została sprowadzona do tej złej współlokatorki znajdującej sobie codziennie innego chłopaka, którą jednak łączy z Cath szorstka przyjaźń. Ich nieliczne wspólne sceny, które nie ograniczały się jedynie do pojawienia się i wyjścia z pokoju Reagan, były naprawdę dobre i szkoda, że nie znalazło się ich tutaj więcej. Levi również był niesamowity, to niezwykle pozytywna, rozsiewająca wokół radość postać. Popełnia on błędy, zalicza poważne potknięcia, co sprawia, że przypomina prawdziwego człowieka z krwi i kości, mimo jego nadmiaru energii i optymizmu. Uwielbiam jego dziwactwa!

Rainbow Rowell posiada niezwykle lekkie pióro, strony właściwie same się przewracały. Jest to niezwykle przyjemna powieść, ale... ja to wszystko już wiedziałam, Fangirl nie wniosła nic nowego do mojego życia i chyba z tego powodu najbardziej się zawiodłam. Najbardziej innowacyjne w tej książce jest to, że pojawiła się w niej bohaterka, która przypomina wiele z nas, ale podejście autorki do tego tematu nie jest pomysłowe. Istnieją jednak dwie rzeczy, dla których warto przeczytać Fangirl: wątek romantyczny, który rozwija się tak spokojnie i naturalnie, że nie ma się żadnych wątpliwości, iż ta dwójka powinna być razem, a także sposób, w jaki Rainbow Rowell opisuje proces twórczy, gdy słowa same układają się w głowie i można zapomnieć o całym świecie. Ja sama kiedyś pisałam fanfiction (ach, te stare dobre czasy Dramione i moich innych, potterowych wymysłów), więc jestem niezwykle zadowolona z faktu, że w powieści pojawiły się fragmenty opowiadania Cath, na kolejne jego części czekałam z podekscytowaniem, o które nigdy bym się nie podejrzewała (chociaż wstawki z samych książek o Simonie Snowie już mnie denerwowały). Za to związek Cath i Levi'ego był po prostu przeuroczy, ale w tym wszystkim niesamowicie naturalny, chociaż zdarzył się jeden fragment, w którym to wszystko wypadło nieco niezręcznie. Mimo wszystko znalazłam w nim magię, która przypominała mi nieco tę słodycz relacji przedstawioną w Eleonorze i Parku.

Kiedy zabierałam się za czytanie Fangirl, marzyłam o tym, by recenzję zacząć od błyskotliwego nawiązania do fangirlowania na punkcie tej książki. I chciałam to zrobić z czystym sumieniem. Okazało się to być jednak niemożliwe, bo historia nie wciągnęła mnie tak bardzo, jak tego oczekiwałam. Nie znalazłam w niej nic niezwykłego i wydaje mi się, że nie będę o niej zbyt długo pamiętała - przyjemnie się ją czyta, ale ponadto nie doszukałam się w niej niczego więcej. Wydaje mi się, że byłaby to kolejna z wielu niewyróżniających się książek młodzieżowych, gdyby nie wątek romantyczny i opisywanie procesu twórczego. Eleonora i Park bardziej przypadli mi do gustu.

6/10

P. S. Nadszedł czas na założenie fanpage'a bloga na Facebooku. Serdecznie zachęcam Was do polubienia go, bo na pewno ułatwi nam to komunikację i będzie się tam działo o wiele więcej niż na blogu. Liczę na Was <3  KLIKAJCIE. 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 23 listopada 2015

Piąta fala. Bezkresne morze, czyli wstęp do wielkiego starcia ludzie kontra Obcy

22
Lubię kosmitów. Z jakiegoś powodu ciągnie mnie do tej tematyki, uwielbiam książki young adult mniej lub bardziej związane z kosmosem, niezależnie od tego, czy przedstawiciel obcej cywilizacji okazuje się być idealnym materiałem na chłopaka jak w serii Lux, czy może Obcy mają zamiar skopać nam tyłki i pozbyć się nas z własnej planety, widząc w nas szkodniki. Piąta fala okazała się być błyskotliwą, świetnie napisaną, rewelacyjną powieścią o najeźdźcach z kosmosu, którzy w zastraszająco szybkim tempie wybili 98% populacji ludzkiej, dlatego względem Bezkresnego morza miałam ogromne oczekiwania. 

Kontynuacja rozpoczyna się mniej więcej w momencie, w którym zakończył się pierwszy tom. Baza została zniszczona. Cassie, Ben, Sam, Ringer, Filiżanka, Dumbo i Pączek ukrywają się w starym hotelu i czekają na Evana, który złożył obietnicę, że odnajdzie Cassie. Sytuacja jednak szybko się pogarsza - wciąż znajdują się w niewielkiej odległości od wysadzonej w powietrze bazy, nadciąga ciężka zima, a im kończą się zapasy. W grupie następuje rozłam, gdyż nie wszyscy wierzą w czyste intencje uciszacza. Ringer i Filiżanka odchodzą, ale na skutek zbiegu okoliczności trafiają z powrotem w ręce Voscha. Pozostała część grupy również musi opuścić hotel, gdy zostaje on zaatakowany przez Obcych. 

Układ w Bezkresnym morzu uległ dość dużej zmianie. Głos stracili Ben i Sam, narracja z puntu widzenia Cassie również ucierpiała, została zepchnięta na dalszy tor. Znowu mieliśmy okazję poznać świat z perspektywy Evana, co nieco podniosło mnie na duchu, chociaż tego również nie było zbyt wiele. Najbardziej chyba ucieszyła mnie możliwość poznania przeszłości Pączka w dwóch krótkich fragmentach i mam nadzieję, że w trzeciej części również pojawi się narracja z perspektywy zaskakującej postaci. Niekwestionowaną królową drugiego tomu została Ringer i na początku niezwykle mnie to ubodło. Nie darzyłam jej sympatią w pierwszej części, ledwie ją tolerowałam i po rozpoczęciu, w którym to właśnie ona prowadziła narrację, nie zapowiadało się na to, że cokolwiek miało się zmienić w moim odbiorze jej postaci. Nie od dzisiaj wiadomo, że czytanie książki z perspektywy nielubianej bohaterki jest niezwykle ciężkie, ale ku mojemu zaskoczeniu zaczęłam żywić cieplejsze uczucia względem tej dziewczyny w drugiej połowie książki, gdy znowu odzyskała głos. Rick Yancey zafundował jej piekło i przyglądanie się cichej walce z samą sobą wyniosłej, zdystansowanej Ringer okazało się być fascynującym przeżyciem. Może nie zapałałam do niej miłością, ale zrozumiałam ją, a to jest ważniejsze. Ta bohaterka nie została stworzona po to, by ją lubić i chyba za to najbardziej ją cenię. We wszystkim, co robi i myśli znajduje się jakaś ostra szczerość potrafiąca momentami przygniatać. Druga połowa książki zdecydowanie należała do Ringer i w pewnej chwili z zaskoczeniem zauważyłam, że przestałam wracać myślami do Cassie, Bena, Evana, całkowicie skupiłam się na niej, jej przeżyciach i potyczkach słownych z Voschem, które naprawdę potrafiły namieszać w głowie, ale obserwowanie tej dwójki godnych siebie przeciwników było czymś naprawdę niezwykłym.

Rick Yancey poszedł w zupełnie innym, niespodziewanym kierunku. Bezkresne morze obfitowało w mniejszą ilość dynamicznej, wartkiej akcji, skupiło się bardziej na kwestionowaniu wszystkich posiadanych informacji, na próbie zrozumieniu sensu istnienia. To powieść o specyficznym klimacie, wszędzie jest dużo niepewności i niewiadomych, strony wręcz przesiąkły paranoją. Początkowo mi to przeszkadzało, ale z czasem czułam się coraz bardziej zaintrygowana okruchami informacji podrzucanymi nam przez autora. Wciąż brakuje ostatecznej odpowiedzi na wiele pytań, ale ujawnione prawdy są na tyle zaskakujące, że nie mogę doczekać się tego właściwego rozwiązania. W Bezkresnym morzu nie było wielu zwrotów akcji ze względu na wolniejszy rytm całej powieści, ale gdy już się pojawiały, były szokujące, autor spuszczał na nas prawdziwe bomby. Ta książka potrafi mocno zszargać napięte do granic możliwości nerwy.

Bezkresne morze jest zupełnie inne od swojej poprzedniczki prawie pod każdym względem. Przypomina mi zimną wojnę, tutaj jednak prowadzoną między kosmitami a ludźmi. Chyba najbardziej zabrakło mi tego pazura, który znalazłam w Piątej fali, gdzie było pełno zawirowań i wstrząsających zwrotów akcji. Brakowało mi narracji niektórych postaci i jakiejś stabilności, mocniejszego osadzenia wydarzeń. Na wewnętrznych rozterkach bohaterów ucierpiała również kreacja świata, opieramy się głównie na informacjach zapamiętanych z pierwszego tomu. Mimo tych różnić Bezkresne morze nie jest złą książką. Wręcz przeciwnie, ta historia cały czas trzyma w napięciu. Wdarła się do mojej podświadomości i sprawiła, że miałam wiele tematów do rozmyślań, bo chociaż Rick Yancey podrzuca nam kilka odpowiedzi, tak naprawdę prowokują one tylko kolejne pytania i chyba nie zaznam ukojenia do momentu, w którym poznam zakończenie całej historii.

8/10

Na podstawie pierwszej części został nakręcony film. Swoją premierę w Polsce będzie miał 15.01.2016 r. Wybieracie się? A może nie interesują Was takie klimaty?


Czytaj dalej »

piątek, 20 listopada 2015

TOP 5: Drugoplanowe postacie z bajek Disneya, które skradły całe show

27
Uwielbiam bajki Disneya i wcale się tego nie wstydzę, bo moi znajomi robią to za mnie, gdy na środku chodnika postanowię zaśpiewać jedną z kultowych piosenek (właśnie naszła mnie ochota na Part of your World z Małej Syrenki, ale postaram się powstrzymać do końca TOP 5). Dzisiejszy post nie jest jednak o muzyce, a o drugoplanowych postaciach Disneya, które były tak genialne, że główny wątek schodził gdzieś na bok, a księżniczki mogły jedynie rozłożyć bezradnie ręce, bo z takimi bohaterami nie da się w żaden sposób konkurować, nawet gdy ma się moc zamrożenia całego królestwa, uratuje się Chiny czy zwycięży się samą śmierć. Stąd prezentuję Wam dzisiaj listę pięciu najlepszych drugoplanowych postaci, które skradły całe show!

5. OLAF z Krainy Lodu
Kto nie kocha uroczego bałwanka lubiącego się przytulać i gotowego roztopić się dla osób, na których mu zależy? Olaf kupił chyba całą widownię i nawet osoby, które niespecjalnie przepadają za tą bajką, przyznają, że bałwanek był najlepszą postacią. Był nie tylko słodki, ale także zabawny i bez niego Kraina Lodu na pewno nie zdobyłaby takiego rzesza fanów na całym świecie (oczywiście mówię o dzieciach, sama w ogóle nie posiadam maskotki Olafa).

4. MUSHU z Mulan
Mushu to klasa sama w sobie. Chyba wszyscy znają jego komiczne teksty i trudno nie docenić jego udziału w misji ratowania Chin. Sama uwielbiam Mulan, to jedna z moich ulubionych postaci Disneya i najlepsza księżniczka ever. Nigdy nie chodziło jej o faceta, robiła wszystko, by chronić swoich bliskich, a oprócz tego uratowała całe państwo. Mimo towarzystwa tak charyzmatycznej postaci jaką jest Mulan, Mushu udało się wybić na pierwszy plan w wielu scenach i nie da się nie uśmiechnąć podczas oglądania go w akcji. Jest zbyt pewny siebie oraz egoistyczny, ale i tak wszyscy go kochają.

3. DŻIN z Aladyna
Tego pana nikomu nie trzeba przedstawiać. Przy nim Aladyn wypada wręcz blado, bo Dżin to prawdziwy showman w każdej możliwej sytuacji. Jest pełny życia i pozytywnej energii, a swoich umiejętności używa do rozbawiania wszystkich dookoła, w tym także widzów. Dżin zapewnia odpowiedni pierwiastek komediowy w całej bajce i od razu wywołuje uśmiech na twarzy. Kto myśli o Aladynie, gdy Dżin odstawia kolejny muzyczny numer, poruszając się lepiej niż tancerka rewiowa?

2. PASCAL z Zaplątanych
Wiecie, ile bym dała, żeby posiadać takiego własnego Pascala? Nie dość, że jest przeuroczy i lojalny, to jeszcze mimo niewielkich rozmiarów udało mu się załapać na drugie miejsce najzabawniejszych drugoplanowych postaci! W każdej minucie filmu Pascal był idealny i zdecydowanie zalicza się do moich ulubionych pomagierów głównych bohaterów. No popatrzcie na niego! Kto nie chciałby zostać właścicielem kameleona gotowego w każdej chwili skopać tyłek nieodpowiedniemu kandydatowi na księcia z bajki?

1. HADES z Herkulesa
Proszę o werble. Absolutny numer jeden, mój mistrz i władca, zdecydowanie najlepszy antagonista z bajek Disney'a, Pan Umarłych - Hades! Zdeklasował wszystkich swoich przeciwników, a ja nie mogłam wybrać inaczej. Wszyscy przegrywają z nim w przedbiegach. Poza tym bez niego nie byłoby całej historii, bo to Hades zadbał o to, żeby Herkulesowi się nie nudziło. W zasadzie lubię tę bajkę tylko ze względu na Hadesa, który jest sarkastycznym, podstępnym, złym draniem, ale za to jak skupia na sobie uwagę! 


Co Wy o tym sądzicie? 
Macie swoich ulubieńców z bajek Disney'a? 
Uważacie, że ktoś jeszcze zasługuje na miano drugoplanowej postaci, która skradła całe show?
Przy okazji mam dla Was również quiz. Pewnie wielu z Was uważa się za najprawdziwszych fanów Disneya, ale czy będziecie w stanie odgadnąć tytuły bajek z pięciozdaniowych cytatów? Mój wynik to 10/11, dajcie znać, jak Wam poszło - KLIK.
Czytaj dalej »

wtorek, 17 listopada 2015

Aplikacja, czyli spisek potężnych korporacji

25
Aplikację chciałam przeczytać od momentu, w którym pojawiła się w zapowiedziach. Co prawda opis z tyłu nie zapowiada wybitnej lektury, widziałam też wiele ładniejszych okładek, ale jakieś niesprecyzowane bliżej przeczucie (czyżby Zwątpienie?) sprawiło, że Aplikacja znalazła się na mojej liście must have. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych książek, jakie miałam okazję czytać w tym roku. 

W niedalekiej przyszłości życiem wszystkich ludzi zawładnęła technologia. Trudno oderwać im oczy od handheldów, a rekordy popularności bije aplikacja Lux, bez której nikt właściwie nie potrafi się obejść. Jeśli musisz podjąć jakąś decyzję, od wyboru ubrania po spotykanie się z danym chłopakiem, wystarczy, że zapytasz Luxa, a on wybierze dla ciebie najlepszą opcję. Nie musisz się dłużej martwić, że zmarnujesz jakąś szansę, podejmując złą decyzję. 
Rory Vaughn nie jest wyjątkiem przynajmniej do czasu, gdy dostaje się do elitarnej Akademii Theden. Tam Rory powoli zaczyna odkrywać, że Lux nie jest tak idealny, jak jej się wydawało, a jego twórcy mają dużo wspólnego ze śmiercią jej matki i innymi tajemnicami związanymi z Theden. Wkrótce dziewczyna przestaje postępować zgodnie z rekomendacjami aplikacji, a zaczyna słuchać głosu intuicji, zwanego Zwątpieniem i uważanego za chorobę, który usilnie ignorowała przez całe swoje życie. Jej wybór prowadzi do odkrycia prawdy, której nikt nie mógł się spodziewać. 

Na moje nieszczęście zaczęłam czytać Aplikację w momencie, w którym byłam zawalona sprawdzianami. Skończyło się to tak, że odkładałam ją na bok z wyrzutami sumienia, by zająć się nauką, a później szybko ją podnosiłam, obiecując sobie, że przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział, który ostatecznie rozrósł się do rozmiaru dwustu stron. Gdy już się zacznie czytać tę książkę, po prostu nie można się od niej oderwać! To, co Lauren Miller pokazała w swojej powieści, jest innowacyjne i unikatowe. Trudno dopatrzeć się jakichkolwiek schematów, a czytanie tej książki to po prostu czysta przyjemność. Autorka wzięła trochę z każdego gatunku i połączyła w jedną, bardzo zgrabną całość - znajdziemy tu dystopię, sci-fi, thriller, powieść trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, a do tego utrzymaną w klimacie młodzieżowym, więc właściwie każdy znajdzie tu coś dla siebie. 

To książka, o której trudno przestać myśleć, możliwe rozwiązania zagadek wciąż chodziły mi po głowie, a ja nie mogłam spocząć, dopóki wszystkie tajemnice nie zostały rozwikłane, a było ich naprawdę sporo i każda z nich łączyła się z inną. Ile razy wydawało mi się, że w końcu udało mi się dociec prawdy, Lauren Miller zaskakiwała mnie kolejnymi sekretami. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Od początku czujemy, że coś się nie zgadza, coś nam umyka. Autorka umiejętnie wplata wątki, które mieszają czytelnikowi w głowie i chociaż snułam różne scenariusze, żaden tak naprawdę się nie sprawdził. Strony skrywają nie tylko tajemnice związane z poszczególnymi postaciami czy spiskiem, ale także pojawia się wiele zagadek związanych z tajnymi stowarzyszeniami, greckimi literami czy fragmentami Raju Utraconego. Razem z bohaterką próbowałam rozwikłać wszystkie tajemnice niczym marna podróbka Sherlocka. Na każdym kroku można spotkać pułapki. Aplikacja jest dopracowana do granic możliwości, dopieszczona w każdym calu zarówno pod względem przedstawionego świata, jak i wszystkich wątków. Trudno nie docenić trudu, jaki Lauren Miller włożyła w stworzenie fabuły. Jedyne, co mnie nieco zawiodło, to końcówka. Trochę za dużo przypadku i szczęścia w tym wszystkim, oczekiwałam nieco większego zaangażowania członków korporacji, która swój plan miała rozpisany na dziesięciolecia i większej ilości przeszkód, ale w ostatecznym rozrachunku jestem usatysfakcjonowana.

Jeżeli chodzi o Rory, początkowo była niezwykle irytująca i z trudem powstrzymywałam się przed przewróceniem oczami, gdy zachowywała się wyjątkowo denerwująco. Jej sposób myślenia i styl bycia potrafiły naprawdę zaleźć za skórę, ale z czasem jej postać zmienia się na lepsze, przede wszystkim staje się bardziej dojrzała i w pewnym momencie nawet zapomniałam, że ma zaledwie szesnaście lat. Nie mogę powiedzieć, że zapałałam do niej sympatią, była mi raczej obojętna, chociaż zdarzały się lepsze momenty z jej udziałem. North był w porządku, ale chociaż teoretycznie miał wszystko, co uwielbiam w męskich bohaterach, nie sprawił, że serce zabiło mi mocniej. Romans między tą dwójką odgrywa dość dużą rolę, ale na szczęście nie jest przytłaczający. Zbyt szybko się rozwinął i wypadło to raczej dziwnie, jednak później ich relacja stała się bardziej naturalna, przede wszystkim nie była ckliwa, z czego strasznie się ucieszyłam. Momentami North i Rory przypominali bardziej zgranych przyjaciół, sojuszników, niż parę i dzięki temu wątek romantyczny nie przytłacza. Z bohaterów najbardziej jednak polubiłam Hershey, choć nic nie wskazywało na to, że tak bardzo przypadnie mi do gustu. Przez pierwszą połowę irytowała mnie nawet bardziej niż Rory, ale później okazała się wspaniałą przyjaciółką. Podobnie było z doktor Tarsus. 

Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, spodziewałam się zwyczajnej, młodzieżowej dystopii, bo pierwsze strony nie zachwycają. Tymczasem okazało się, że Aplikacja skrywa w sobie o wiele więcej i całkowicie mnie tym oczarowała. Zostałam wyłączona z życia na dobre kilka godzin przez zaskakujące zwroty akcji, szokujące tajemnice i ogromny spisek korporacyjny. Polecam Wam Aplikację, bo jest to książka warta każdej minuty, jaką jej poświęcicie.

8,5/10

P. S. Dzisiaj na blogu wybiło 1000 komentarzy! Jestem Wam wszystkim niezmiernie wdzięczna za to, że ze mną jesteście, czytacie i komentujecie <3
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia