środa, 19 lipca 2017

Inwazja na Tearling, czyli każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje

Za Inwazję na Tearling zabierałam się dość długo, podchodząc do niej trochę jak pies do jeża. Pierwsza część była zaskakująco dobra, podobała mi się jej oryginalność i to, że pomysły Eriki Johansen odstawały od zwykłych schematów wykorzystywanych w gatunku young adult, ale od początku miałam złe przeczucia względem drugiego tomu. Zwłaszcza po przeczytaniu kilku fragmentów z Inwazji na Tearling, które w ogóle nie przypadły mi do gustu. Niestety, okazało się, że moja intuicja działa całkiem sprawnie, a druga część Królowej Tearlingu bardzo mnie sobą rozczarowała.

Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą władczyni. Kładąc kres zsyłką niewolników do sąsiedniego Mort, wchodzi w drogę czerpiącej moc z czarnej magii Szkarłatnej Królowej – a ta nie cofnie się przed niczym. Szkarłatna Królowa postanawia wysłać straszliwą armie, by upomnieć się o swoje. Nic już nie powstrzyma inwazji na Tearling. Lecz gdy mortmesneńskie wojska podchodzą coraz bliżej, Kelsea w tajemniczy sposób udaje się spojrzeć w czasy sprzed Przeprawy i odnaleźć w nich niezwykłą sojuszniczkę: Lily, która która walczy o życie w świecie, w którym już samo bycie kobietą bywa przestępstwem. Przyszłość Tearlingu – i duszy Kelsea – może zależeć od Lily i kolei jej życia, lecz młoda królowa ma bardzo mało czasu, by dowiedzieć się jaki los spotkał kobietę. 
Opis z LubimyCzytać

Szczerze mówiąc, miałam ogromne oczekiwania względem Inwazji na Tearling. Pierwszy tom był naprawdę obiecującym rozpoczęciem serii, pełen politycznych intryg, wojennych rozgrywek i pałacowych tajemnic. Naprawdę polubiłam główną bohaterkę, Kelsea, która w niczym nie przypominała innych heroin charakterystycznych dla gayunku young adult, polubiłam pozostałe postaci, podobała mi się kreacja świata z ciekawym twistem i liczyłam na to, że Inwazja na Tearling utrzyma zbliżony poziom lub nawet przebije swoją poprzedniczkę. Tymczasem wygląda na to, że ostatnio mam strasznego pecha, bo kolejne powieści, po których spodziewałam się wiele, po prostu mnie zawodzą i tak było podobnie w przypadku drugiej części trylogii Eriki Johansen.

Przede wszystkim w Inwazji na Tearling irytowała mnie Kelsea. Z inteligentnej młodej kobiety twardo stąpającej po ziemi, która przeszłaby po rozżarzonych węglach dla swojego ludu, przeistoczyła się w rozkapryszone, okrutne dziewczątko, które myśli tylko o tym, jak bardzo jej ciężko, bo nie dość, że nie jest piękna, to jeszcze nie ma odpowiedniego doświadczenia z mężczyznami, a bycie dziewicą w wieku dziewiętnastu lat to największa hańba, jaką mogła ją spotkać! Pomiędzy zamartwianiem się nad tym, że nie jest wystarczająco śliczna a wzdychaniem do kolejnych niedostępnych dla niej kochanków, Kelsea stała się brutalna, agresywna, pyskata i lekceważyła wszystkich dookoła, powoli przemieniając się w tyrankę. Nie rozumiem, co autorka próbowała w ten sposób osiągnąć, może pokazać, że nasza główna bohaterka dojrzewa, jednak dla mnie zachowanie Kelsea było na zmianę niewybaczalne oraz irytujące. Nie wiem, co się z nią stało, ale liczę na to, że jeszcze się ogarnie, bo aż mi wstyd, że tak bardzo chwaliłam ją w pierwszym tomie, by teraz oglądać jej absolutny upadek. Pozostali bohaterowie raczej mnie nie zawiedli, choć trzeba powiedzieć, że zostali mocno zepchnięci na drugi, jeśli nie trzeci plan. Inwazja na Tearling skupia się bardziej na wewnętrznej przemianie Kelsea i jej więzi z Lily. Mimo że nad królową wisi widmo właśnie nadchodzącej inwazji, wcale nie było czuć tego elementu grozy i napięcia.

W Inwazji na Tearling pojawił się nowy, dość mocno rozbudowany wątek tajemniczej kobiety, Lily, która żyła w czasach sprzed Przeprawy i która pojawia się w wizjach Kelsea. Niestety, ta część w ogóle nie przypadła mi do gustu, choć trzeba przyznać, że dość dużo wyjaśnia na temat warunków panujących w królestwie Tearlingu i historii jego powstania. Dla mnie wizja Williama Teara była szaleństwem, a przy tym wszystko bardziej przypominało mi sektę religijną niż prawdziwy bunt przeciwko szeroko rozwiniętej inwigilacji. Ten wątek był dla mnie nużący i dopiero pod sam koniec udało mu się mnie czymś zainteresować. Ogólnie przez większość czasu nie podobało mi się, w jakim kierunku zmierzała Inwazja na Tearling, dopiero ostatnie dwieście stron mnie wciągnęło, a zakończenie uważam za udane, lecz przytłaczająca większość książki niczym mnie nie zachwyciła, wręcz mi się dłużyła i z dość dużą niechęcią przerzucałam kolejne kartki.

Kiedy byłam mniej więcej w połowie Inwazji na Tearling, zastanawiałam się, czy jest w ogóle sens kontynuować tę trylogię, skoro druga część średnio mi się podoba. Pod koniec powieść nabrała nieco tempa i pojawiło się kilka wątków, których zakończenie interesuje mnie na tyle, żebym sięgnęła po Losy Tearlingu, ale to, że się wahałam, jasno świadczy o tym, jak bardzo drugi tom mnie zawiódł. Główna bohaterka straciła swoją ikrę, pozostałe postaci także, może z wyjątkiem cudownego Buławy, przebieg akcji był jakiś dziwny i momentami naprawdę nudny. Chcę jak najszybciej zapomnieć o tej wpadce i liczę na to, że trzecia część mnie zadowoli. Inwazja na Tearling bardzo mnie rozczarowała i cieszę się, że w ogóle udało mi się dobrnąć do końca, ponieważ momentami było z tym naprawdę ciężko. Po pierwszym tomie gorąco zachęcałabym was do zapoznania się z tą trylogią, po drugim tomie nie jestem już w stanie tego zrobić – zobaczymy, z jakimi odczuciami pozostawi mnie finalna część.


Trylogia Królowa Tearlingu:
Królowa Tearlingu // Inwazja na Tearling // Losy Tearlingu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witaj drogi Czytelniku!
Każde Twoje słowo sprawi mi wiele radości, niezależnie czy są to słowa pochwały, krytyki, obietnica przeczytania recenzowanej książki w przyszłości - wszystko wywoła na mojej twarzy geekowaty uśmiech.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia