poniedziałek, 29 lutego 2016

Podsumowanie lutego

24
Mimo że w drugiej połowie lutego w końcu miałam nieco więcej wolnego, moje ferie były bardzo pracowite, zarówno pod względem przeczytanych książek, jak i nauki (maturalne biol-chem-fizy chyba najlepiej mnie zrozumieją w tej kwestii xD). Łącznie udało mi się opublikować 9 postów. 
RECENZJE: 7
Białe jak śnieg, Salla Simukka
Diabli nadali, Olga Rudnicka
Niebo jest wszędzie, Jandy Nelson
Szklany miecz, Victoria Aveyard
Próby ognia, James Dashner
Panika, Lauren Oliver
Posłaniec Strachu, Michael Grant
INNE POSTY: 2
Fictional boyfriend Book Tag
Miłosne trójkąty, czyli za co je jednocześnie kochamy i nienawidzimy
Najlepszą książką lutego okazała się być kontynuacja Czerwonej Królowej, czyli Szklany miecz Victorii Aveyard. Ta powieść wzbudziła we mnie ogromne emocje, dlatego ostrzegam Was przed gwarantowanymi skokami ciśnienia i złamanym sercem! Najgorsza książka to Diabli nadali Olgi Rudnickiej i strasznie żałuję, że pierwsza recenzja kryminału polskiego autora na blogu była tak niepochlebna, ale na pewno będę próbowała dalej.  
Dokładnie 14 lutego minęło sześć miesięcy od momentu opublikowania pierwszej recenzji na blogu! Przez to pół roku zdziałałam więcej, niż kiedykolwiek myślałam, że uda mi się osiągnąć w blogosferze i muszę za to podziękować Wam, moim czytelnikom. To było wspaniałe sześć miesięcy na Geeku, ale wielkimi krokami zbliża się matura i nauka będzie pochłaniała mnóstwo mojego czasu. Jednak jeśli sądziliście, że się mnie pozbędziecie, to muszę Was wyprowadzić z błędu :) Posty powinny pojawiać się dalej w takich samych odstępach czasowych jak do tej pory, lecz może pojawić się nieco więcej tagów i tematów okołoksiążkowych. Moja aktywność na Waszych blogach również może się zmniejszyć, ale będę starała się co jakiś czas wpadać i zostawiać ślad po swojej obecności, bo naprawdę zależy mi na tym blogu i na Was <3 Trzymajcie się ciepło!
Czytaj dalej »

piątek, 26 lutego 2016

Posłaniec Strachu, czyli okrutna gra o wolność z twoim największym koszmarem

24
Seria GONE Michaela Granta jest prawdopodobnie jedną z najbardziej rozpoznawalnych serii młodzieżowych. Nie mogę powiedzieć, że jestem jej ogromną fanką, ale pozostawiła po sobie niezatarty ślad w mojej głowie. Posłaniec Strachu od razu przykuł moją uwagę, a po przeczytaniu opisu wiedziałam, że nie odpuszczę, dopóki nie zapoznam się z historią Mary. 

Mara budzi się we mgle, nie pamiętając niczego poza swoim imieniem. Od tej pory musi towarzyszyć smutnemu chłopakowi o pięknych oczach, który jest Posłańcem Strachu - odnajduje on tych, którzy popełnili zło, a nie dosięgła ich kara i proponuje im udział w przerażającej grze. Jeśli wygrają, będą mogli odejść wolni bez żadnych konsekwencji. Jeśli przegrają, będą musieli stawić czoło swojemu największemu lękowi i spróbować to przetrwać. 

Po przeczytaniu Posłańca Strachu będziesz poddawał w wątpliwość wszystko, co już wiesz, bo pod płaszczykiem literatury młodzieżowej skrywa się brutalne przesłanie o ciemnej stronie natury człowieka. W każdym z nas drzemie zło, chociaż nie zawsze przybiera ono oczywistą formę. W tej książce wielokrotnie powtarzana jest konieczność utrzymania kruchej równowagi między tym, co jest dobre, a tym, co jest złe. Kara i pokuta, śmierć i odkupienie - te motywy przez cały czas były obecne, a w dodatku zostały genialnie opisane. Obawiałam się na tym polu pewnej banalności, ale autor mnie nie zawiódł. Wymierzana przez Posłańców sprawiedliwość, chociaż tak potrzebna, w większości przypadków jest okrutna, bo z definicji brakuje w niej litości. Michael Grant stawia nas przed dylematem, którego nie sposób rozwiązać: czy nawet największy zbrodniarz zasługuje na nieludzkie katusze? Po zakończeniu lektury byłam całkiem rozbita. Jednocześnie pusta i sponiewierana, ponieważ podczas czytania przebrnęłam chyba przez wszystkie możliwe stany emocjonalne. To autor, który nie bawi się w subtelności, bo życie jest brzydkie i brutalne, a on nie próbuje tego przesłania złagodzić cukierkową otoczką pod tytułem wszystko będzie dobrze. Należy przygotować się na zderzenie ze wstrząsająca prawdą oraz bezwzględną rzeczywistością wykreowaną przez Michaela Granta.

Posłaniec Strachu nie jest jednak powieścią idealną. Pojawiły się w nim dziury logiczne i brakowało mi jeszcze dokładniejszego przedstawienia pracy Posłańca oraz kierujących nim zasad. Uwielbiam sam pomysł na tę książkę, kreację świata oraz zupełnie nową mitologię stworzoną przez autora, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że nie jest to nawet ułamek tego wszystkiego, że z fabuły dałoby się wycisnąć o wiele, wiele więcej. Wciąż nie dostałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania odnośnie funkcjonowania Posłańców czy siedmiu bóstw. Wszystko to owiane jest jeszcze większą tajemnicą niż sam mentor Mary, ale mam wrażenie, że nie wynika to z chęci zaintrygowania czytelnika, a z niedopracowania - w końcu polskie wydanie Posłańca Strachu składa się tak naprawdę z dwóch tomów wydanych w Ameryce oddzielnie i jeszcze z opowiadania, a nie przekracza 450 stron. Nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowana, bo idea jest naprawdę genialna, jednak wydaje mi się, że Michael Grant nie poświęcił temu pomysłowi należytej mu uwagi. Pojawiła się też dość duża powtarzalność, brakowało mi jakiegoś urozmaicenia, które całkowicie wbiłoby mnie w fotel, ale i tak Posłaniec Strachu dostarczył mi mnóstwo powodów do rozmyślań, sprawiając, że pod koniec byłam wykończona nadmiarem wrażeń.

Posłaniec Strachu to zaskakująca, intensywna powieść z niespotykaną koncepcją, którą czyta się z zapartym tchem. Mimo mankamentów poruszyła mnie do głębi i podejrzewam, że przez dłuższy czas nie będę się mogła po niej pozbierać.

7,5/10
Czytaj dalej »

wtorek, 23 lutego 2016

Panika, czyli zmierz się ze swoimi lękami

30
Lauren Oliver to jedna z tych autorek, które nigdy mnie nie zawiodły. Po zmuszającym do refleksji 7 razy dziś i zachwycającej trylogii Delirium przyszedł czas na Panikę, a ja wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała sięgnąć po kolejną powieść autorki, która za pomocą niesamowitego języka przedstawia dopracowane, wciągające historie. 

W małym miasteczku lato oznacza dla rocznika opuszczającego liceum przepustkę do lepszego życia. A wszystko to za sprawą gry zwanej Paniką. Wygrany odchodzi z kilkudziesięcioma tysiącami dolarów na koncie, przegrani, jeśli będą mieli szczęście, zachowają zdrowie. Heather zawsze uważała Panikę za głupią, nieodpowiedzialną zabawę, ale kiedy chłopak zostawia ją dla innej, pod wpływem impulsu przystępuje do gry. Dodge od dawna wiedział, że zagra - robi to dla swojej siostry, którą pragnie pomścić. Chociaż oboje przystąpili do Paniki z różnych powodów, będą musieli się zmierzyć z tymi samymi wyzwaniami, a jeden nieostrożny krok może kosztować ich życie. 

Pomysł na Panikę jest genialny w swojej prostocie! Senne, zapomniane przez Boga miasteczko i rozpaczliwie pragnąca wyrwać się z letargu oraz beznadziei młodzież, która wypełnia ryzykowne zadania. Stawka jest wysoka, więc wyzwania są śmiertelnie niebezpieczne. Kilka razy serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, napięcie było nie do zniesienia! Autorka nie pozwoliła czytelnikowi nawet na chwilę odsapnąć, kolejne wyzwania były coraz bardziej emocjonujące, a ja siedziałam jak na szpilkach, z przejęcia wstrzymując oddech, gdy przewracałam kolejne strony. Panika jest bezlitosna i toczy się bez względu na koszty, wystarczy chwila nieuwagi, by zawodnik wypadł z gry i został poważnie ranny, więc książka była wypełniona licznymi mocnymi scenami, podczas których drżałam z niepokoju. Panika to zaskakująca, ekscytująca książka, od której po prostu nie można się oderwać. 

Wydarzenia w powieści są przedstawione z dwóch różnych perspektyw - Dodge'a i Heather. Żadne z nich nie jest rozpieszczane przez życie: Dodge mieszka w niewielkim domku za knajpą, który nie jest dostosowany do potrzeb jego niepełnosprawnej siostry, a Heather żyje w przyczepie z młodszą siostrą i nieodpowiedzialną matką, która bardziej interesuje się alkoholem oraz imprezami niż własnymi córkami. Bezwzględna motywacja Dodge'a, która popchnęła go do udziału w Panice i jego historia miały ogromny potencjał, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam spojrzeć na niego przychylnie (czyt. z powodu Nat, którą najchętniej bym udusiła; nikt, kto się w niej zadurzył, nie zasługuje na moją sympatię). O wiele bardziej przypadła mi do gustu wersja Heather, która momentami lubiła się nad sobą poużalać, ale nie zmieniało to faktu, że była twardą, odpowiedzialną dziewczyną z nerwami ze stali. Według mnie jest to jak na razie najlepiej wykreowana przez Lauren Oliver postać - wielowymiarowa, realna, nie wyidealizowana, a do tego niemal od razu zjednuje sobie czytelnika swoją postawą. W tym miejscu muszę też wspomnieć o ciepłym, uroczym Bishopie, którego pokochałam już na samym początku, a potem z zachwytem obserwowałam, jak autorka powoli odkrywała przed nami jego kolejne warstwy.

Jedyną wadą Paniki jest nieco zbyt oczywiste przedstawianie niektórych faktów. Kolejne wyzwania były ogromnym zaskoczeniem, podobnie jak kierunek, w którym zmierzała fabuła, ale niektórych rzeczy domyśliłam się za szybko, zbyt łatwo przyszło mi połączenie poszczególnych wątków oraz niezbyt subtelnych wskazówek i trochę zepsuło mi to przyjemność z czytania, bo w ostatecznym rozrachunku nie byłam zszokowana, a raczej lekko ogłuszona.

Panika to książka, która skrywa w sobie o wiele więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. To powieść o pokonywaniu własnych barier, o stawianiu czoła przeciwnościom losu z uniesioną głową. Pochłonęłam tę elektryzującą powieść w jeden wieczór i nie mam wątpliwości, że w Was również wzbudzi ogromne emocje.

7/10

Za możliwość przeczytania Paniki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwarte/Moondrive!

Czytaj dalej »

sobota, 20 lutego 2016

Próby ognia, czyli dalszy ciąg eksperymentu na Streferach

31
Próby ognia to druga cześć przygód Thomasa i Streferów. Cała trylogia ma na świecie rzesze fanów, jednak po Więźniu labiryntu ja się do nich nie zaliczałam: nie do końca odpowiadał mi styl autora, a główny bohater strasznie mnie irytował, utrudniając pozytywny odbiór książki. Początkowo nie miałam zamiaru sięgać po dalsze części, jednak ostatecznie postanowiłam dać Jamesowi Dashnerowi drugą szansę. I wiecie co? Nie żałuję.

Thomas oraz pozostali Streferzy sądzili, że koszmar się skończył i są nareszcie bezpieczni. Niestety, wyjście z Labiryntu okazało się być początkiem kolejnych prób, dużo trudniejszych, niż chłopcy mogli się spodziewać. Streferzy dostają jasno określone wytyczne: przejść sto sześćdziesiąt kilometrów na północ przez spalone przez Słońce pustkowie w przeciągu dwóch tygodni. Muszą stawić czoło surowemu, pustynnemu klimatowi i Poparzeńcom, czyli ludziom zarażonym Pożogą, chorobą przejmującą władzę nad umysłem. Na końcu ma na nich czekać upragniona wolność i lekarstwo na chorobę, którą DRESZCZ umyślnie wprowadził do ich organizmów jako motywację. Po drodze czeka na nich jednak wiele krwawych niespodzianek przygotowanych przez okrutną organizację, a Thomas nie wie, komu powinien ufać. I, przede wszystkim, czy może ufać własnym wspomnieniom.

Po Próbach ognia mam duży mętlik w głowie. Nie przewidziałam takiego rozwoju fabuły i chociaż już trochę ochłonęłam po lekturze, wciąż trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło i komu powinniśmy uwierzyć. Autor umiejętnie splata ze sobą wątki w taki sposób, że ostatecznie jesteśmy równie zdezorientowani co Thomas. Powoli dozuje informacje, podsuwa nam pod nos kolejne fragmenty układanki, której złamanie jest naprawdę trudne, ponieważ w świecie stworzonym przez Jamesa Dashnera nic nie jest pewne. To niesamowite, ale mój apetyt rósł proporcjonalnie do ilości przewróconych stron. Historia Thomasa, która po przeczytaniu pierwszego tomu wydawała mi się nudna i banalna, teraz nabrała dynamizmu, stała się interesująca i obfitowała w nagłe zwroty akcji. Próby ognia to idealnie zrównoważona powieść, którą właściwie można podzielić na dwie części - pierwsza z nich jest przerażająca, miejscami wręcz makabryczna, fabuła pędzi do przodu i ma się wrażenie, jakby Streferzy tak naprawdę nigdy nie opuścili Labiryntu. Druga jest minimalnie spokojniejsza, nastawiona na zdobywanie informacji o Stwórcach i całym projekcie, wzbudza ona niepewność nie tylko w bohaterach, ale również w czytelnikach. James Dashner pozostawił wciąż wiele pytań bez odpowiedzi i nie mogę się doczekać, aż cała tajemnica dotycząca eksperymentu zostanie rozwiana w trzecim, ostatnim tomie.

Młodzi bohaterowie ponownie musieli wykazać się sprytem, instynktem walki, siłą psychiczną oraz inteligencją, aby dotrzeć do celu. Z żywym zainteresowaniem śledziłam losy grupki osób wyrzuconych na samym środku spalonej ziemi, wczuwając się w ich kłopotliwe położenie i narastającą frustrację oraz strach. Może nie identyfikowałam się z bohaterami na tyle, by odczuwać gwałtowne emocje, ale na pewno towarzyszyło mi napięcie. Do gry zostały wprowadzone nowe postacie, które wprowadziły świeżość do fabuły, ale niekoniecznie wzbudziły we mnie sympatię. Zaskakujące jest jednak to, że chociaż w pierwszej części z trudem znosiłam Thomasa, w drugiej przestał mnie aż tak irytować. Moim ulubieńcem jednak bez wątpienia pozostaje Minho, tuż za nim plasuje się Newt, którego niestety w Próbach ognia nie było za wiele. Teresa również zapracowała sobie na mój szacunek, mimo że w Więźniu labiryntu za nią nie przepadałam, dlatego pod względem bohaterów ta książka jest zdecydowanie na plus, patrząc na poprzedniczkę.

Nie sądziłam, że Próby ognia tak bardzo przypadną mi do gustu po moim pierwszym, nieudanym zetknięciu się ze światem wykreowanym przez Jamesa Dashnera, ale okazało się, że świetnie się bawiłam przy tej książce. Jeżeli jesteście fanami krwawych wyzwań i poszukujecie nietuzinkowej przygody, ta klimatyczna powieść powinna przypaść Wam do gustu. 

7/10
Czytaj dalej »

środa, 17 lutego 2016

PREMIEROWO: Szklany miecz, czyli Czerwona rewolucja

27
Czerwona Królowa była książką interesującą, ale nie porywającą. Zakochałam się w świecie podziałów na Srebrnych i Czerwonych, w dworskich intrygach i płomiennym księciu, w miarę polubiłam główną bohaterkę, ale zabrakło mi jakiegoś mocnego uderzenia, czegoś, co ostatecznie przekonałoby mnie do fabuły, która momentami była zbyt szablonowa. Czy Szklany miecz sprostał moim oczekiwaniom?

Po potwornych wydarzeniach na Kościńcu Mare Barrow najchętniej skupiłaby się na zemście. Nie może jednak pozwolić, by mrok ogarnął jej duszę, ponieważ stoi przed ogromnym wyzwaniem i jeśli mu sprosta, być może odmieni losy konfliktu między Szkarłatną Gwardią a Srebrnymi. Mare musi odnaleźć takich ludzi jak ona - z czerwoną krwią, ale dysponujących mocą, której nie posiadają nawet Srebrni. Wyrusza na skazaną na porażkę wyprawę ścigana przez okrutnego króla Mavena. Mare ma tylko jedną szansę, by odmienić losy swojego ludu. Jednak czy wcześniej nie zamieni się w potwora, którego próbuje pokonać?

Wydaje mi się, że pod wieloma względami Szklany miecz jest pełniejszy od swojej poprzedniczki. Przede wszystkim jest bardziej rozwinięty - intrygi są jeszcze bardziej złożone, kolejne wątki jeszcze bardziej zawiłe, bohaterowie pokazują swoje kolejne warstwy, a wykreowany przez autorkę świat jest niemal trójwymiarowy i wszystko to tworzy perfekcyjnie dopracowaną całość. W przypadku Czerwonej Królowej nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że to wszystko już było, tylko teraz zostało mi podsunięte pod nos w nowym opakowaniu przez Victorię Aveyard. W Szklanym mieczu nie dopatrzyłam się jednak kolejnego zlepienia znanych schematów - autorka ruszyła ścieżką, której w ogóle się nie spodziewałam.

Cała książka jest wprost przepełniona nagłymi zwrotami akcji, których nie sposób przewidzieć, ale ostatnie sto stron to istne szaleństwo! Autorka skleiła moje serce tylko po to, by za chwilę brutalnie rozerwać je na malutkie kawałeczki i jeszcze je podeptać. Finał był bolesny, wręcz miażdżący i chyba każdego doprowadzi do białej gorączki. Razem z bohaterami przeżywałam ich wzloty oraz upadki, co mnie samą zaskoczyło - w pewnym momencie przestałam być tylko świadkiem wydarzeń, zaczęłam brać w nich czynny udział. Nie spodziewałam się, że aż tak zaangażuję się w tę historię, choć muszę przyznać, że dość długo mi to zajęło. Fabuła Szklanego miecza była naprawdę wciągająca, cały czas coś się działo, lecz z jakiegoś powodu nie żyłam tą powieścią. Na pewno znacie to przytłaczające uczucie, które towarzyszy Wam, kiedy czytacie poruszającą książkę i Wasze serca galopują w klatce piersiowej. Niestety, przez większość powieści przeszłam z dość dużym zaciekawieniem, ale raczej obojętnie. Dopiero kiedy Victoria Aveyard powoli zaczęła odpalać kolejne fajerwerki, nie potrafiłam zapanować nad własnymi emocjami, bo autorka uderzyła w moje najczulsze struny.

Mare to największy mankament Szklanego miecza. O ile w pierwszej części była dziewczyną z ikrą, o tyle tutaj idea jej postaci kompletnie się rozsypała. Rozumiem, że w poprzednim tomie główna bohaterka przeszła naprawdę wiele i odcisnęło to swoje piętno na jej osobowości oraz postępowaniu, ale... Mare na zmianę zachowywała się jak męczennica i drama queen. Po Czerwonej Królowej uważałam, że jest to dobrze wykreowana postać, jednak tutaj irytowała mnie na każdym kroku swoimi huśtawkami nastroju i mrocznymi przemyśleniami. Mare specjalnie odizolowała się od reszty grupy, twierdząc, że każdy może zdradzić każdego, a ona sama zamienia się w nieczuły sopel lodu, by już po chwili narzekać na dojmującą samotność. Myślała jedno, mówiła drugie, robiła trzecie, doprowadzając mnie tym na granicę wytrzymałości. W Szklanym mieczu na wierzch wyszły wszystkie jej najgorsze cechy charakteru. Rozumiem zamysł autorki, która chciała pokazać, że nawet protagonistka może mieć w sobie ciemność i podejmować błędne decyzje, lecz Victoria Aveyard przesadziła na tym polu z niepotrzebnym dramatyzmem.

Szklany miecz to pełna akcji, druzgocących scen oraz mistrzowskich intryg powieść z mocnym zakończeniem wbijającym w fotel. Po jej przeczytaniu jestem kompletnie rozbita i nie wiem, jak mam funkcjonować w oczekiwaniu na kolejną część.

8/10

Za możliwość przeczytania Szklanego miecza serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwarte/Moondrive!
Czytaj dalej »

niedziela, 14 lutego 2016

Miłosne trójkąty, czyli za co je jednocześnie kochamy i nienawidzimy

36
Miłosne trójkąty na stałe zagościły w książkach young adult. Niemal każdy na nie narzeka, jednak jak naprawdę z tymi miłosnymi trójkątami bywa? Ja, Wasza odważna, niezrównana i wspaniała Geek Girl postanowiłam narazić na szwank swoje zdrowie psychiczne, aby przedstawić Wam wyniki moich badań na blogu. Uwierzcie mi, łatwo nie było, ale czego nie robi się dla czytelników? Doceńcie to. 

Typ pierwszy: miłości aż do porzygu 
Jest to prawdopodobnie najbardziej irytujący typ trójkąta miłosnego, który sprawia, że czytelnik ma ochotę wyć z frustracji, zwłaszcza że coś takiego potrafi zniszczyć nawet najlepszą książkę. Najczęściej ten trójkąt miłosny objawia się nieskończonymi rozterkami głównej bohaterki, która nie ma pojęcia, jakiego pana powinna wybrać. Na zmianę robi nadzieję to jednemu, to drugiemu, mizdrząc się do nich niczym pusta lala, a oni właściwie nie mają nic przeciwko temu i tylko bardziej zabiegają o jej względy. Z tego pseudowątku romantycznego, który od początku był chybiony, robi się farsa mogąca się ciągnąć przez wszystkie trzy tomy (a nawet pięć, o zgrozo!). Nikt nie dostrzega w sobie wad, nikt nie jest zniesmaczony podobną sytuacją, a nasza bohaterka potrafi jedynie naprzemiennie myśleć o zaletach to jednego, to drugiego chłopca. Nawet wtedy, gdy już teoretycznie wybrała, bo w praktyce może się okazać, że jeszcze kilka razy zmieni zdanie. Podobny typ trójkąta miłosnego nie prowadzi do niczego dobrego, bo czytelnicy z coraz większą niechęcią spoglądają na dziewczynę i jej wybranków, a przez to także na całą książkę, która zamiast nieść ze sobą coś więcej, na co wskazywał opis, staje się banalną historią o nastoletniej, sztucznej, wręcz tandetnej miłości.
Przykłady: seria Wodospady Cienia C. C. Hunter, Selekcja Kiery Cass

Typ drugi: ja cię kocham, a ty śpisz
Jest to nieco mniej irytujący typ, ale wciąż potrafi mocno działać na nerwy. Nasze bohaterki tłamszą uczucia w sobie, a ich wybranek nie ma pojęcia o ich emocjonalnych rozterkach. Jednocześnie może to również dotyczyć najlepszego przyjaciela głównej bohaterki, który jest w niej zakochany od dawna, a ona albo faktycznie była zbyt głupia, by się w tym wszystkim połapać, albo wolała udawać, że tego nie widzi i zamknąć biednego chłopaka we friendzone na wieki wieków. Ostateczny bilans jest taki, że mamy dużo niespełnionej miłości, która prowadzi do całej listy przygnębiających przemyśleń sprawiających, że naszym największym marzeniem jest rzucenie książką o ścianę. Na szczęście nie budzi to w nas odruchu wymiotnego, a jedynie ogromne emocje, które w większości wypadków są pożądane. Jedni uwielbiają, inni gardzą, jednak zdecydowanie potrafi on doprowadzić człowieka do frustracji.
Przykłady: Cień i kość Leigh Bardugo, Miasto Kości Cassandra Clare

Typ trzeci: zapychanie dziur
Są książki, które zapowiadały się naprawdę dobrze. Ładna okładka, intrygujący opis, nawet wstęp wydaje się być w miarę okej. Myślicie sobie: ta książka może być świetna! Jednak po kilkudziesięciu stronach okazuje się, że fabuła się nie klei, ogólnie coś nie gra, brakuje logiki i przemyślenia. Może autor zdaje sobie z tego sprawę, może ktoś inny podsuwa mu tę myśl, trudno powiedzieć. Oczywistym jednak się staje, że trzeba czytelnika zachęcić do dalszego kontynuowania przygody z powieścią, a czym można zamaskować niedoskonałości i brak pomysłu na kolejne rozdziały? To chyba jasne - miłosnym trójkącikiem! Rozterki głównej bohaterki i jej rozwodzenie się nad dwoma panami wydaje się być idealnym rozwiązaniem, które zapcha fabularne dziury i zajmie czymś czytelnika na tyle, by nie zauważył wad książki, które przez cały czas się mnożą. Ponieważ trójkącik został zlepiony na szybko, bohaterowie w nim uczestniczący są nudni i, tak jak reszta książki, nic nie trzyma się w nim kupy. Brak jakiejkolwiek logiki w rozwoju owego trójkącika jest namacalny i każdy czytelnik z łatwością się domyśla, że miało być to koło ratunkowe. No cóż, skucha.
Przykłady: Między teraz a wiecznością Marie Lucas, Plaga samobójców Suzanne Young (bo o ile fabuła ma sens, o tyle sam trójkąt to beznadziejny zapychacz dziur)

Typ czwarty: nieuświadomiona
Główna bohaterka jest nieodwracalnie zakochana w pewnym chłopaku, ale przed całym światem udaje, że tak nie jest, bo... właściwie nie wiadomo dlaczego, jednak uparcie się tego trzyma. I aby utwierdzić siebie oraz innych w przekonaniu, że absolutnie nic nie czuje do swojego oczywistego obiektu westchnień, rzuca się w ramiona pierwszemu lepszemu facetowi, który okazuje się być przy okazji mdłym, irytującym bohaterem. Brzmi znajomo? Nasi biedni panowie robią wszystko, żeby pokazać jej, jak wielki błąd popełnia i są przy tym tak słodcy, tak kochani, po prostu tak wspaniali, że wszystkie czytelniczki mdleją z zachwytu nad nimi, rozpływają się nad ich czynami, a główne bohaterki, no cóż, pozostają niewzruszone i uparcie trzymają z tym nudnym i nieciekawym. Obudzenie w nas chęci mordu gwarantowane. Trudno zrozumieć, czym tak naprawdę kierują się nasze heroiny, skoro mają przed sobą tak cudownego chłopaka, a wybierają beznadziejnego bohatera, w dodatku usprawiedliwiając się co kilka stron i przekonując samą siebie, że jest z tym właściwym, chociaż wszyscy, łącznie z nią, wiedzą, że to kłamstwo!
Przykłady: seria Lux Jennifer L. Armentrout, Dotyk Julii Tahereh Mafi, Czerwona królowa Victoria Aveyard

Podsumowując:
Z moich badań wynika, że trudno przejść obojętnie obok jakiegokolwiek typu trójkąta miłosnego. Może on nas zachwycać lub wręcz przeciwnie, wzbudzać w nas ogromną niechęć (przy czym to drugie jest zdecydowanie bardziej rozpowszechnionym zjawiskiem), ale zawsze są to jakieś emocje. A przecież my, mole książkowe, kochamy wszystko, co wzbudza w nas gwałtowne uczucia.
Chociaż nie, jednak nie. NIECH KTOŚ POWIE AUTOROM, ŻE JEDEN CUDOWNY FACET WYSTARCZY.
To teraz czas na Wasze badania. Powiedzcie mi, jaki typ miłosnych trójkątów jest dla Was najbardziej denerwujący? Zapomniałam o jakimś rodzaju? W ogóle znacie naprawdę intrygujący, dobrze napisany miłosny trójkąt? 

Podzielcie się swoimi opiniami w komentarzach, bo jestem naprawdę ciekawa, co sądzicie o manii tworzenia trójkątów romantycznych przez autorów.
Czytaj dalej »

czwartek, 11 lutego 2016

Fictional boyfriend Book Tag

23
Jak pewnie wielu z Was się domyśla, za Walentynkami nie przepadam. Wszechobecne serduszka, czerwień oraz róż, a także wzmożona aktywność glonojadów (czyli przyssanych do siebie par) niezbyt dobrze wpływają na moje samopoczucie. W tym roku zrządzenie losu sprawiło jednak, że zostałam nominowana do Fictional boyfriend Book Tag. A ponieważ przeciwko fikcyjnym mężom nic nie mam, sama posiadam całą ich listę, więc nie mogłam się powstrzymać przed wypełnieniem tego tagu i wstawieniem go tu przed okresem Walentynek (czternastego też czeka na Was post luźno związany z zakochanymi, ale nic więcej Wam nie powiem, zapraszam w niedzielę!). Do tego tagu zostałam nominowana przez Pati i Julitę z Zapisków Zgredka.

1. Most romantic boyfriend.

Noah Shaw z trylogii o Marze Dyer, on jest wprost idealny! Zawsze stał przy ukochanej, bez względu na to, jakie szalone lub złe rzeczy działy się wokół niej i był przy tym tak czuły, że trudno się nad nim nie rozpływać. Nie bez powodu to właśnie drugi tom trylogii jest moim ulubionym - właśnie tam Noah jest najbardziej widoczny i jest taki kochany, że omnomnomnom :*

2. Dark and moody "bad boy" with a good side.

Travis Maddox z Pięknej katastrofy Jamie McGuire. Ja wiem, że ta książka wcale nie jest dobra i opowiada raczej o toksycznym związku, ale... Nie potrafię się oprzeć urokowi Travisa, który może był gwałtowny, a jego humory zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale wielokrotnie udowadniał, że pod tą twardą skorupą znajduje się miękkie serducho. I no cóż, będę do niego wzdychała po wieki wieków! 
3. Paranormal boyfriend.

Szczerze mówiąc, paranormali raczej nie czytam, a jeśli już to żaden pan specjalnie mnie nie intryguje. Postanowiłam jednak tutaj przemycić Cala z Czerwonej Królowej, bo właśnie on doprowadza mnie do palpitacji serca. Jestem świeżo po lekturze Szklanego miecza i po prostu U-WIEL-BIAM. Więc tak, będę serduszkować Cala. I tyle.


4. Boyfriend you want to tame.

RowanDziedzictwa ognia Sary J. Maas! Drzemała w nim ogromna siła, gwałtowny temperament oraz niezłomna dzikość, nic więc dziwnego, że moje serce zapłonęło na tyle, bym chciała spróbować go okiełznać, chociaż wydaje mi się to być kompletnie niemożliwe. Rowan nie jest typem osoby, która poddaje się czemukolwiek, ostatecznie nie uległ nawet śmiertelnie niebezpiecznej królowej Fae, więc nic by z tego nie wyszło, ale pomarzyć zawsze można :)

5. Boy you Friend-Zoned

Tutaj (nieszczęśliwie) trafia Roar z Przez burze ognia Veronici Rossi. Pod maską zabawnego, pewnego siebie cwaniaka skrywa się naprawdę uroczy chłopak, który nie zwraca uwagi na żadne podziały, jest zdeterminowany, wie, czego pragnie i nigdy nie odpuszcza. Przydałby mi się taki przyjaciel.

6. Your soulmate.

Dwa słowa: Aaron Warner.
Czego chcieć więcej?
7. Boyfriend you want to elope with.

Finnick Odair z Igrzysk śmierci! Niestety, ucieczka jest wskazana, bo Finnick tak jakby jest żonaty i tak jakby nie wyglądałoby to najlepiej, ale hej!, ucieczka to kolejna przygoda. Na pewno byłoby genialnie, bo w końcu to Finnick! Chyba jeden z niewielu panów, który nie zaliczając się do trójkącika, przyćmił teoretycznie ważniejszych bohaterów, bo konkurentów startujących do ręki głównej bohaterki, co chyba mówi już samo za siebie. Po prostu go uwielbiam.
8. Boyfriend you'd venture anywhere with.

W końcu nadszedł czas na Shauna z Przeglądu Końca Świata! (Mam dziwne wrażenie, że zarówno ta trylogia, jak i ten bohater są strasznie niedoceniani! Nie uważacie, że trzeba to naprawić? W komentarzach zostawiajcie ślad po swojej miłości do PKŚ!)
To jest jeden z najcudowniejszych chłopców ever, choć w tak nieoczywisty sposób, że dość łatwo to przegapić w pierwszej części, ale dzięki drugiej oddaję mu swoje serce, duszę i stopy, bo w końcu ruszamy w świat!

9. Boyfriend you would want to be stranded on a desert island with.

Na bezludną wyspę zabrałabym ze sobą Percy'ego Jacksona! Na pewno zapewniłby mi mnóstwo rozrywki, bo ma świetne, nieco ironiczne poczucie humoru, jest odważny i w ogóle wspaniały, a kiedy mielibyśmy już dość obijania się na piaszczystej plaży, przetransportowałby nas przez ocean. Warto mieć znajomości, zwłaszcza z synem Posejdona, nie sądzicie?
10. Most badass boyfriend.

Nie byłam pewna, kogo tu przypasować, ale ostatecznie na listę trafia Daemon z serii Lux. Dlaczego uważam, że jest hardkorowy? [SPOILER] No cóż, zdradził ludzkości największą tajemnicę, jaką było istnienie kosmitów i przy okazji stracił dwójkę najbliższych przyjaciół, a wszystko to dla dziewczyny, którą kocha. Dał się dla niej zamknąć w rządowym laboratorium i zrobił całe mnóstwo innych rzeczy, które my nazywamy uroczymi, a które tak naprawdę są nienormalne i nikt mający głowę na karku by się na to nie zdecydował, ale czy właśnie nie za to najbardziej kochamy tego bohatera? Nic nie jest w stanie powstrzymać Daemona, który jest gotowy na wszystko, byle tylko chronić swoją miłość. Prawda, że ideał? <3

11. Najlepszy chłopak do szczerego pogadania.

Takim chłopakiem bez wątpienia jest Maxon z Selekcji. Może początkowo nie byłam nim zachwycona, ale im bardziej zagłębiałam się w kolejne książki, tym większa stawała się moja sympatia i jestem zauroczona następcą tronu. Maxon wydaje się posiadać niezwykły dar mówienia odpowiednich rzeczy w odpowiedniej chwili i jest bardzo opiekuńczy. Nie boi się mówić otwarcie o tym, co myśli, zwłaszcza gdy komuś dzieje się krzywda, dlatego nie mam wątpliwości, że byłby idealnym kandydatem do pogadania na te luźniejsze i poważne tematy.


PODSUMOWUJĄC:
A tak wygląda walka o zaklepańców między fangirls! <3
Nominuję:

Czytaj dalej »

poniedziałek, 8 lutego 2016

Niebo jest wszędzie, czyli próba poradzenia sobie ze stratą ukochanej siostry

33
Jandy Nelson to autorka, która szturmem zdobyła polski rynek wydawniczy swoją powieścią Oddam ci słońce. Ja mam ją jeszcze przed sobą, ale za to skorzystałam z okazji, by zabrać się za debiut pisarki - Niebo jest wszędzie.

Lennie z trudem próbuje uporać się ze śmiercią swojej starszej, ukochanej siostry, Bailey. Wciąż rozpaczliwie chwyta się ostatnich znaków jej obecności, dlatego coraz więcej czasu spędza z chłopakiem zmarłej siostry, Tobym. Tylko przy nim jej ból wydaje się być mniejszy, tylko on wydaje się rozumieć jej stratę. Lennie i Toby zaczynają się do siebie niebezpiecznie zbliżać, a wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy w szkole pojawia się nowy uczeń, Joe, który sprawia, że dziewczyna jest w stanie na kilka chwil zapomnieć o Bailey. Jednak czy Lennie ma jeszcze prawo do szczęścia, skoro nie może się nim dzielić z siostrą?

Niebo jest wszędzie to książka trudna do oceny, bo jest pełna sprzeczności - tuż koło pięknych, podniosłych metafor występuje młodzieżowy slang. Z jednej strony jest skomplikowana i unikatowa, z drugiej przewidywalna i momentami banalna. Winą za to można obarczyć fakt, że jest to debiutancka powieść autorki, dlatego posiłkowała się znanym schematem, w którym to ta ładniejsza, bardziej radosna i pragnąca być w centrum uwagi siostra umiera, a ta, która wciąż żyje, ma z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia i szuka ukojenia w ramionach ukochanego siostry. Prawda, że brzmi znajomo? Ale mimo tak oczywistego wykorzystania szablonu, Niebo jest wszędzie pozostaje książką interesującą i wyróżniającą się na tle pozostałych. Wiersze, które Lennie pisze na przypadkowych skrawkach papieru, kubkach po kawie czy nawet ryje w drewnie są fantastyczne i stanowią jeden z najpiękniejszych punktów książki. Pokazują tęsknotę dziewczyny za siostrą dużo lepiej niż jej pozbawione sensu, momentami irytujące zachowanie, uwielbiałam je czytać i zakochałam się w samym pomyśle słów pełnych bólu wymykających się wprost z wnętrza, które musiały zostać natychmiast utrwalone.

Kreacja bohaterów również bardzo mi się podobała. Rodzina Lennie jest zdrowo szurnięta, nie do końca w pozytywnym tego stopnia znaczenia, ale te dziwactwa sprawiły, że obdarzyłam ich ogromną sympatią i współczuciem. Mimo faktu, że Niebo jest wszędzie opowiada głównie o próbie poradzenia sobie z żałobą, która dotknęła niemal całą okolicę bez wyjątku, Gram oraz Big swoim wariactwem wnoszą nieco humoru do książki. Polubiłam również najlepszą przyjaciółkę głównej bohaterki, Sarę, która jest prawdziwa we wszystkim, co robi i stara się wspierać Lennie najlepiej, jak potrafi, chociaż w głównej mierze moją przychylność zapewniła sobie image'em
"gotogrungepunkhippirockemotrashmetalowegomodowegofrikamózgowcazchcicąnachłopakówwalniętąhiphopowąrastamankę" (mam nadzieję, że wszyscy mnie docenią za przepisanie tego słowa z książki). Jednak to Joe jest postacią, która skradła całe show i w którym prawdopodobnie każda czytelniczka zdążyła się już zakochać. Wprowadził nie tylko uśmiech, radość, kolor i życie do domu Lennie, ale także do całej książki i nie ma ani jednej rzeczy, którą chciałabym w nim zmienić.

Natomiast mnóstwo rzeczy zmieniłabym w Lennie. Co zaskakujące, nie jest to postać zła, przynajmniej jak na główną bohaterkę. To zwyczajna dziewczyna, która ma głowę na karku i jest odpowiedzialna, ale przy tym nie wie, czego chce od życia, zwłaszcza po stracie Bailey. Możemy oglądać, jak powoli rozkwita, wychodzi ze swojej skorupy i daje sobie prawo do szczęścia nawet po śmierci siostry, jednak trudno odczuwać do Lennie sympatię po tym, co wydarzyło się między nią a Tobym, którego od początku nie lubiłam. Byłam zniesmaczona ich zażyłą relacją, która wytworzyła się na fundamencie cierpienia, bo choć Jandy Nelson próbowała to jakoś usprawiedliwić, do mnie jej wytłumaczenie nie trafiło. Lennie po prostu była egoistką i lubiła się nad sobą użalać, ignorując fakt, że inni cierpią tak samo jak ona.

Niebo jest wszędzie to przede wszystkim książka prawdziwa, która pokazuje, jak tragedia może oddziaływać na życie wielu osób. Czasami w sposób niemal absurdalny okazują swoją żałobę, ale każdy musi znaleźć swój własny sposób na poradzenie sobie z rzeczywistością, w której nie ma ukochanej osoby. To książka wzbudzająca emocje, jednocześnie wzruszająca i niezwykle subtelna. Może gdyby nie fakt, że Kochani, dlaczego się poddaliście? (wciąż się wzdrygam na myśl o tej książce) przeczytałam jako pierwsze i mam ogromny uraz do podobnego schematu, Niebo jest wszędzie otrzymałoby wyższą ocenę. Może. Bo mimo niewątpliwych zalet pojawiających się w całej książce, która jest delikatna niczym mgiełka, nie mogę przymknąć oka na zgrzyty i wtórność tematu. Dostrzegam jednak ogromny potencjał w twórczości Jandy Nelson, dlatego nie mogę się doczekać chwili, kiedy sięgnę po Oddam ci słońce.

7/10
Czytaj dalej »

piątek, 5 lutego 2016

Diabli nadali, czyli kryminalna komedia pomyłek

21
To pierwsza powieść Olgi Rudnickiej, jaką miałam okazję czytać i również pierwsza recenzowana na blogu książka napisana przez polskiego autora. Nic więc dziwnego, że moje nadzieje były rozbudzone, a ja liczyłam na dobrą lekturę. Jak wypadło moje zapoznanie się z polskim kryminałem?

Dagmar Różyk, zwany przez swoich współpracowników Diabłem, zostaje znaleziony martwy w swoim gabinecie. Za życia był oczkiem w głowie prezesa, obiektem pożądania kobiet i nienawiści mężczyzn, a teraz jest po prostu sztywnym trupem. Motywów zabójstwa jest więc wiele, a podejrzanych jeszcze więcej. Jedyną osobą, która zna wszystkie tajemnice szefa, jest Monika, jego sekretarka, która jako ostatnia widziała denata, a do tego miała idealną sposobność do dokonania zabójstwa, dlatego staje się główną podejrzaną. Zdeterminowana, aby oczyścić się z zarzutów, rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Pomaga jej w tym Mateusz Jankowski, jej sąsiad i młody policjant, który po szkole oficerskiej wylądował na stanowisku stażysty w wydziale kryminalnym, gdzie starzy wyjadacze niechętnie patrzą na ambitnego nowicjusza. Z czasem odsuwają go od śledztwa z powodu jego powiązań z Moniką, ale Mateusz nie wierząc w winę dziewczyny, postanawia za wszelką cenę odkryć prawdę, ryzykując tym samym swoją przyszłą karierę.

Diabli nadali to powieść wielowątkowa, w której nie tylko losy różnych bohaterów się ze sobą splatają, ale także różne płaszczyzny czasowe przenikają się nawzajem. Niestety, całokształt wypada przez to chaotycznie. Autorka skacze między różnymi okresami czasu, to przenosząc nas kilka lat wstecz, to wyrzucając nas kilka dni do przodu od właściwej akcji, to znowu cofając się parę dób w tył. Oprócz przestawiania dat, Olga Rudnicka zaserwowała nam również zmiany narracji - czasem podążamy śladami Moniki, by po chwili czytać o przemyśleniach Mateusza, jego przełożonych, w końcu poznajemy perspektywę samego Diabła czy podlegającej mu Magdy, która od dawna zabiegała o względy Dagmara. Te przeskoki momentami były tak niespodziewane, że z trudem próbowałam jakoś to opanować. Według mnie w Diabli nadali brakuje płynności, całość nie jest spójna, a akcja dynamiczna, bo choć ostatecznie wszystko się ze sobą łączy i ma sens, to sposób przedstawienia historii za pomocą urywkowych scen mi nie odpowiada. Rozumiem zamysł autorki, która chciała, aby w odpowiednim momencie wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce jak puzzle, ale tak naprawdę wprowadziło to straszny zamęt.

Diabli nadali to komedia kryminalna z naciskiem na to pierwsze słowo. Akcja jest prowadzona na granicy absurdu i chociaż zazwyczaj jestem fanką podobnego rozwiązania, tutaj wypada to raczej słabo. Komiczne sytuacje, które teoretycznie powinny mnie rozbawić, nie wywołały u mnie żadnej reakcji. Autorka sięgnęła po różne stereotypy, wyolbrzymiła ludzkie wady i słabości, zabawiła się konwencją, robiąc to w sposób przystępny i smaczny, ale z jakiegoś powodu sarkastyczny humor zawarty w tej książce zupełnie do mnie nie trafia. Mam również zastrzeżenia co do zakończenia, które zostało potraktowane po macoszemu, podobnie jak kilka innych wątków. Główny motyw nie został wyjaśniony i chyba to najbardziej mnie ubodło - nie wiadomo, do jakich informacji dotarła dziennikarka śledcza, a przecież to one były podstawą kolejnych wydarzeń. Nie mam nic przeciwko na wpół otwartym zakończeniom, ale tutaj niedomówienie ma zbyt wielką wagę, bym mogła przymknąć na nie oko.

Jak na razie Diabli nadali nie wypada zbyt dobrze w mojej ocenie. Co można zaliczyć do plusów? Na pewno książkę czytało mi się bardzo lekko i szybko, a łączenie faktów podrzucanych nam co jakiś czas przez Olgę Rudnicką było naprawdę przyjemne. Wątek kryminalny jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem tej powieści, mimo wymienionych przeze mnie wcześniej potknięć. Zagadka stojąca za morderstwem Diabła była naprawdę interesująca, ale niestety mam wrażenie, że została zupełnie zepchnięta na bok przez relacje między bohaterami. Większość z nich była mi obojętna, jednak muszę w tym miejscu wspomnieć o Diable - ku mojemu zaskoczeniu, bardzo go polubiłam. Jestem przekonana, że przypadnie do gustu zarówno wielbicielkom mocnych charakterów, jak i romantyczkom, bo szatańsko pociągający mężczyzna posiada wiele twarzy, chociaż na co dzień bazuje tylko na wizerunku niepoprawnego łamacza kobiecych serc.

Diabli nadali przypomina mi nieco ubogiego krewniaka książek o Stephanie Plum - z nie tak błyskotliwym humorem, gorszymi postaciami i mniej zawrotną akcją, ale za to z lepszym, bardziej pokrętnym wątkiem kryminalnym. Nie będę Was specjalnie namawiała do przeczytania tej powieści, ale jeśli to Wasze klimaty, spróbujcie. Może nie zawiedziecie się tak bardzo jak ja.

5/10
Czytaj dalej »

wtorek, 2 lutego 2016

Białe jak śnieg, czyli była sobie raz dziewczynka, która miała tajemnicę

19
Po lekturze Czerwonych jak krew (recenzja) miałam mieszane uczucia. Książka miała niesamowity potencjał, jednak trudno było mi się w nią wciągnąć i nie spełniła moich oczekiwań. Po pewnym czasie postanowiłam ponownie sięgnąć po twórczość Salli Simukki, licząc na to, że kolejny tom przygód Sherlocka w spódnicy, czyli Lumikki, bardziej przypadnie mi do gustu.

Po dramatycznych wydarzeniach w Finlandii Lumikki postanawia odpocząć od nadopiekuńczych rodziców i własnego strachu, dlatego samotnie wybiera się na wakacje do Pragi. Jej spokój, na nowo odzyskany dzięki zmianie otoczenia, burzy młoda kobieta, Lenka, która twierdzi, że jest jej siostrą. Finka nie wie, czy powinna jej wierzyć, nie może jednak zrezygnować z próby odkrycia prawdy. Tajemnica z przeszłości doprowadza ją do Białej Rodziny, sekty, do której należy dziewczyna podająca się za jej krewną. Lumikki ponownie zostaje wplątana w niebezpieczną grę, w której stawką jest jej życie oraz życie Lenki.

W tej części zabrakło mi nawiązań do baśni o Królewnie Śnieżce, które tak bardzo urzekły mnie w Czerwonych jak krew. Nadawały one historii Lumikki niepowtarzalny klimat, który był nieco mroczny, ale przez to bardzo poetycki. Strasznie żałuję, że w drugim tomie autorka niemal zupełnie zrezygnowała z nostalgicznej nuty baśniowości, ponieważ według mnie była ona największym atutem książki. Również wątek kryminalny nieco ucierpiał, Lumikki chyba zatraciła swój zmysł chłodnej dedukcji, za który tak bardzo podziwiałam ją w pierwszej części. Tajemnica okrywająca religijny kult, do którego należała domniemana siostra głównej bohaterki, w ostatecznym rozrachunku wydawała mi się być mało realna, ale to nie znaczy, że pomysł na pojawienie się sekty w Białych jak śnieg nie przypadł mi do gustu. W porównaniu do poprzedniej części, tę czytało mi się o wiele przyjemniej, chociaż nie potrafię wskazać powodu - styl pisania Salli Simukki jest równie genialny jak w Czerwonych jak krew, ale coś się zmieniło. Podczas czytania zaczęłam w końcu odczuwać ten dreszczyk emocji, naprawdę interesowało mnie to, co zaraz wydarzy się z Lumikki i Lenką, a właśnie tego zaangażowania w poznanie dalszych losów postaci zabrakło u mnie w pierwszej części.

Salla Simukka stworzyła coś unikatowego. O ile w Czerwonych jak krew nie było to aż tak widoczne, o tyle w Białych jak śnieg uderzyło mnie to z całą moc. Autorka poruszyła w drugim tomie problemy, których na próżno szukać w literaturze młodzieżowej, dlatego było to dla mnie zarówno odświeżające, jak i trudne przeżycie. W książce został poruszony nie tylko wątek sekty, którego przedstawienie jest ciężkie już samo w sobie, ale także transseksualizmu i kłopotów z odnalezieniem własnej tożsamości, nie tylko płciowej. Salla Simukka jest pisarką, która nie boi się poruszyć ważnych kwestii i tym samym skłonić czytelnika do refleksji. 

W Białych jak śnieg autorka zdradza nam również więcej informacji o przeszłości Lumikki, która do tej pory była bardzo niejasna i do której mieliśmy dostęp tylko w krótkich przebłyskach. Dzięki częstym retrospekcjom mogłam odkryć nowe odcienie głównej bohaterki i obdarzyć ją jeszcze większą sympatią. Wciąż pozostaje jednak wiele do odgadnięcia, bo Lumikki to postać niezwykle złożona i intrygująca, wciąż zachwycam się jej kreacją. Równie niezmiennie jestem pod wrażeniem umiejętności Salli Simukki do opisywania krajobrazu. Tym razem z mroźnego Tampere przenieśliśmy się do Pragi, przez którą przechodzi fala upałów i chociaż wydaje się, że zmiana miejsca może negatywnie wpłynąć na odbiór książki, to autorka bez trudu rozpościera przed naszymi oczami panoramę Pragi.

Po raz kolejny mam duży problem z oceną książki należącej do trylogii o Lumikki Andersson. Niewątpliwie Białe jak śnieg podobały mi się bardziej od swojej poprzedniczki, wciąż jednak z tyłu głowy pojawia mi się myśl, że to wszystko nie do końca ze sobą współgra. Z jednej strony rozkoszuję się klimatem, charyzmatycznymi bohaterami i tajemnicami przeszłości, z drugiej wyczuwam zgrzyty i brakuje mi tej iskry. Wydaje mi się jednak, że Salla Simukka nie tworzy powieści, które mają się podobać - one mają coś znaczyć. I pod tym względem warto sięgnąć po Białe jak śnieg.

7/10
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia