niedziela, 31 stycznia 2016

Podsumowanie stycznia

28

Pierwszy miesiąc 2016 roku już za nami! Muszę przyznać, że moje otwarcie tego roku było niespodziewanie dobre. Udało mi się przeczytać 6 książek i opublikować 10 postów.
RECENZJE: 6
Pojedynek, Marie Rutkoski
Pierwszy grób po prawej, Darynda Jones
Ember in the Ashes. Imperium ognia, Sabaa Tahir
Program. Kuracja samobójców, Suzanne Young
Złe dziewczyny nie umierają, Katie Alender
Linia serc, Rainbow Rowell
INNE POSTY: 4
Noworoczne antypostanowienia
Stosik #2
Można Inaczej + wywiad z Sebastianem Kołpakiem
TOP 5: Filmowe premiery 2016 roku

Styczeń był dla mnie nieco szalonym miesiącem - głównie ze względu na studniówkę, ale także dzięki współpracom recenzenckim, które udało mi się zawiązać z aż trzema wydawnictwami (Papierowym Księżycem, Feerią oraz Otwartym)! Nawet nie wiecie, jak bardzo mnie to cieszy. 
W styczniu najlepszą książką bezapelacyjnie był Pojedynek Marie Rutkoski. Jestem zakochana w historii, którą przedstawiła nam autorka, uwielbiam Kestrel oraz Arina i już nie mogę się doczekać kolejnej części, chociaż jestem pewna, że złamie mi ona serce. Po raz pierwszy nie jestem jednak w stanie wyznaczyć najgorszej powieści - wszystkie były naprawdę dobre. 
W tym miesiącu udało nam się również pobić liczbę wyświetleń najpopularniejszego posta :) Wywiad z Sebastianem wyświetliło aż 1335 osób, co jest niesamowitym wynikiem! Przekroczyliśmy również kolejną magiczną barierę - od momentu powstania bloga wyświetliło go już ponad 30 000 osób! DZIĘKUJĘ. Ten miesiąc zdecydowanie mogę zaliczyć do przełomowych dla bloga i jestem strasznie szczęśliwa, że jesteście ze mną!<3
Czytaj dalej »

czwartek, 28 stycznia 2016

PRZEDPREMIEROWO: Linia serc, czyli miłosna historia ze szczyptą magii

20
Na pewno kilka razy trafiliście już na posty, które opisują akcję #czytamyrazem, ale dla tych spóźnialskich - idea jest naprawdę prosta. Mama wpoiła kiedyś córce miłość do czytania, teraz nie ma czasu na książki, a córka owszem i podsuwa jej ulubione tytuły. Premiera najnowszej książki Rainbow Rowell, która jest skierowana zarówno do dorosłych, jak i do młodzieży, wspaniale wpasowała się w ideę wspólnego czytania. Oczywiście nie mogłam pozostać obojętna - uwielbiam czytanie, uwielbiam lekki jak piórko styl Rowell i postanowiłam przyłączyć się do akcji #czytamyrazem, wciągając w to moją młodszą siostrę, którą sukcesywnie zarażam pasją do czytelnictwa. Co wynikło z naszego wspólnego czytania Linii serc?

Georgie tworzy sitcomy. Jej praca spotyka się z uznaniem, ale wie, że ją i jej najlepszego przyjaciela, Setha, stać na więcej. Od dawna marzą o własnym serialu, do którego wstęp napisali jeszcze na studiach. Kiedy w końcu otrzymują swoją szansę od losu, Georgie jest przeszczęśliwa - w zamian musi jednak poświęcić wspólne święta z rodziną. Jest to o tyle trudne, że małżeństwo Georgii przechodzi kryzys i spędzenie Bożego Narodzenia osobno może ostatecznie pchnąć ich w stronę rozwodu. Oboje bardzo się kochają... Ale czy to wystarczy? Z pomocą przychodzi tajemniczy, żółty telefon, dzięki któremu Georgie dostaje szansę naprawienia przeszłości - po drugiej stronie słuchawki znajduje się Neal z przeszłości. Tylko czy uda jej się naprawić to, co poszło przed laty nie tak, czy może zaprzepaści ich szansę na wspólne szczęście?

Rainbow Rowell udało się mnie zaskoczyć. Po przeczytaniu jej dwóch poprzednich książek spodziewałam się lekkiej, uroczej, trochę przesłodzonej, a przez to momentami nudnawej historii o pierwszej miłości. Jeśli wy również macie taki obraz Linii serc w głowach, natychmiast go wyrzućcie! Ta powieść w niczym nie przypomina Eleonory i Parka czy Fangirl, mimo że również dotyka tematu pierwszej miłości. Przede wszystkim ta historia nie jest idealna - jest prawdziwa. Realna. Namacalna. Przy poprzednich książkach Rowell miałam wrażenie, że czytam słodką bajkę z delikatną nutą goryczy, a tutaj autorka nie koloryzowała rzeczywistości długoletniego związku. Według mnie prostota, naturalność i prawda, jakie zostały zaprezentowane w Linii serc, są przepiękne.

To nie jest powieść, w której dużo się dzieje. Wszystko toczy się swoim ustalonym rytmem, na który składają się retrospekcje czy głębokie przemyślenia o miłości. Nie znajdziecie tutaj szalonych zwrotów akcji, nie będziecie trząść się ze zdenerwowania ani tym bardziej obgryzać paznokci z niepokoju o dalsze losy ulubionych bohaterów. Nie znaczy to jednak, że łatwo zapomnieć o tej pozycji - wciąż powracam do niej myślami, chociaż nie sądziłam, że wywrze na mnie tak duży wpływ. Nie mogłam się od niej oderwać, dopóki nie przekonałam się, jak to wszystko się zakończy, a miałam ogromne obawy, bo Rainbow Rowell słynie z otwartych zakończeń. Tym razem byłam jednak usatysfakcjonowana rozwojem sytuacji. Linia serc to opowieść pełna emocji, których trzeba się ich doszukiwać między wierszami, między gestami i podobnie jest z samą miłością. 

W każdej książce tej autorki bohaterowie są unikatowi, nie do podrobienia. W Linii serc postacie również są mocnym atutem - polubiłam sympatyczną Heather, całkiem zakręconą matkę Georgii, przystojnego, pewnego siebie Setha i oczywiście Neala, który mężczyzną idealnym nie jest, ale stara się ze wszystkich sił i jest opoką dla Georgii. Od początku jego kreacja mnie intrygowała i pozostało tak już do samego końca. Niestety, najgorzej ze wszystkich wypada główna bohaterka, czyli właśnie Georgia. Niby jej zależało, ale w żaden sposób tego nie okazywała. Wiedziała, że musi naprawić ich relacje, jednak nie wykazywała inicjatywy. Mimo jej braku zdecydowania, nie mogę powiedzieć, że nie zapałałam do niej sympatią - miała cięty język, wspaniałe poczucie humoru i z uporem dążyła do wyznaczonego celu.

Rainbow Rowell to wyjątkowa autorka. Ma swój charakterystyczny, bardzo przyjemny styl, którym kartki są wręcz przesiąknięte i każdy ma inną opinię na temat jej książek. Fangirl podobała mi się o wiele mniej od Eleonory i Parka, mimo że większość osób uważała inaczej. W przypadku Linii serc zapewne również pojawią się różne głosy, ale ja będę twardo obstawiała przy swoim - jest to jak na razie najlepsza książka Rowell, jaką miałam okazję czytaćPoczątkowo nie dostrzegałam w niej tego czegoś, ale właśnie taka jest specyfika książek Rowell - czytasz, czytasz i nawet nie wiesz, kiedy się zakochujesz. Nieodwracalnie i całkowicieMoże Linia serc nie jest innowacyjna. Może bliżej jej do przyjemnej lektury niż arcydzieła. Może nie powaliła mnie na kolana, ale za to powoli i subtelnie wkradała się do mojego serca, gdzie zadomowiła się już na stałe. Ta powieść pozostawiła mnie z przyjemnym poczuciem lekkości i niezmąconego spokoju. To pocieszająca, ujmująca historia, która pokazuje, że warto walczyć o ukochaną osobę, nawet jeśli wydaje się, że to już koniec; że należy uparcie trzymać się iskierki nadziei i nigdy się nie poddawać. Mnie oraz moją siostrę Linia serc urzekła. Mamy nadzieję, że Wam również się spodoba.

8/10

Za możliwość przeczytania Linii serc serdecznie dziękujemy Wydawnictwu Otwarte!

Czytaj dalej »

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Złe dziewczyny nie umierają, czyli walka z duchem nawiedzającym dom

29
Jak doskonale wiecie, fanką horrorów nie jestem. Ani tych filmowych, ani tych książkowych i od czasu Wypowiedz jej imię (recenzja) zrobiłam sobie długą przerwę, zanim zdecydowałam się sięgnąć po kolejną powieść z tego gatunku. Mój wybór padł na Złe dziewczyny nie umierają i chociaż początkowo miałam duże obawy, nie żałuję, że zdecydowałam się ją przeczytać. 

Alexis ma różowe włosy, kocha fotografię i nie pasuje do żadnej grupy w szkole. Samotność jej odpowiada, bo pozwala w minimalnym stopniu zachować pozory normalności, czego szczególnie potrzebuje, odkąd w jej domu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jednak kiedy wydarzenia, które do tej pory brała za urojenia, okazują się być prawdą, Alexis musi zmierzyć się ze złem, które zalęgło się w ich rezydencji i powoli przejmuje władzę nad Kasey, młodszą siostrą Lexi. Niebieskie oczy dziewczynki lśnią zielonym blaskiem, często nie pamięta różnych wydarzeń i używa archaicznych zwrotów. Z czasem Kasey staje się zagrożeniem nie tylko dla siebie, ale również dla najbliższych jej osób z otoczenia i Alexis a niewiele czasu, by uratować siostrę, zanim demon przejmie nad nią całkowitą kontrolę.

Główna bohaterka jest bardzo charyzmatyczna. Uwielbiam Alexis! Nie jest kolejną licealistką, która usilnie kreuje się na twardzielkę, a wewnątrz jest zagubioną dziewczynką, która nie wie, jak radzić sobie z życiem. To bohaterka, która nie pozwala sobie w kaszę dmuchać, potrafi się każdemu odgryźć, nawet (krwiożercze) cheerleaderki się jej obawiają. Nie próbuje wpasować się na siłę w szkolne środowisko, ma głowę na karku, nie szuka atencji, chociaż sprzeciwia się banalnej rzeczywistości, zwracając uwagę wielu osób na problemy środowiska lub wytykając hipokryzję uczniów startujących do samorządu na oczach wszystkich. W dodatku interesuje się fotografią analogową, o której możemy się nieco więcej dowiedzieć w książce. I jak tu jej nie lubić, skoro ma różowe włosy, zadaje się ze Szwadronem Zagłady oraz świadomie pakuje się w tarapaty? Na jej tle drugoplanowe postaci wypadają blado, zostali jedynie delikatnie zaznaczeni i mam wrażenie, że autorka nie poświęciła im wystarczająco dużo uwagi. Carter był naprawdę słodki, jednocześnie skrywał w sobie mroczne tajemnice, dzięki czemu nie był nudny, jednak pojawił się raptem w czterech scenach. On i Lexi pasowali do siebie, a wątek romantyczny był wyjątkowo subtelny, lecz wszystko potoczyło się zbyt szybko, podobnie jak w wypadku zawiązania nici porozumienia z Megan. Katie Alender tak bardzo skupiła się na tajemnicy okrywającej dom Warrenów, że relacje między bohaterami wypadły nieco płytko.

Rozwiązanie całej zagadki było proste, a autorka nie zostawiła właściwie żadnych niewiadomych, z tego powodu czytanie Złych dziewczyn nie było wymagającym zajęciem. W większości przypadków uznałabym taką prostotę za wadę, ale ta książka zdecydowanie ma w sobie coś, dzięki czemu nie można się od niej oderwać! Częściowo jest to na pewno zasługa niezwykłych zwrotów akcji i interesujących zawirowań, najbardziej oczarował mnie jednak styl pisarski Katie Alender oraz klimat, który na pierwszy rzut oka był lekki i zabawny, ale pod spodem skrywała się cięższa, mroczniejsza atmosfera. Nie mogę powiedzieć, że z powodu Złych dziewczyn w nocy nie zmrużyłam oka, lecz kilka razy włoski stanęły mi dęba, a serce zaczęło bić szybciej. Ta powieść porywa od pierwszej strony i z rosnącym podekscytowaniem oczekiwałam na wielki finał.  

Złe dziewczyny nie umierają są o tyle interesującą lekturą, że autorce udało się w niej połączyć wątki, które teoretycznie nie powinny ze sobą współegzystować w horrorze. Tuż obok opętania młodszej siostry przez złego ducha mamy do czynienia z trudnymi relacjami z rodzicami, obok nieszczęśliwej śmierci z przeszłości mamy problemy licealne, w których zawierają się pierwsze miłości czy brak rówieśniczej akceptacji. Katie Alender tak sprytnie przeplata ze sobą różne, teoretycznie niepasujące do siebie wątki, że powstaje z nich kompletna, wciągająca historia owiana mgiełką tajemniczości i grozy z niezwykle charyzmatyczną bohaterką. Ja świetnie się przy tej książce bawiłam i nie mogę się doczekać drugiej części!
7/10

Za możliwość przeczytania książki Złe dziewczyny nie umierają bardzo dziękuję Wydawnictwu Feeria!


Czytaj dalej »

piątek, 22 stycznia 2016

TOP 5: Filmowe premiery 2016, na które czekam z utęsknieniem

31
Nie mogę powiedzieć, że jestem wielką fanką kina, ale są takie filmy, które nawet w laiku wzbudzają natychmiastową chęć ich obejrzenia. Wśród wszystkich wspaniałych filmów zapowiedzianych na 2016 rok wybrałam najlepszą piątkę, która wzbudziła we mnie największą ekscytację!

5. Piąta fala
Od niepamiętnych czasów mam słabość do wszelkiego rodzaju ekranizacji (nawet jeśli w większości wypadków kończy się to łzami, bo ktoś chyba nie przeczytał książki albo postanowił usunąć moje ulubione sceny), dlatego Piąta fala jest jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów tego roku. Książka bardzo mi się podobała (nie, wcale nie z powodu mojej słabości do kosmitów), a zwiastun budzi nadzieję na dobrze nakręcone widowisko. Zresztą, czego chcieć więcej? Kosmici, wybuchy, zagłada świata, kosmici...

4. Iluzja 2
Okej, można się czepiać pierwszej części, że była w amerykański sposób kiczowata, miejscami naciągana i niespójna, ale kogo to interesuje, skoro dawała nam niesamowicie widowiskową iluzję oraz równie interesujące postacie zagrane przez wspaniałych aktorów? Mnie Iluzja urzekła, dlatego nie mogę doczekać się drugiej części, która zapowiada się nawet lepiej od poprzedniczki, zwłaszcza pod względem zaprezentowanych sztuczek. Strasznie jednak żałuję, że nie zobaczymy już na ekranie Isli Fisher grającej Henley, którą bardzo polubiłam.

3. Alicja po drugiej stronie lustra
Uwielbiam Tima Burtona i niezwykły, unikatowy sposób, w jaki przedstawił on historię napisaną przez Lewisa Carrolla, dlatego druga część przygód Alicji musiała znaleźć się w moim TOP 5 na 2016 rok. Fantazyjna charakteryzacja, bajkowy pejzaż, wszystko to doprawione odrobiną makabry i oczywiście niezawodna obsada z Heleną Bonham Carter i Johnny Deppem na czele. Szykuje się prawdziwa magia na ekranie!

2. Łowca i Królowa Lodu
Królewna Śnieżka i Łowca urzekła mnie głównie swoim mrocznym klimatem znacząco odbiegającym od baśni na dobranoc oraz piękną Charlize Theron w roli okrutnej, ale zjawiskowej Złej Królowej. Teraz, gdy pozbyliśmy się słabej Kristen Stewart, ekhm, to znaczy Śnieżki, Łowca i Królowa Lodu zapowiada się wprost genialnie! Jestem oczarowana zwiastunem i już nie mogę się doczekać filmu (Chris Hemsworth nie ma z tym nic wspólnego)!

1. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć
Nie potrafię sobie wyobrazić osoby, która nie czekałaby z utęsknieniem na listopad 2016 roku. Możliwość ponownego zanurzenia się w świecie czarodziei, z którym dorastaliśmy, budzi tak wielkie emocje, że aż trudno je opisać. Przypomina to powrót do ukochanego, pełnego ciepła domu po długiej, męczącej podróży. Ja z niecierpliwością czekam na ten film, zwłaszcza że główną rolę ma zagrać Eddie Redmayne, którego wprost ubóstwiam. 
Poza tym, chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć zajął pierwsze miejsce na mojej liście. Potterhead forever. 


A jaka jest Wasza lista filmów na 2016 rok, których nie możecie się już doczekać? Dajcie znać w komentarzach, czy Wasze wybory pokrywają się z moimi, czy dołożylibyście jeszcze jakieś pozycje!
Czytaj dalej »

wtorek, 19 stycznia 2016

Program. Kuracja samobójców, czyli nowe spojrzenie na Program

29
Program. Plaga samobójców (recenzja) to książka, która była interesująca, ale mnie nie zachwyciła. Miałam jednak bardzo dobre przeczucia względem drugiej części, bo w pomyśle Suzanne Young wyczułam ogromny potencjał. Czy autorce udało się go wykorzystać?

Sloane i Jamesowi udało się uciec przed Programem. Zdeterminowani, aby walczyć z okrutnym procederem, przyłączają się do grupy buntowników. Jednak nawet teraz nie są naprawdę wolni, ani tym bardziej bezpieczni - ścigani przez agentów nastolatkowie przez cały czas czują się osaczeni, nie wiedzą, komu mogą zaufać, a czasu na zniszczenie Programu i powstrzymanie szerzącej się epidemii mają coraz mniej. Pomóc im może tylko Kuracja - tajemnicza tabletka, która przywraca wymazane wspomnienia, jednak za straszną cenę.

Autorka po mistrzowsku utrzymuje unikatowy klimat z pierwszej części. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że chociaż klaustrofobiczne odczucia nieco zmalały po wyzwoleniu się Sloane z macek Programu, to paranoiczna atmosfera tylko się zagęszcza. Przez cały czas bohaterowie na swojej drodze napotykają rozmaite intrygi oraz mierzą się z przekłamanymi informacjami, nie wiedzą, komu mogą zaufać i ten specyficzny, melancholijny nastrój działa również na czytelników. Jest to zdecydowanie jedna z najmocniejszych stron całej serii, bo do tej pory nigdzie nie spotkałam się z podobnym klimatem wzbudzającym poczucie zagrożenia nie tylko u bohaterów. Przez cały czas byłam na krawędzi wybuchu, emocje wręcz we mnie buzowały. 

Kuracja samobójców pod wieloma względami wydaje mi się być pełniejsza od swojej poprzedniczki. Wciąż główną osią fabuły pozostaje związek Jamesa i Sloane, ale wszystko jest bardziej spójne, dzięki czemu całość wypada zgrabniej. W książce pojawiło się to, czego najbardziej brakowało mi w Pladze samobójców - autorka poświęciła więcej czasu na przedstawienie genezy Programu oraz na rozwój samej epidemii. Pozwoliła również spojrzeć na stosowane przez lekarzy metody z szerszej perspektywy, co bardzo mi odpowiadało. Rozwiązanie całej zagadki może nie było szokujące, bo właśnie takiego wyjaśnienia się spodziewałam, jednak w końcu jestem usatysfakcjonowana przedstawioną historią i nie mam wrażenia, że została ona spłycona na rzecz romansu. Kuracja samobójców podoba mi się o wiele bardziej od pierwszej części - o ile Plaga samobójców nie wzbudziła mojego zachwytu, ponieważ miałam nieodparte wrażenie, że czegoś jej brakuje, o tyle tutaj wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane i w pełni mogłam cieszyć się fascynującą lekturą. Trudno było przewidzieć, w którą stronę ostatecznie pójdzie autorka, dlatego im mniej stron pozostawało do epilogu, tym większy czułam niepokój. Suzanne Young zdecydowanie wie, jak stopniować napięcie! Zakończenie było naprawdę zaskakujące.

Największym mankamentem według mnie pozostaje trójkąt miłosny. W pierwszej części nie zapałałam ogromną sympatią do Sloane, ale dostrzegłam w niej potencjał. W Kuracji samobójców dziewczyna bardzo się rozwinęła, rozkwitła i zaczynałam ją podziwiać, jednak po powrocie Realma nie mogłam uwierzyć, że mam do czynienia z tą samą postacią, którą właśnie polubiłam. Sloane znowu stała się denerwująca, z trudem znosiłam jej irytujące zachowanie objawiające się w obecności Michaela. Na szczęście jest wciąż James, który pozostaje równie wspaniały jak w pierwszej części. Dużym plusem okazało się wprowadzenie nowych, drugoplanowych postaci. Może autorka nie poświęciła im dużo uwagi, ale pojawienie się Casa, Dallas, a nawet krótki wkład Asy, dodały tej książce wyczekiwanej przeze mnie świeżości. Z miejsca polubiłam ich wszystkich i jestem niesamowicie zadowolona, że w książce znalazło się również 60 stronicowe opowiadanie, bo dzięki niemu możemy zaobserwować rozwój poszczególnych bohaterów. Dzięki niemu inaczej spojrzałam na Realma, zaczęłam mu współczuć, a nawet rozumieć jego wybory, mimo że za nim nie przepadam, po opowiadaniu również inaczej odbieram zachowanie Jamesa. To opowiadanie zdecydowanie podniosło wartość całej książki. 

Program. Kuracja samobójców to świetna, zrównoważona kontynuacja, która swoim poziomem przebiła pierwszą część. Autorka sprostała moim wysokim oczekiwaniom, dzięki czemu bez reszty zatopiłam się w lekturze i nawet po przeczytaniu ostatniego zdania wciąż potrzebowałam czasu na uporządkowanie swoich odczuć. Kuracja samobójców pozwoliła mi na oderwanie od rzeczywistości, a jednocześnie zmusiła do refleksji, bo pod wieloma względami jest to wyjątkowa, inteligentna powieść z niezwykłym przesłaniem. W ponurym świecie wykreowanym przez Suzanne Young znalazło się miejsce na promyk światła - autorka pokazała, że w najtrudniejszym okresie należy wierzyć we własne siły, zaufać własnemu instynktowi i walczyć do końca w słusznej sprawie, nawet jeśli wydaje się, że na końcu drogi czeka na nas tylko porażka. Serdecznie polecam Wam tę książkę!

7/10

Za możliwość przeczytania Programu. Kuracji samobójców serdecznie dziękuję wydawnictwu Feeria!


Czytaj dalej »

sobota, 16 stycznia 2016

Imperium ognia, czyli historia o poświęceniu i pragnieniu wolności

29
Nie wiem, czy Imperium ognia można nazwać wydarzeniem czytelniczym 2015 roku, ale nie da się ukryć, że wydanie tej książki spotkało się z ogromnym poruszeniem i entuzjazmem blogosfery, dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok tej powieści - po prostu musiałam zrozumieć fenomen, jaki się za nią kryje. 

Laia należy do kasty Scholarów, która przed kilkoma setkami lat została podbita i zniewolona przez Wojan. Są stale uciskani i prześladowani, a ich życie nie ma wartości większej niż pył pod stopami najeźdźców. Kiedy dziadkowie Lai zostają zabici, a jej brat oskarżony o zdradę i zabrany do więzienia przez Maskę, dziewczyna podejmuje ogromne ryzyko - dołącza do buntowników, którzy w zamian za uratowanie jej brata żądają przysługi, która może kosztować ją życie. Zostaje bowiem wysłana jako szpieg do Akademii, która szkoli najbardziej niebezpiecznych i bezwzględnych żołnierzy Imperium zwanych Maskami. Jednym z nich jest Elias będący najlepszym studentem na roku, który jednak nienawidzi brutalności Masek i brzydzi się całym Imperium. Kiedy losy tej dwójki się ze sobą splotą, całkowicie odmienią ich postrzeganie świata.

Imperium ognia to jedna z tych książek, które zaczynają się od mocnego uderzenia, a potem napięcie stale rośnie i nie opada nawet na chwilę, dlatego każde przewrócenie kartki stawało się coraz bardziej emocjonujące. Nie sposób było przewidzieć, co się za chwilę wydarzy, mimo że autorka sięgnęła po kilka znanych z literatury młodzieżowej schematów. Nie przeszkadzają jednak one w odbiorze, ba!, prawie się ich nie zauważa, bo Sabaa Tahir wykorzystała zaledwie ogólne motywy, które przyswoiła i przerobiła w taki sposób, że w Imperium ognia czuje się powiew innowacyjności i lekkości. Wszystko w tej książce jest na swoim miejscu.

Stworzony przez Sabę Tahir świat ma ogromny potencjał i w pierwszym tomie zaledwie go "liznęliśmy". Wzorowany był na antycznym Rzymie, co byłoby zaspokajające już samo w sobie, ale został połączony również z kulturą arabską poprzez Plemieńców oraz nadnaturalne istoty - ifryty czy dżiny, a mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec. Trochę żałuję, że przedstawienie świata było enigmatyczne, ponieważ uwielbiam takie mroczne, brutalne klimaty, jednak wierzę, że w drugiej części autorka wszystko dopracuje i w sposób bardziej dokładny zaprezentuje nam odpowiedzi na nagromadzone podczas czytania Imperium ognia pytania. Sabaa Tahir opanowała jednak niesamowitą umiejętność: nawet mimo dziur w kreacji, potrafiła plastycznym językiem tak opisać wymyślony świat, że niemal mogłam go dotknąć, czułam na twarzy podmuchy pustynnego wiatru czy strach towarzyszący Scholarom.

Niewątpliwą zaletą tej książki są również bohaterowie. Rozdziały są prowadzone naprzemiennie z punktu widzenia Lai i Eliasa, chociaż nie ma dużej różnicy w stylach narracji. Kierują nimi różne ambicje i pragnienia, wychowali się w zupełnie odmiennych środowiskach i wydaje się, że różni ich właściwie wszystko, dlatego zwracają uwagę na różne szczegóły, ale oboje próbują zachować cząstkę dobra w sobie, marząc o wolności. Laia oraz Elias wypadają wiarygodnie, ponieważ chociaż są rozważni i inteligentni, nie zostali przedstawieni jako niezwyciężeni herosi. Mają swoje wady i słabości, okazują się nawet naiwni, gdy ulegają impulsom. Jednak ich odwaga oraz poświęcenie w imię wyznawanych zasad sprawia, że trudno nie darzyć ich sympatią. Mimo to zabrakło mi w nich nieco życia, prawdziwej iskry.
Z czasem między tą dwójką pojawia się nieco głębsza więź, ale nie rzutuje to na odbiór Imperium ognia, jest to bowiem głównie historia o lojalności, uczciwości, poświęceniu i honorze. Radość miesza się ze smutkiem, granice powoli się zacierają, sojusznicy stają się wrogami, ale to wcześniej wymienionym wartościom podporządkowana została książka. I właśnie to jest wspaniałe.

Imperium ognia to zdecydowanie powieść, która zaostrza apetyt na więcej. Mam wrażenie, że cała otoczka wokół niej została nieco za bardzo rozdmuchana, przez co niektórzy mogą być zawiedzeni, ale mimo drobnych potknięć, jest to wspaniały wstęp do serii, która ma potencjał, by stać się jedną z moich ulubionych. Imperium ognia rozpala zmysły, przypominając nieco skok na bungee - zaczyna się od momentu zawieszenia, w którym odczuwa się ogromne napięcie, a potem spada się coraz szybciej, coraz głębiej zanurzając w tej fascynującej historii, którą czyta się z zapartym tchem.

7,5/10
Czytaj dalej »

środa, 13 stycznia 2016

Można Inaczej + wywiad z Sebastianem Kołpakiem

6
To nie będzie post z rodzaju tych, które często zamieszczam na blogu. Nie dość, że na blogu pojawi się pierwszy wywiad, nie tak zwyczajny, bo z chłopakiem, który jako siedemnastolatek zjeździł autostopem Europę, ale także chciałabym przekonać Was do wewnętrznej mobilizacji. Do wsłuchania się w siebie i spróbowania przeżycia stu najbliższych dni na pełnych obrotach. Dlaczego właśnie stu? Bo przez ten czas w mózgu tworzą się nowe ścieżki nerwowe. Za sto dni będziecie kimś zupełnie innym i jeśli przeżyjecie ten czas na maksa, będziecie o wiele lepsi, niż jesteście teraz. Otwórzcie oczy. Weźcie głęboki wdech. Przeczytajcie ten post. Zainspirujcie się. I zróbcie coś, co będzie warte zapamiętania.
Uważam, że w dzisiejszych czasach najbardziej brakuje nam odwagi. Wszyscy marzą o rzuceniu znienawidzonej pracy, jednak nikt tego nie robi. Wszyscy mówią, że powiedzą pewnej osobie, co o niej tak naprawdę myślą, ale przez cały czas milczą. Żyjemy według ograniczeń, które sami sobie narzuciliśmy, bo obawiamy się tego, co inni o nas pomyślą albo paraliżuje nas strach przed nieznanym. Dlatego podążamy wytyczonymi szlakami i udajemy, że wszystko jest w porządku, chociaż wewnętrznie powoli usychamy. Prawda, że brzmi to strasznie? Może mam skłonności do pesymistycznej przesady, ale przecież wszyscy wiedzą, jak trudno jest wyjść poza własne granice komfortu. 
Pewnie zastanawiacie się, dlaczego o tym piszę. Czy Geek Girl postanowiła przejść na ciemną stronę mocy? Otóż nie. Wręcz przeciwnie. Postanowiłam odnaleźć tą jasną! A wszystko za sprawą konferencji Można Inaczej, która odbyła się 3 grudnia w Rzeszowie. Na miejscu pojawiło się ponad 130 osób (dodam tutaj, że wszystkie pieniądze ze sprzedaży biletów zostały przekazane na rzecz fundacji Od siebie dla innych, o której możecie przeczytać tutaj). 
Czy byłam nastawiona entuzjastycznie? Nie. Nie jestem typem osoby, która pojawia się na jakichkolwiek wydarzeniach. Ale kiedy konferencja się rozpoczęła... Rozpoczęła się magia. Najpierw - cztery prelekcje. Na scenie pojawili się przesympatyczny Arek Nepelski, który prowadzi motywacyjne warsztaty, Zuza Marczuk, która od podstaw stworzyła projekt społeczny Migająca Młodzież, Łukasz Olszówka, zaledwie dwudziestodwuletni reżyser, muzyk i filmowiec oraz niezwykle charyzmatyczny Daniel Sowa, były przewodniczący Rady Młodzieży Miasta. Następnie każdy mógł wybrać warsztat, w jakim będzie uczestniczył, według własnych zainteresowań. Na drugiej godzinie warsztatów poznałam właśnie Sebastiana, usłyszycie o nim więcej już za chwilę! Ale najpierw chcę Wam powiedzieć, co ta konferencja mi dała. 
Można Inaczej pokazało mi, że życie nie musi opierać się na utartych schematach, że można z niego czerpać jak najwięcej w zupełnie inny sposób. Zachęciło do odważnego stawienia czoła oczekiwaniom innych, do bycia autentycznym, do podążania własną ścieżką. 
Można Inaczej sprawiło, że marzenia, które spychałam wgłąb siebie, uważając, że powinnam się skupić na czymś bardziej realnym, znowu we mnie odżyły. Bo w życiu najważniejsza jest pasja i ten ogień, jaki z niej czerpiemy. Ta konferencja była dla mnie ogromną inspiracją i dała mi mocnego kopa, który sprawił, że do tej pory rozpiera mnie energia i chęć, by wykorzystać swój potencjał w stu procentach, mimo że minął już miesiąc! Uwierzcie, że Można Inaczej - inaczej niż tylko siedzieć nad grubymi podręcznikami, ucząc się do sprawdzianu, który nie będzie miał żadnego znaczenia za kilka tygodni, inaczej niż chodzić do pracy, która nie sprawia przyjemności, ale daje dużo pieniędzy. Szczerze mówiąc, trudno oddać słowami atmosferę tego spotkania, chęć do działania i zmian dało się wprost poczuć w powietrzu! :) Ta konferencja otworzyła mi oczy na nowe możliwości oraz pozwoliła poznać nowych, wspaniałych ludzi. Jedną z tych pozytywnie zakręconych na punkcie świata osób jest właśnie Sebastian Kołpak, który poprowadził warsztaty. Tak bardzo mnie on zainspirował, że postanowiłam przeprowadzić z nim wywiad, bo według mnie jest ucieleśnieniem wszystkiego, co reprezentuje sobą Można Inaczej. Odważył się zrobić coś, o czym wielu z nas marzy, a jednak rzadko kiedy realizuje ten pomysł, dlatego mam nadzieję, że dzięki tej rozmowie Wy też poczujecie motywację do spełniania swoich marzeń! Muszę Was jednak uprzedzić, że Sebastian to straszna gaduła, dlatego króciutki post rozrósł się do tasiemca :) Nie przedłużając - Seba, mając siedemnaście lat, ruszył w podróż autostopem do Hiszpanii. Po drodze przejechał 8 krajów i nie wydał więcej niż 50 euro, ale wrócił bogatszy o wspomnienia, których wielu z nas może mu tylko pozazdrościć. 

1. Jak w ogóle w twojej głowie zrodził się pomysł podróży autostopem po Europie? 
Tak naprawdę czasami pytam o to samego siebie. Sięgam myślami w przeszłość, ale nie mogę sobie przypomnieć momentu, w którym pojawiło się marzenie, żeby pojechać gdzieś autostopem. Na pewno przyczyniło się do tego kilka rzeczy. Przede wszystkim zawsze chciałem podróżować: pociągało mnie odkrywanie świata, poznawanie ludzi i innych kultur. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że dodatkowo zawsze chciałem dać się ponieść wszystkiemu dookoła - "bez" pieniędzy, bez konkretnego planu, ruszyć po prostu przed siebie, bez zarezerwowanych noclegów i biletów na przejazdy, bez bladego pojęcia co może ci się dzisiaj przydarzyć, gdzie możesz trafić, kogo możesz spotkać... A nawet gdzie możesz dzisiejszej nocy spać. Żyć chwilą, zanurzyć się w danym miejscu, jego kulturze, no i w czasie. Uczyć się codziennie czegoś nowego. Kiedyś trafiłem na bloga Przemka Skokowskiego "Autostopem przez życie", znalazłem też inne blogi, filmiki podróżnicze, wspaniałe opowieści, które doprowadziły do tego, że w marcu 2014 roku, jeszcze jako 16-latek, ruszyłem autostopem... do Warszawy. W wakacje tamtego roku pojechałem też na kilkudniowego tripa do znajomych na Słowacji, przez Czechy i Austrię. I tak to się zaczynało... Z kciuka na kciuk coraz bardziej się zakochiwałem :)

2. Pewnie jest to jedno z najczęstszych pytań, które masz okazję usłyszeć, ale co na to twoi rodzice? Nie bali się o ciebie?
To oczywiste, że się bali. Biorąc pod uwagę wszystko - bardzo ich podziwiam. To zabawne, ale ja w życiu nie puściłbym swojego dziecka. Najwidoczniej mi zaufali. Na początku zgodzili się na pierwszy autostop do Warszawy, zobaczyli, że jest okej, że odbieram, jak mama dzwoni co pół godziny, a w czasie ostatniej podróży do Hiszpanii już nawet się denerwowała, kiedy to ja cały czas do niej dzwoniłem i chwaliłem się, gdzie jestem, co robię i co mi się właśnie przydarzyło. To niby oczywiste, ale rodzice bardziej się martwią o mnie w czasie takiej podróży niż ja sam. Ja po prostu widzę, co się dzieje i wiem, co robię, a rodzice mogą sobie tylko wyobrażać różne rzeczy. O autostopie nie mówi się najlepiej - bo kto nie jeździ, ten nie wie, dlatego zawsze będzie kojarzył autostop z porwaniami, zabójstwami i gwałtami. Mam styczność z mnóstwem ludzi, którzy od lat tym sposobem odkrywają świat, a nigdy nie słyszałem o podobnych tragediach. Ludzie mają po prostu mentalność, że lubią głosić sensacje tego typu - nieważne czy są prawdziwe, czy nie. I to jest smutne, bo strasznie nas to ogranicza. Ja na przykład nie wyobrażam sobie, żebym nie robił teraz tego, co robię - to stało się nie tylko moim sposobem na spełnianie marzeń, ale wręcz częścią mojej osoby. Rodzice po prostu widzą moje szczęście i wiedzą, jak bardzo wiążę z tym moją przyszłość. Są niesamowici!

3. A ty sam nie miałeś żadnych wątpliwości? W końcu tak jak mówisz, słyszy się wiele negatywnych rzeczy odnośnie łapania stopa. 
Pierwsze kciuki były trochę stresujące, bo nie wiedziałem, kto się zatrzyma, o czym z nim rozmawiać, jak się zachowywać podczas jazdy, żeby nie było sztywno. Poza takim stresem, który teraz przerodził się raczej w coś ekscytującego, nie bałem się skrajnych przypadków, o których tyle się mówi. Siedziały gdzieś w mojej głowie, ale wiedziałem, że jestem zdany tylko na siebie i musiałem być po prostu czujny, odpowiedzialny. Mając taką pasję, trzeba się z tym liczyć. Oczywiście z umiarem - bo osobiście polecam czasami po prostu komuś zaufać (w granicach rozsądku) i tak oto tworzy się prawdziwa podróż z przygodami :) Trzeba brać pod uwagę to, że może być niebezpiecznie, ale nie można żyć obawami. Nie miałem wątpliwości, że chcę spełniać swoje marzenia. Były i wspaniałe, i ciężkie momenty. Ale to jest tak jak w życiu - nie ma co się załamywać, należy uczyć na błędach.

4. Jakie największe trudności napotkałeś na swojej drodze podczas podróży? Nie miałeś czasem myśli, że chciałbyś wrócić do domu i spać w wygodnym łóżku?
Za łóżkiem nie tęskniłem nigdy - serio, serio! No, może pomijając "spanie" na ławce w większych miastach :)
Jeśli chodzi o trudności - było ich kilka. Chyba największym koszmarem była jedna przygoda podczas pierwszej podróży na Słowację. Zostawiłem swój telefon w samochodzie, którym jechałem z Pragi do Brna w Czechach. Dalej miałem łapać stopa do Austrii, kiedy mój telefon ruszył w drogę... na Słowację. Po 5 minutach od wyjścia z auta sięgnąłem do kieszeni, żeby sprawdzić godzinę w telefonie i... Ogarnęło mnie takie przerażenie, jakiego nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Pominę to, co działo się potem, bo to naprawdę niesamowita przygoda (więcej szczegółów znajdziecie na blogu Sebastiana), ale tak w mega dużym skrócie: jako 16-latek przejechałem Austrię bez żadnego telefonu, kiedy mama nawet nie wiedziała, w jakim państwie jestem, a telefon koniec końców odzyskałem drugiego dnia w Bratysławie dzięki serii cudów. Autostop to jest po prostu jakaś magia! Wracając do niemiłych przygód, to w czasie ostatniej podróży do Hiszpanii największym zagrożeniem dla mnie było... pęknięcie plecaka, który rwał się już w szwach (koniec końców wytrzymał). Do tego jeszcze to długie czekanie na autostop... Albo 10 kilometrów na piechotę w słońcu z wielkim i ciężkim plecakiem! Podróż to po prostu niezła szkoła życia.

5. Jak długo się przygotowywałeś do takiej podróży? 
Z reguły nie dłużej niż tydzień. Parę dni przed wyjazdem pojawia się pomysł i od tego momentu wszystko się zaczyna - rozmowy z rodzicami, szybkie zakupy, pakowanie się, drukowanie mapek i lada dzień stoję już z kartonem na wylotówce z Białegostoku. Do Hiszpanii zacząłem się przygotowywać 2 dni przed wyjazdem. Przedtem nawet nie wiedziałem, gdzie dokładnie chcę jechać. To jest spontan. Następnym razem jednak spróbuję trochę bardziej to ogarnąć - wszystkiego trzeba w życiu spróbować.

6. Które z odwiedzonych miejsc podobały ci się najbardziej? 
Najmniej oczywiste miejsca. Przede wszystkim stacje przy autostradach - jak dla mnie autostopowe raje, pełne samochodów zza granicy, którymi można się gdzieś zabrać po krótkiej rozmowie z kierowcą, ze sklepami, toaletami, prysznicami, darmowym wi-fi, dostępem do prądu, miejscem na namiot na niedalekiej łące czy na rozłożenie karimaty... UWIELBIAM! 
A tak bardziej serio to zakochałem się m. in. w Trieste we Włoszech, gdzie na spontana spędziłem 2 dni, w potężnych, niesamowitych Alpach, których nawet nie miałem w planie czy w kosmicznym Sitges niedaleko Barcelony, gdzie nieoczekiwanie spędziłem 3 dni w hotelu! Najbardziej LGBTQ-owe miejsce jakie można sobie wyobrazić, mega pozytywni ludzie, życie nocne, plaże, siesta, festa, viva la vida i te sprawy! Na samą myśl chce mi się wrócić.

7. Jaka przygoda z podróży najbardziej zapadła ci w pamięć? 
Nie umiem wybrać jednej takiej przygody - na serio! Były ich dziesiątki - mniejsze i większe. I o każdej mógłbym opowiadać i opowiadać... Na przykład w czasie ostatniej podróży włoska rodzina zaprosiła mnie do siebie do domu na noc. Do takiego typowego, klimatycznego, włoskiego miasteczka. Pani Cecilia przyrządziła na kolację tradycyjne włoskie danie, które zjedliśmy jak rodzina przy jednym stole. Następnego dnia zrobili mi niespodziankę i wsadzili w pociąg do Wenecji. Niewiarygodne przygody mam też z Polakami spotkanymi w podróży. To właśnie Polacy przypadkowo spotkani w Sitges przygarnęli mnie do hotelu na 2 noce, z Polakami też przejechałem przez Alpy, zaraz po tym jak przemierzałem przez 2 dni Włochy z innym Polakiem, który zaopiekował się mną jak ojciec, a w 2 dni o Włoszech dowiedziałem się od niego więcej niż przez całe życie. Kocham autostop. W Barcelonie złapałem na stopa Podlasianina. Przez 4 dni przemierzaliśmy zachodnią Europę, zrobiliśmy jajecznicę w korku na francuskiej autostradzie i całą drogę słuchaliśmy disco polo... To tylko szczypta tego wszystkiego.

8. Jakie są według ciebie największe zalety autostopu?
Autostop jest po prostu dobrym rozwiązaniem, kiedy chcesz podróżować, a nie masz za wiele pieniędzy. To nieprawda, że do spełniania podróżniczych marzeń potrzebujesz dużo forsy - to głupie myślenie. Podróżując takim sposobem przeżyjemy przygody, o jakich typowy turysta może śnić i zyskamy znajomości na całym świecie. Nauczymy się radzić sobie z wieloma trudnościami, a do tego poznamy tradycje, język, kulturę, dane państwo, czy region poprzez samych mieszkańców! Każdy człowiek wnosi coś do naszego życia. Po takiej podróży na pewno nie wrócicie już tacy sami! Setki wspomnień, przygód, niespodzianek...
Teraz już konkretniej: autostop kocham przede wszystkim za to, że mogę dać się ponieść. Każdego dnia budzę się o wschodzie słońca w jakimś odległym miejscu, nie wiem, gdzie dzisiaj trafię, kogo spotkam na swojej drodze... To jest takie niesamowite uczucie! Żyjesz chwilą, żyjesz miejscem w którym właśnie jesteś. Nawet największe problemy z codzienności odchodzą gdzieś daleko, bo teraz jesteś tu i teraz. Jedziesz przed siebie, ufasz, budujesz siebie i przede wszystkim poznajesz siebie samego.
Naprawdę nie wiem, jak to opisać! Po prostu dopóki nie spróbujesz, dopóty mi nie uwierzysz, że leżenie wieczorem na karimacie na stacji benzynowej przy autostradzie 2000 km od domu po cholernie wyczerpującym dniu może dać Ci tyle szczęścia i uśmiechu, że to jest nie do opisania! :)

9. Masz zamiar ponownie wyruszyć w podróż autostopem? Jeśli tak, gdzie tym razem chciałbyś trafić?
No jasne, że mam zamiar! Chciałbym trafić... wszędzie. Codziennie odkrywam nowe miejsca na świecie czy nawet w Polsce, które muszę poznać. Prędzej czy później. Lista marzeń jest długa i się nie kończy. Do Hiszpanii, czy też Włoch chciałbym wrócić jak najszybciej i odwiedzić rodziny, z którymi wciąć utrzymuję kontakt. A jeśli chodzi o ten rok... jako że właśnie kończę osiemnaście lat, zamierzam wyrobić sobie paszport i wizę i uderzyć na wschód. Białoruś, Ukraina, Rosja... Być może Skandynawia i przekroczenie koła podbiegunowego. To też uzależnione jest od obecnej sytuacji w Europie. Mama już definitywnie zabroniła mi jechać na południe. Ale może to i dobra motywacja żeby spróbować w drugą stronę.
A jeśli chodzi o moje największe marzenie (w którym raczej autostop nie wchodzi w grę, więc trochę sobie jeszcze poczekam) jest... Islandia. Taki wielki życiowy cel.

10. Co powiedziałbyś osobom, które marzą o podróży autostopem, ale wciąż się wahają albo się boją? Jakie rady masz dla przyszłych autostopowiczów?
Przede wszystkim odważyć się i spróbować. Bo to jest ten pierwszy krok, a potem to już uzależnia! Pamiętam, że zanim pierwszy raz ruszyłem gdzieś autostopem, dręczyły mnie wątpliwości. Przede wszystkim mój młody wiek mógł być problemem. Jak się jednak okazało - nie stało to na przeszkodzie, a nawet wzbudzało większe zaufanie w kierowcach.
Jeśli chodzi o kontakt z kierowcą, trzeba się dostosować. On nie jest chętny do rozmowy - to ja też. Jeśli dużo mówi - słuchamy i angażujemy się w rozmowę. W skrócie - jeśli nie chcemy zostać wysadzeni, nastrajamy się na fale, na których nadaje kierowca i jesteśmy dobrymi ludźmi. Na koniec fajnie jest dać jakąś pocztówkę kierowcy, napisać na odwrocie "dziękuję, autostopowicz Seba", czy coś takiego, a gwarantuję, że kierowca będzie wręcz szczęśliwy, że Cię zabrał.
Poza tym:
- ograniczać wydawanie kasy (czasem może się naprawdę przydać)
- spać, gdzie się da, w granicach rozsądku oczywiście (nie bać się "pod-mostów", opuszczonych budynków, plaż, krzaków, stacji benzynowych).
Odkąd jeżdżę stopem, dla mnie łóżko może być wszędzie. Wierzcie lub nie, ale śpiąc na stacji benzynowej w Hiszpanii czy na plaży we Włoszech, czułem się tak bardzo flow i byłem tak bardzo szczęśliwy, jaki nie jestem we własnym łóżku nawet po powrocie.
- trzeba pamiętać bardzo, ale to BARDZO o bezpieczeństwie. Swoim i swojego dobytku. Pilnować czy ma się cały czas portfel i telefon przy sobie!
- pamiętać, że taka przygoda wiążę się z cierpieniem, strasznymi przygodami, w których trzeba szukać tylko nauczki na przyszłość. Podróż to fajna szkoła życia - naprawdę:)
- polecam takie portale jak Couchsurfing (megafajna sprawa, ludzie z całego świata oferują sobie nawzajem darmowe noclegi, a nawet chętnie pokażą miasto), czy też grupy na facebooku "Autostopowicze czyli MY", "Non-STOP w drodze" i wiele innych
- a, i przede wszystkim - NIE BAĆ SIĘ. nie bójcie się pytać ludzi, zrobić coś szalonego, zmieniać plany, ZAUFAĆ ŻYCIU.

11. Udało ci się spełnić swoje największe marzenie. Jakie jest następne w kolejce? 
Największe marzenie... To chyba było odnalezienie swojej pasji, odnalezienie mojej trajektorii:) 
Moim wielkim celem jest nauczyć sie co najmniej 10 języków obcych. Na razie słabo mi idzie, bo - muszę przyznać - strasznie się lenię.
Aktualnie moim największym marzeniem jest Islandia, jak już wspomniałem. I wcale nie chodzi tu tylko o samą podróż. Islandię wybrałem sobie jako takie miejsce, gdzie chcę spędzić bardzo dużo czasu, podczas którego zmuszę się do poznania samego siebie. Właśnie skończyłem osiemnaście lat i moim celem jest ukształtowanie siebie. Ogarnięcie się. Zwalczenie wkurzających mnie wad i praca nad sobą. Jeśli się uda, chciałbym, żeby Islandia była dla mnie takim przełomowym momentem, żebym z dala od codzienności, a nawet z dala od kontynentu, mógł sobie wiele rzeczy ogarnąć, bez większego planu, po prostu się zanurzyć. 


Jeżeli macie jakieś pytania do Sebastiana, na pewno bardzo chętnie na nie odpowie! Opis jego przygód możecie znaleźć na jego blogu KLIK. Odwiedźcie też jego stronę na facebooku i zadawajcie pytania! Mam nadzieję, że poczuliście się zainspirowani do zmiany i spróbujecie czegoś nowego :) Zwłaszcza, że ta inicjatywa została zorganizowana od początku do końca przez ludzi w moim wieku - przez szesnasto-, siedemnasto-, osiemnastolatków, którzy po prostu chcą czegoś więcej. Kolejna edycja Można Inaczej odbędzie się w czerwcu i tym razem będzie miała zasięg na całą Polskę; prawda, że robi to wrażenie? Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej lub śledzić działania tej ekipy, zapraszam Was na ich fanpage.

Czytaj dalej »

niedziela, 10 stycznia 2016

Pierwszy grób po prawej, czyli strzeżcie się śmiertelnicy

27
Kiedy zobaczyłam zakrwawioną kosę oraz sandałki z czaszkami, było dla mnie oczywiste, że nie będę w stanie się powstrzymać przed przeczytaniem Pierwszego grobu po prawej Daryndy Jones. Bo kto nie lubi zakapturzonej, przerażającej kostuchy będącej ucieleśnieniem mroku i zła, która została unowocześniona i w dodatku zrobiła się krnąbrna? No właśnie!

Charley Davidson, oprócz wspomagania miejscowej policji, trudni się również fachem kostuchy. Rozwiązuje swoje sprawy skuteczniej niż detektywi, ponieważ za informatorów posiada denatów, którzy z chęcią pomagają w przyskrzynieniu ich zabójców. Tym razem Charley musi zmierzyć się z tajemniczym zabójstwem trójki prawników, co okazuje się być trudne, gdy w tym samym momencie stara się rozwikłać tajemnicę Reyesa Farrowa, który nie przypomina niczego, z czym do tej pory spotkała się w swoim życiu.

Wydaje mi się, że Pierwszy grób po prawej to ten typ książki, w którym każdy znajdzie coś dla siebie - jest to powieść przepełniona nie tylko genialnym poczuciem humoru, ale także zaskakującymi wątkami kryminalnymi oraz skomplikowanym romansem, a wszystko to doprawione szczyptą fantastyki. Nie ukrywam, że jestem ogromną fanką książek, w których główną bohaterką jest Śmierć we własnej osobie, a przebojowa, nadaktywna Charley z ciętym językiem świetnie odświeża wizerunek znanej wszystkim kostuchy. Trudno jej nie polubić, bo łączy w sobie wszystkie cechy, jakie uwielbiam u bohaterek książkowych: jest inteligentna, pełna energii, zdecydowana, pyskata, ale przy tym podatna na zranienia, nie przed wszystkim potrafi się obronić. Przedstawienie kostuchy jako normalnej dziewczyny, która po prostu widzi duchy i pomaga im przejść na drugą stronę było strzałem w dziesiątkę! W dodatku wszystkie jej przygody ubarwiają autoironiczne komentarze lub komiczne wpadki, dlatego w każdym momencie mogliśmy zostać czymś zaskoczeni. 

Nie da się jednak ukryć, że do książki wdarło się nieco zwodniczego chaosu. Pierwszy grób po prawej to historia wielowątkowa, w której Charley próbuje jednocześnie rozwiązać dwie tajemnice, tę paranormalną, związaną z Reyesem i dotyczącą zabójstwa trójki prawników, do tego dochodzą trudne relacje z macochą i nieufnymi policjantami na posterunku czy jej praca jako kostuchy. Ta mieszanka jest wprost wybuchowa i autorka nie do końca sprostała wyzwaniu. Zabrakło spójności. Wygląda to tak, jakby Darynda Jones nie była pewna, na którym wątku powinna się najbardziej skupić, dlatego w różnych scenach pojawia się szalony misz-masz. Początkowo to rozwikłanie zagadki śmierci prawników było najważniejsze i żałuję, że w ostatecznym rozrachunku część kryminalna została nieco zepchnięta na ubocze, bo Charley jako detektyw sprawowała się świetnie. Mimo to akcja toczy się wartko i nie można narzekać na brak zaskakujących wydarzeń. Zakończenie było naprawdę nieoczekiwane i pozostawiło mnie z ogromnym poczuciem niedosytu. Autorka tylko podrzuciła nam szczątkową informację na temat pochodzenia Charley i Reyesa, co okazało się być dla mnie strasznie frustrujące, ponieważ według mnie jest to najciekawszy wątek w książce. Tajemnica okrywająca kostuchę oraz jej nadprzyrodzonego znajomego działa na mnie jak magnes. Nie mogę się doczekać, aż sięgnę po drugą część przygód Charley, aby przekonać się, jak autorka rozwinie ten pomysł, bo na tej płaszczyźnie zupełnie mnie zaskoczyła, co dość rzadko udaje się pisarzom tego gatunku. 

Pierwszy grób po prawej nie jest książką wymagającą. Jest to jednak świetny, nietuzinkowy start nowej serii, która zapewnia kilka przyjemnie spędzonych godzin. Ta powieść jest wprost przepełniona genialnym humorem, barwnymi bohaterami i dynamiczną akcją. Jeżeli szukacie błyskotliwej lektury, przy której chcielibyście się pośmiać, nie mogliście trafić lepiej - seria o Charley Davidson dostarczy Wam inteligentnej rozrywki, która pochłonie Was na cały wieczór. 

6/10

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc!


Czytaj dalej »

czwartek, 7 stycznia 2016

Stosik #2

40
Ponieważ w tym roku byłam bardzo grzeczna, Mikołaj odwiedził mnie z całym workiem książek do przeczytania. Jak pewnie się domyślacie, nie mogłam mu odmówić :) A dzisiaj zaprezentuję Wam ten piękny stosik książek.

  • Pojedynek, Marie Rutkoski - recenzję możecie przeczytać tutaj; cudowna książka, z którą musicie się jak najszybciej zapoznać, bo naprawdę warto!
  • Wszystkie jasne miejsca, Jennifer Niven - książka tak zachwalana, że nie mogłam przejść obok niej obojętnie, w dodatku ta okładka jest przepiękna!
  • Próby ognia, James Dashner - wypożyczona z biblioteki; Więzień labiryntu niespecjalnie mi się podobał ze względu na irytującego Thomasa i wlekącą się akcję, ale postanowiłam dać jeszcze szansę tej trylogii
  • Białe jak śnieg, Salla Simukka - wypożyczona z biblioteki; po pierwszej części miałam mieszane uczucia, byłam jednocześnie zauroczona i rozczarowana, zobaczymy, jak będzie z drugą (recenzja Czerwonych jak krew)
  • Niebo jest wszędzie, Jandy Nelson - wypożyczona z biblioteki; debiutancka powieść autorki Oddam ci słońce, na pewno będzie interesująco i nostalgicznie
  • Czy wspominałam, że cię kocham?, Estelle Maskame - recenzję możecie przeczytać tutaj; bardzo udana pierwsza część, nie mogę doczekać się już kontynuacji przygód Eden i Tylera!
  • Księga wyzwań Dasha i Lily, David Levithan, Rachel Cohn - recenzję możecie przeczytać tutaj; idealna książka na święta, urocza, ale nieprzesłodzona
  • Imperium ognia, Sabaa Tahir - przeczytałam tyle dobrych recenzji tej książki, że musiałam w końcu po nią sięgnąć i przekonać się, na czym polega jej fenomen!
  • Zostań, jeśli kochasz, Gayle Forman - wypożyczona z biblioteki; to było moje pierwsze spotkanie z tą autorką, książka już przeczytana: może mnie nie powaliła, ale w przyszłości pewnie sięgnę po inne książki Gayle Forman
  • Posłaniec strachu, Michael Grant - na tę książkę mam niesamowitą ochotę i nie mogę się doczekać, aż ją przeczytam, mam strasznie (ktoś załapał żarcik?) dobre przeczucia!
  • Diabli nadali, Olga Rudnicka - wygrana w konkursie na LC; będzie to pierwsze spotkanie z tą autorką, ale słyszałam o tej powieści mnóstwo dobrego, dlatego mam ogromne oczekiwania!
  • A ponieważ skleroza nie boli, na zdjęciu powinna znaleźć się również książka Daryndy Jones Pierwszy grób po prawej od wydawnictwa Papierowy Księżyc, recenzja już w niedzielę na blogu!

Czytaliście którąś z tych książek? Jaka z nich najbardziej Wam się podobała, a którą chcielibyście jak najszybciej przeczytać? Dajcie znać w komentarzach, czy w tym roku byliście grzeczni i odwiedził Was książkowy Mikołaj!

Czytaj dalej »

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Niezwyciężona. Pojedynek, czyli zwycięstwo niewarte swojej ceny

42
Nie sądziłam, że tak szybko na blogu ponownie pojawi się post pochwalny na cześć jakiejś książki, ale oto przybywam do Was z recenzją Niezwyciężonej. Pojedynku i ostrzegam, że znowu musicie przygotować się na mój niepohamowany entuzjazm. Ta książka jest tak wyjątkowa, tak bardzo wyłamuje się ze schematu, że nie potrafię do tej recenzji podejść inaczej, niż z zamiarem wychwalania jej pod niebiosa. Bo uwierzcie mi, że Marie Rutkoski swoim rozpoczęciem trylogii zasłużyła na owacje na stojąco.

Kestrel jest Valorianką, córką generała Trajana, najsłynniejszego przywódcy wojskowego w kraju, który podbił terytorium należące do Herranu. Jako zwycięzcy, Valorianie szczycą się przywilejami i są rasą panów, podczas gdy Herrańczycy stali się ich niewolnikami. Pod wpływem impulsu Kestrel kupuje na targu dumnego niewolniku o imieniu Arin, nierozerwalnie wiążąc ich losy razem. Teraz oboje będą musieli odpowiedzieć na pytanie, co jest dla nich ważniejsze: ojczyzna czy ukochana osoba?

Nawet gdy jakaś książka mnie porwie, próbuję w recenzjach nadmiernie się nie ekscytować i spojrzeć na nią trzeźwo, ale tutaj jest to po prostu niemożliwe. Nie nadużywam na blogu tego słowa, ale śmiało mogę nazwać Pojedynek fenomenem. Bo chociaż należy do gatunku young adult, jest to powieść inteligentna i wyrafinowana, pełna smaczków, na które trudno nie patrzeć z zachwytem. Tak, teoretycznie główna oś Pojedynku opiera się na romansie (chociaż w praktyce bardziej przypomina partię szachów), ale jest to chyba najwspanialszy wątek miłosny, z jakim do tej pory zetknęłam się w książkach. Historia Kestrel i Arina jest po prostu piękna, pełna rozdarcia, które przenosi się również na czytelnika. Muszą wybierać między swoją lojalnością wobec rodaków a miłością względem siebie i grają takimi kartami, jakie dostali od losu będącego okrutną przeszkodą stojącą na ich drodze do szczęścia. Cała relacja została starannie wpleciona w polityczne rozgrywki i przedstawione intrygi są tak zajmujące, że z łatwością dałam się wciągnąć w świat, który autorka brawurowo wykreowała. Bo to nie jest opowieść tylko o dwojgu ludzi stojących po przeciwnych stronach barykady, ale również o wojnie, zdradzie, patriotyzmie i zwodniczej grze prowadzonej przez najwyższe sfery.

Uwielbiam Kestrel. Uwielbiam Arina. To moje najnowsze OTP i shipuję ich tak bardzo, że bardziej chyba się nie da. Są tak cudowni, zarówno razem, jak i osobno, że nie mogą nie budzić podziwu. Kestrel nie jest typem bohaterki, którą na okrągło spotykamy w literaturze młodzieżowej - nie jest wojowniczką i nie jest nieustraszona. To strateg, który walczy za pomocą logiki, przebiegłości i błyskotliwego umysłu. Jednak przez jej opanowanie przebija się ciepło, a nawet pewien rodzaj kruchości, który dodaje jej postaci niezwykłej prawdziwości. Trochę żałuję, że nie pojawiło się więcej fragmentów pisanych z perspektywy Arina, ale wydaje mi się, że w ostatecznym rozrachunku łatwiej poznać go poprzez jego milczący upór i dumę, niż przez zwodnicze słowa. Oboje są tak wyjątkowi, że... po prostu nie mogę, no. Marie Rutkoski powaliła mnie na kolana i chyba się nie podniosę. To książka, od której nie sposób się oderwać, nawet po zakończeniu lektury wciąż na nowo przetwarzałam wszystkie wydarzenia z książki i zachwycałam się złożoną, wyrafinowaną konstrukcją fabuły. Pojedynek uzależnia. Zawładnął moimi emocjami i po tym zakończeniu długo się nie pozbieram. 

Niezwyciężona. Pojedynek to przepiękna, fascynująca historia, która od pierwszej chwili mnie zauroczyła. Jest jedną z najlepszych powieści young adult, jakie miałam ostatnio okazję czytać i niesamowicie wysoko postawiła poprzeczkę wszystkim innym książkom, jakie czekają na mnie w 2016 roku. A zresztą - TA POWIEŚĆ JEST PO PROSTU GENIALNA. Jeśli jeszcze jej nie czytaliście, musicie nadrobić to jak najszybciej, bo warto. Gorąco, gorąco polecam! Kocham tę książkę całym swoim geekowym serduchem, nawet jeśli ona bezustannie mnie rani. Po prostu przeczytajcie.

9/10

P. S. Według mojej biblioteczki na LC Niezwyciężona. Pojedynek to 500 przeczytana przeze mnie książka. Nie mogłam wybrać lepiej!
Czytaj dalej »

piątek, 1 stycznia 2016

Noworoczne antypostanowienia

25
Ten post powstał zupełnie spontanicznie, co nie do końca pasuje do mojego wizerunku geeka-pedantki, ale w końcu to Nowy Rok, kiedy miałabym szaleć, jeśli nie teraz? Nikt nie wyczuł w tym ironii, wiem. Początkowo miałam zamiar po prostu prześlizgnąć się przez temat Nowego Roku, wręcz otwarcie go zignorować, wrzucając jakąś recenzję lub piękny stosik z grudnia, zasługę Mikołaja. Bo widzicie, idea Nowego Roku, nowego początku, nowych możliwości niezmiennie irytuje mnie od paru lat. Nieważne, na jaki blog wejdziecie, możecie spodziewać się porad, jak wytrwać w swoich noworocznych postanowieniach, nie porzucając ich po kilku dniach, kiedy fajerwerki przygasną, wesoły nastrój świąteczny przeminie i zapał do zapowiedzianych zmian bezpowrotnie zniknie. Chociaż legenda głosi, że komuś udało się zrzucić dodatkowe kilogramy, więcej się uczyć, przestać jeść słodycze, zmienić pracę czy zrealizować plan, który chodził mu po głowie od dawna. 
Ja sama nigdy nie byłam zwolenniczką noworocznych postanowień i podejrzewam, że to podejście już zostanie. Zmiany można wprowadzić w każdym momencie, liczy się tylko odwaga i podjęcie decyzji. Powtarzanie sobie od jutra, od poniedziałku, od przyszłego miesiąca, od Nowego Roku tak naprawdę do niczego nie prowadzi - mamy to do siebie, że lubimy przekładać wszystko w czasie, a motywacja do spełnienia nie do końca przemyślanych postanowień przeminie po tygodniu. Najbardziej wytrwali może dadzą radę miesiąc. Podobno mniej niż 10% osób tak naprawdę spełnia swoje noworoczne postanowienia. Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad tym, dlaczego tak się dzieje i co warto zrobić, by postanowień dotrzymać.

A ponieważ jestem z natury bardzo przekorną osobą, chcę spróbować czegoś innego. Czas na noworoczne antypostanowienia! 
Przedstawię Wam listę noworocznych postanowień mola książkowego, których na 100% nie uda mu się dotrzymać:
  1. Będę kupowała mniej książek.
  2. Przeczytam wszystkie te zaległe pozycje, które kurzą się na półce już kilka miesięcy/lat.
  3. Moja aktywność fizyczna przestanie się ograniczać jedynie do przerzucania kartek.
  4. Nie będę rzucała książkami o ścianę, nawet gdy będą wywoływały u mnie fizyczny ból.
  5. Będę kupowała mniej książek
  6. Zacznę zadawać się z prawdziwymi ludźmi, zamiast obsesyjnie skupiać się na fikcyjnych postaciach.
  7. Przestanę prześladować autorów, aby w końcu skończyli pisać kolejne części moich ukochanych serii (opcjonalnie tyczy się to również wydawców i tłumaczy).
  8. Przeczytam w końcu wszystkie książki z listy BBC, o których ciągle mówię, że muszę się za nie zabrać, a jakoś nigdy nie znajduję dla nich czasu.
  9. Będę kupowała mniej książek. 
  10. Nie będę płakała przy niemal każdym smutnym zakończeniu powieści.
  11. Ograniczę ilość swoich fikcyjnych miłości do minimum.
  12. I na koniec - tak, będę kupowała mniej książek!
Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że ja - Geek Girl - nie mam zamiaru dotrzymać powyższych postanowień, bo jestem beznadziejnym przypadkiem osoby uzależnionej od literatury, która nie ma zamiaru w żaden sposób się na tym polu ograniczać. 
Teraz czas na Was - jakie są Wasze noworoczne antypostanowienia? Tylko bądźcie kreatywni! Napiszcie w komentarzach postanowienia, których na 100% nie dotrzymacie w przyszłym roku, nie muszą dotyczyć tylko książek! Swoje Antypostanowienia Noworoczne możecie napisać również na fanpage'u bloga! <3
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia