niedziela, 26 lutego 2017

Podsumowanie lutego

0
Luty mogę określić jako miesiąc wyczekiwania, coś przejściowego. Może właśnie z tego powodu pierwsze dwa tygodnie nieoczekiwanie mi się dłużyły, a potem nie zostało mi nic innego, jak zrobić szybkie podsumowanie najkrótszego miesiąca w roku, który paradoksalnie trwał dla mnie dłużej niż choćby styczeń. Wy też tak mieliście czy jestem w swoich odczuciach kompletnie osamotniona?


ZRECENZOWANE

  • Mroczniejszy odcień magii, V.E. Schwab, 406 stron ★★★★★★☆☆☆☆
  • Real, Katy Evans, 401 stron ★★★★☆☆☆☆☆☆
  • Pod presją, Michelle Falkoff, 318 stron ★★★★★★☆☆☆☆
  • Królowa Cieni, Sarah J. Maas, 844 stron ★★★★★★☆☆

DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

W lutym nie miałam za wiele wolnego czasu. Musiałam ostro przysiąść do nauki, oprócz tego wzywały mnie inne obowiązki, których nie mogłam dłużej ignorować. Nie mogłam się doczekać, aż będę miała w końcu ten miesiąc za sobą. Od marca zaczyna się prawdziwa jazda ;) Nie tylko pod względem uczenia się, ale choćby pod względem książkowym. Widzieliście, jakie nowości wychodzą w tym miesiącu?! Gniew i świt, O wiele więcej, KRÓLESTWO KANCIARZY (wybaczcie, trudno się powstrzymać od caps locka, kiedy piszę o tej wspaniałej duologii Leigh Bardugo), dodatki do świata Harry'ego Pottera w nowej, cudownej oprawie graficznej... Żyć nie umierać! Do tego Piękna i Bestia pojawi się w kinach, a ja istnieję dla Disneya. Chyba nie mogłoby być lepiej (no dobra, mogliby w marcu wydać jeszcze A Court of Wings and Ruin, ale jakoś to przeboleję).
Skupiając się jeszcze na lutym – chyba nikogo nie zdziwi fakt, że najlepszą książką miesiąca zostaje Królowa Cieni? Zupełnie nie spodziewałam się tego, co wydarzy się w czwartej części Szklanego tronu i choć miałam pewne zarzuty, głównie względem bohaterów, cała seria pozostaje jedną z moich ulubionych, więc nie mogło być inaczej. Jeśli zaś chodzi o najgorszą książkę miesiąca, bezkonkurencyjne było Real Katy Evans. Strasznie się wymordowałam podczas czytania niekończących się monologów głównej bohaterki na temat doskonałego wyglądu fizycznego Remingtona.
Jeżeli chodzi o moje plany na marzec to mam zamiar zanurzyć się w cudownych nowościach, wybrać do kina i spróbować się nie stresować ogromem nauki. W dodatku pod koniec miesiąca kończę 20 lat. Czuję się już staro, co tu dużo mówić ;)
P. S. Właśnie się zorientowałam, że to podsumowanie to mój dwusetny post na blogu! Aż trudno w to uwierzyć. 

Czytaj dalej »

czwartek, 23 lutego 2017

TOP 5: Filmowe premiery 2017, których nie mogę się doczekać

0
O ile w zeszłym roku zrobienie listy najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier filmowych zabrało mi zaledwie kilka sekund, o tyle w tym roku miałam ogromny problem z doborem pięciu produkcji, których zapowiedzi najmocniej by mnie zainteresowały. Nie chodzi o to, że jest tyle wspaniałych premier, że nie potrafiłam wśród nich wybrać tych najlepszych; wręcz przeciwnie, niewiele zwiastunów tak naprawdę mnie zaintrygowało i jestem z tego powodu rozczarowana, jednak liczę na to, że wybrane przeze mnie produkcje w zupełności wynagrodzą mi ten niewielki wybór. 


ZWYCZAJNA DZIEWCZYNA
Their Finest

Na zwiastun Zwyczajnej dziewczyny natrafiłam zupełnie przypadkiem i jestem strasznie szczęśliwa z tego powodu, bo od razu mnie kupił. Po pierwsze, gra w nim jeden z moich ulubionych aktorów, niezawodny Sam Claflin. Po drugie, Gemma Arterton wygląda cudownie i może nareszcie będzie to rola, po której zostanie doceniona. Po trzecie, zapowiada się śmiech i łzy, a to przecież najlepsze połączenie ze wszystkich! Zwiastun ma niezwykły klimat, który ja osobiście uwielbiam, więc mam nadzieję, że zostanie on zachowany także w filmie i wyjdę z kina w zupełności oczarowana tą historią. 
P.S. Ktoś jeszcze w pierwszej chwili nie rozpoznał Sama Claflina? To się nazywa potęga charakteryzacji, musiało minąć kilka sekund, zanim zorientowałam się, że to przecież on!


PIRACI Z KARAIBÓW: ZEMSTA SALAZARA
Pirates of the Carribean: Dead Men Tell No Tales

To już piąta część Piratów z Karaibów i nie wiem, czy jest w stanie nas jeszcze czymś zaskoczyć, ale nie mogę się doczekać powrotu Johnny'ego Deppa w roli Jacka Sparrowa, więc ten film musiał znaleźć się na mojej liście. Zwiastun może nie zdradza wiele, jednak jeśli cała produkcja będzie utrzymana w podobnym, mrocznym klimacie – to jestem w stu procentach na tak! Może jest to już trochę odgrzewany kotlet, jednak Piraci z Karaibów towarzyszą mi od tak dawna, że mimo wszystko chcę obejrzeć kolejną część, nawet jeśli będzie tylko powtórką z rozrywki :) Nie jestem tylko podekscytowana wizją występu Kai Scodelario, ale liczę, że uda mi się to jakoś przetrwać. No i ta muzyka w zwiastunie – genialna!


KRĄG
The Circle

Jedyna ekranizacja powieści w całym zestawieniu! Dziwna sprawa, bo głównie zabieram się za produkcje powstające na podstawie książek, jednak w tym roku jest dość ubogo, jeśli chodzi o podobne premiery, a przynajmniej takie, które szczerze by mnie zainteresowały. Nie czytałam niestety powieści, lecz zwiastun od razu przykuł moją uwagę i dość niespodziewanie sprawił, że jestem niezwykle podekscytowana historią przedstawioną w Kręgu. Już nie mogę się doczekać, aż obejrzę ten film, mam naprawdę dobre przeczucia. 


AZYL
The Zookeeper's Wife

Wydaje mi się, że będzie to typowo hollywoodzka pozycja idealnie skrojona pod przyszłoroczne rozdanie Oscarów, wciąż jednak uważam, że jest to ważna historia i cieszę się, że zostanie opowiedziana całemu światu. Zwiastun widziałam już kilkukrotnie i za każdym razem wydaje mi się być jeszcze lepszy. Jessica Chastain prezentuje się naprawdę świetnie, a ja sama jestem zauroczona, nie mogę się już doczekać premiery. 


PIĘKNA I BESTIA
Beauty and The Beast

Chyba nikogo nie dziwi, że najbardziej wyczekiwanym przeze mnie filmem tego roku jest produkcja Disneya? Moja reputacja największej fanki numer jeden w końcu do czegoś zobowiązuje! Co prawda mam pewne obawy związane z tą produkcją, bo filmowy Kopciuszek zupełnie nie spełnił moich oczekiwań i dość mocno się wynudziłam podczas oglądania, ale mocno trzymam kciuki za Piękną i Bestię, bo Emma Watson wydaje się być stworzona do roli Belli, Luke Evans jako Gaston w zwiastunie wypada naprawdę świetnie, a piosenka Beauty and the Beast w odświeżonej wersji już mnie w sobie rozkochała.


To moja subiektywna lista najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów, chociaż jestem też odrobinę podekscytowana Power Rangersami, w końcu to moje dzieciństwo zostanie przeniesione na duży ekran, nawet jeśli jest to mało ambitna treść ;) Zdradźcie mi, na jakie premiery wy najbardziej czekacie! 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 20 lutego 2017

K-drama: Descendants of the Sun

0
Nie jestem osobą, która chętnie zmienia swoje przyzwyczajenia. Z reguły trudno mnie przekonać do spróbowania czegoś nowego, ale w tym roku postanowiłam częściej mówić tak w różnych kwestiach, więc kiedy moja koleżanka po raz kolejny namawiała mnie do oglądnięcia koreańskiej dramy, postanowiłam dać jej szansę. Nigdy nie byłam ogromną fanką seriali. Ot, lubiłam je oglądać od czasu do czasu, ale dla żadnego prawdziwie nie straciłam głowy i dość szybko zaczynałam się nudzić. Natomiast Descendants of the Sun tak bardzo mnie opętało, że nie tylko zmaratonizowałam cały serial (16 odcinków ponad godzinnych) w przeciągu trzech dni, ale od razu zaczęłam szukać także innych historii i tak przez dwa tygodnie stycznia obejrzałam ich aż cztery. Istne szaleństwo. A to dopiero początek. 

Głównymi bohaterami Descendants of the Sun jest para ludzi, który wykonują ideologicznie przeciwne zawody – Kang Mo Yeon ratuje ludzi jako chirurg, a Yoo Shi Jin zabija ich jako kapitan oddziału Sił Specjalnych dbając o bezpieczeństwo swojego kraju. Udaje im się zawiązać nić porozumienia i dość szybko zaczynają się ze sobą spotykać, jednak trudności w dopasowaniu napiętych grafików oraz natura pracy Shi Jina sprawia, że się rozstają. Kilka miesięcy później Mo Yeon zostaje wysłana na wolontariat do bazy, w której obecnie stacjonuje Shi Jin. Oboje pracują na terenach dotkniętych chorobami i zniszczeniami. Ale czy w tym całym zgiełku, niebezpieczeństwie i stałej potrzebie czujności jest miejsce na miłość? Ważnymi bohaterami są również sierżant Seo Dae Young, czyli najlepszy przyjaciel Shi Jina, oraz córka generała, porucznik Yoon Myung Joo, która jest wojskową lekarką. Ojciec Myung Joo nie popiera ich związku, dlatego wymusza na Seo Dae Youngu zerwanie relacji z dziewczyną.


Co ten serial ze mną zrobił... Zaserwował mi tak dużą huśtawkę emocjonalną, że do tej pory nie mogę się pozbierać. Wielokrotnie nie mogłam powstrzymać szczerego śmiechu (co bardzo rzadko mi się zdarza podczas oglądania), ale także łez. Cieszę się, że podczas oglądania dwóch ostatnich odcinków nikogo nie było w domu, bo prawdopodobnie zostałabym zabrana do szpitala psychiatrycznego – dosłownie płakałam przez półtorej godziny, krzycząc i komentując na głos, bo musiałam dać upust szalejącym we mnie emocjom. Żaden serial do tej pory nie był w stanie aż tak mnie poruszyć, niesamowicie mocno związałam się z całą opowieścią, jak i z bohaterami. Uderzył w najczulsze struny mojego serca i kiedy w końcu musiałam wrócić do rzeczywistego świata, miałam wrażenie, jakby część mnie samej zagubiła się gdzieś w historii opowiedzianej w Descendants of the Sun. Dosłownie nie byłam w stanie funkcjonować, po ostatnim odcinku przez dwie godziny siedziałam, tępo wpatrując się przed siebie, aż w końcu musiałam się ruszyć, jednak te wszystkie przeżycia nieustannie się we mnie kotłowały. Ten serial jest tak piękny, że nie potrafię tego wyrazić słowami.


Descendants of the Sun zupełnie mnie pochłonęło, przez trzy dni byłam wykluczona z życia – mogłam myśleć jedynie o kolejnych odcinkach, nie byłam w stanie oderwać się od monitora. Gwarantuję wam, że kiedy już zaczniecie oglądać ten serial, nie będziecie w stanie przestać. Co prawda pierwszy odcinek nie wskazywał na to, że aż tak przepadnę, był dość kiczowaty, jednak potem zaczęła się jazda bez trzymanki i to był mój koniec. Nawet nie wiem, od czego powinnam zacząć, bo nie było wątku czy bohatera, który nie przypadłby mi do gustu, a choć zdarzały się typowo melodramatyczne klisze, żadna z nich nie została przesadzona w taki sposób, by wzbudzać irytację, jedynie dodawała całej fabule emocjonalności. Skoro już jesteśmy przy fabule – czyste szaleństwo! Dominującą częścią pozostaje wątek romantyczny, choć jednocześnie jest on bardzo delikatny i nienachalny, ale ciekawe, medyczno-wojenne tło czyni Descendants of the Sun naprawdę wyjątkowym. To idealnie wyważone połączenie ambitnej historii o Lekarzach Bez Granic (choć żałuję, że ten motyw nie został jednak bardziej rozwinięty w serialu) ze skomplikowanym, ale jednocześnie urzekającym związkiem dwójki głównych bohaterów. Poważne wątki bezpieczeństwa narodowego, powinności lekarzy oraz żołnierzy są przeplecione z miłosnymi sprzeczkami jednej pary oraz dramatycznym wątkiem drugiej pary i powstał z tego intrygujący romans z oryginalnym motywem wojenno-medyczno-katastroficznym. A trzy odcinki związane z trzęsieniem ziemi? Genialne!


Kocham relację Kang Mo Yeon i Yoo Shi Jina. Ich ciągłe przekomarzanie, dogryzanie sobie nawzajem niejednokrotnie doprowadziło mnie do śmiechu, razem są po prostu uroczy. Może na początku ich znajomość potoczyła się dla mnie zbyt szybko, ale chemia między aktorami była tak niesamowita, że ich związek był naturalny i oczywisty, oni musieli być razem. Miałam dreszcze podczas oglądania ich wspólnych scen, za każdym razem chciałam jeszcze więcej, bo są idealni – słodcy, zabawni, stawiali przed sobą wyzwania, a przy tym nie zatracili swoich przekonań czy wartości. Jeżeli kiedykolwiek będę miała chłopaka (w co mocno wątpię, bo właśnie postanowiłam oddać swoje życie koreańskim dramom), chciałabym, żeby nasza relacja wyglądała jak ta Mo Yeon i Shi Jina. Może z wyjątkiem ciągłego niezdecydowania pani doktor, bo w pewnym momencie odrzucanie przez nią Yoo Shi Jina zaczęło się robić mocno frustrujące. Jestem jednak w stanie wybaczyć tej parze wszystko, bo to iskrzenie i wzajemne przyciąganie było zbyt urzekające, żebym mogła się czepiać. 

Descendants of the Sun to serial, który wciągnął mnie w koreańskie dramy i już na zawsze będę za to wdzięczna tej niespotykanej, intrygującej produkcji, która nieoczekiwanie podbiła moje serce. Nie sądzę, by kiedykolwiek podobna historia została przedstawiona na srebrnym ekranie, więc jeśli szukacie czegoś oryginalnego, ale jednocześnie nieprzesadzonego, co całkowicie was wciągnie i sprawi, że zakochacie się we wspaniałych bohaterach oraz ich relacji, co będzie jednocześnie czymś nieco ambitniejszym, ale pozwalającym na chwilę relaksu i zapomnienia, nie mogliście trafić lepiej. Descendants of the Sun jest po prostu niesamowite, a ja gorąco zachęcam was do zapoznania się z tym serialem!


Koniecznie obejrzyjcie zwiastun! Mam nadzieję, że jeszcze dodatkowo zachęci was do obejrzenia Descendants of the Sun. Naprawdę warto wyjść ze swojej strefy komfortu i spróbować czegoś nowego, a być może koreańska drama zawładnie waszym światem z równą skutecznością, z jaką zrobiła to z moim. 
Czytaj dalej »

piątek, 17 lutego 2017

Królowa cieni, czyli nadszedł czas zemsty

0
Nie wiem, czy tylko ja tak mam, że najpierw nie mogę doczekać się kontynuacji jednej ze swoich najukochańszych serii, ale gdy już po miesiącach (a nawet latach) oczekiwania trzymam ją w dłoni, nie jestem w stanie zmusić się do jej przeczytania. Czasami po prostu nie chcę, żeby dana historia się zbyt szybko kończyła, czasami obawiam się tego, co znajdę w środku, bo boję się, że nie sprosta moim oczekiwaniom lub po prostu mnie zniszczy. W przypadku Królowej cieni byłam wręcz przerażona, bo pod wieloma względami ta książka miała ustalić ostateczny kierunek, w jakim podąży cała seria. Czy moje obawy były słuszne? 

Celaena Sordothien, przerażająca Zabójczyni Adarlanu, po wielu latach ma dość ukrywania się i ucieczki przed własnym przeznaczeniem. W końcu zaakceptowała swoje dziedzictwo i jako Aelin Ogniste Serce, królowa Terrasenu, powraca do kraju, który zniewolił jej rodaków, by zemścić się na tych, którzy skrzywdzili jej najbliższych i odzyskać należny jej tron. Stojące przed nią zadanie jest niemal niemożliwe do wykonania i wymaga szaleństwa. Król Adarlanu dysponuje mrocznymi siłami zdolnymi zniszczyć cały świat, a sama Aelin na jego terenie jest pozbawiona swojej magii. Może jednak liczyć na swoich najbliższych – lojalnego do końca kuzyna Aediona, Chaola, niespodziewaną sojuszniczkę Lysandrę oraz Rowana będącego jej carranam, bratnią duszą.
Aelin Ashryver Galathynius powraca, by podpalić świat. 

To, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło w Królowej cieni, to ilość skomplikowanych intryg oraz tajemnic, które nabierają znaczenia dopiero na sam koniec. W poprzednich tomach dość łatwo przyszło mi rozgryźć plany Sary J. Maas dotyczące rozwoju fabuły oraz samej Celaeny, ale ta część jest inna. Jestem zachwycona przebiegłością oraz sprytem niektórych rozwiązań, w ogóle się tego nie przeczuwałam, ba!, nawet nie dostrzegałam, że coś się święci, a autorka nagle zaskakiwała mnie szalonym zwrotem akcji, fabuła diametralnie zmieniała swój kierunek, gdy kolejna niespodziewana informacja wychodziła na jaw. Podoba mi się to, jak Królowa cieni jest poukładana i dopracowana w najmniejszym szczególe, a odrębne, pozornie niepowiązane ze sobą wątki ostatecznie splatają się w jedną, zgrabną i zaskakującą całość, każdy element układanki pasuje perfekcyjnie. Zwłaszcza dwie pierwsze części były trochę jak nasza nieznośna Zabójczyni – chaotyczne, gwałtowne, zwariowane, impulsywne – a ten tom jest cudownie skomplikowany, jednak dogłębnie przemyślany, ułożony i harmonijny. Sarze J. Maas udało się znaleźć idealną równowagę między gnającą do przodu akcją a politycznymi intrygami oraz wewnętrznymi rozterkami bohaterów. Nie było nawet jednego momentu, podczas którego bym się nudziła. To prawdziwy rollercoaster emocji, a genialnie stopniowane napięcie nie pozwalało nawet na chwilę oddechu! 

Mogłoby się wydawać, że znalezienie słabych punktów w twórczości Sary J. Maas jest niewykonalne, jednak w tej części miałam dość duży problem z bohaterami. Przez pierwsze dwieście stron miałam ochotę rozszarpać Aelin gołymi rękami, z czasem chyba po prostu przywykłam do jej irytującej pozy i w pewnym momencie przestałam na to zwracać uwagę, bo szkoda sobie niszczyć nerwy z jej powodu. Aelin to Aelin – bez względu na to, co robi, jednocześnie się ją kocha i nienawidzi. To po prostu przypadłość tej bohaterki, choć muszę przyznać, że pod koniec bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, odkrywając tę stronę, za którą polubiłam ją w Dziedzictwie ognia. Jednak to Chaol zasługuje na miano najgorszego bohatera i nie mogę uwierzyć, że przez dwa pierwsze tomy tak bardzo mu kibicowałam, to, co on tutaj wyczynia, przechodzi najświętsze pojęcie. Chłopie, ogarnij się w końcu i podejmij decyzję, zamiast bez sensu roztkliwiać się nad sobą! I co Sarah J. Maas zrobiła z moim ukochanym Rowanem?! Co prawda nie udało jej się go zniszczyć tak jak Chaola, ale to już nie jest ten sam potężny, przerażający Fae, który tak bardzo mnie kupił w poprzednim tomie, teraz zachowywał się jak udomowiony, nieszkodliwy kocur (swoją drogą zauważyliście, że autorka nagminnie używała porównania do kotów w stosunku do niemal wszystkich postaci?). Ta przemiana Rowana była rozczarowująca, jednak liczę na to, że w piątym tomie odzyskamy naszego niesamowitego wojownika.

Mogę narzekać na bohaterów, nie zmienia to jednak faktu, że po tylu tomach oraz przygodach jestem z nimi zżyta, więc nawet jeśli doprowadzają mnie do szewskiej pasji i doskonale widzę ich wady, będę stała za nimi murem. Najbardziej chciałabym jednak podkreślić fakt, że Królowa cieni jest tak naprawdę esencją girl power – Celaena/Aelin, Lysandra, Evangeline, Nesryn, Elide, Asterin i oczywiście Manon to squad goals. Każda z nich jest inna, każda w zupełnie odmienny sposób przejawia swoją siłę, ale wszystkie bez wyjątku są twardymi babkami i po prostu je uwielbiam! Sarah J. Maas bez wątpienia ma rękę do kickassowych bohaterek zdolnych wstrząsnąć posadami świata, które nie potrzebują nikogo, by się obronić, potrafią doskonale walczyć (niekoniecznie w dosłownym tego słowa znaczeniu) o siebie, swoją przyszłość i to, co jest dla nich najważniejsze. Ich losy zaczynają się powoli splatać i nie mogę się doczekać kolejnego tomu, by przekonać się, jak będą wyglądać ich wzajemne interakcje, bo to wprost zabójcza grupa!

Królowa Cieni to ponad osiemset stron nieopisanego szczęścia. Pełna dynamiki, walk, tajemnic oraz zwrotów akcji powieść sprawia, że czyta się ją z zapartym tchem i kończy się zdecydowanie za szybko. Sarah J. Maas rozwija się z każdym tomem coraz bardziej, po raz czwarty zapraszając nas do świata Celaeny Sordothien, który ewoluuje, stając się niezapomnianą, wciągającą historią, która pochłonie wszystkie twoje myśli oraz uczucia. Jestem bezwarunkowo zakochana w tej serii i chociaż uważam, że Dziedzictwo ognia było nieznacznie lepsze od czwartej części, z całego serca polecam wam zapoznanie się z tą cudowną powieścią fantasy, która od pierwszych stron złapie was w swoje szpony i już nigdy nie wypuści. Ja sama tymczasem pogrążę się w rozpaczy na kilka kolejnych miesięcy w oczekiwaniu na Imperium burz, bo świat wykreowany przez Sarę J. Maas w Szklanym tronie jest tak barwny, wielopłaszczyznowy i rzeczywisty, że nie sposób egzystować bez niego!

★★★★★

Seria Szklany tron:
Szklany tron // Korona w mroku // Dziedzictwo ognia // Królowa cieni // Imperium burz // ... // Zabójczyni
Czytaj dalej »

wtorek, 14 lutego 2017

Pod presją, czyli chorobliwe dążenie do osiągnięcia perfekcji

0
Jestem zwolenniczką dawania autorom drugich szans. Kilka razy zdarzyło mi się pokochać książkę danego pisarza, mimo że jego poprzednia czytana przeze mnie powieść w ogóle nie przypadła mi do gustu. Dość niespodziewanie dla mnie samej wśród twórców, którym postanowiłam dać drugą szansę, pojawiła się Michelle Falkoff. Jej Playlist of the Dead omal nie znalazło się w zestawieniu 5 najgorszych książek przeczytanych przeze mnie w zeszłym roku, ale Pod presją na tyle zaintrygowało mnie swoim opisem i urzekło okładką, bym postanowiła zapoznać się z tą historią. Czy żałuję? 

Kara prowadzi pozornie idealne życie – nigdy nie popełnia błędów, ma wspaniałe oceny, najwyższą średnią w liceum i planuje dostać się na Harvard. W szkole zyskała nawet przezwisko Perfekcyjna Kara, ale nikt nie wie, jak wiele kosztuje ją utrzymanie tego wizerunku. Gdy ciążąca na niej presja staje się nie do zniesienia, by osiągnąć swój cel dziewczyna robi coś sprzecznego z zasadami, których tak kurczowo się trzyma, coś ryzykownego i nielegalnego. Niestety, ktoś się o tym dowiedział, zrobił jej zdjęcia i teraz szantażuje uczennicę, żądając od niej kolejnych przysług. Jak daleko Kara jest w stanie się posunąć, by być idealną i ukryć swoje działania?

Przyznam szczerze, że Pod presją nie zapowiadało się zbyt dobrze. Po przeczytaniu pierwszego rozdziału trochę skreśliłam tę książkę – główna bohaterka nadmiernie wyolbrzymiała swoje problemy oraz była irytująca, sam tekst zaś miał dość infantylny wydźwięk, a akcja rozwijała się bardzo powoli i zaczynałam się martwić, że lektura tej powieści okaże się drogą przez mękę. Postacie były mało wyraziste i Michelle Falkoff chyba po prostu ma to do siebie, że jej bohaterom brakuje głębi, jakiejś wielowymiarowości. Co prawda każdy z nich ma inną pasję, różni ich pochodzenie czy styl bycia, ale brakuje im historii, tła, jakiejś otoczki, która wskazywałaby na to, że mogliby istnieć poza stronicami książki. Choć początek nie był zbyt obiecujący, z czasem cała historia nabrała rozpędu, a ja sama zorientowałam się, że nie jestem w stanie odłożyć książki, dopóki nie poznam rozwiązania całej zagadki. Tutaj pojawia się pierwszy rozdźwięk w fabule – główną koncepcją na Pod presją było ukazanie stresu, w jakim żyje obecnie nastolatek, wyścigu szczurów w szkołach i dążenia do złudnej perfekcji, tymczasem Michelle Falkoff dość szybko skupiła się bardziej na kryminalnej części przedstawionej przez siebie historii. Tajemnica szantażu zdominowała całą treść, przez co przesłanie powieści zeszło na dalszy plan. Nie ukrywam, że cała intryga była fascynująca i aż do ostatniej chwili nie domyśliłam się, kto stoi za całym tym zamieszaniem, ale w pewnym momencie czytałam Pod presją tylko i wyłącznie dla tego rozwiązania (które swoją drogą okazało się być ostatecznie mocno naciągane i nielogiczne), podczas gdy ta powieść powinna być czymś o wiele bardziej złożonym, bo porusza aktualny, trudny temat, który Michelle Falkoff przedstawiła w zbyt dziecinny sposób.

Kara czuje ogromną presję, by mieć najlepsze oceny z powodu rodziców, a jej nauczyciele często nastawiali ją przeciwko innym zdolnym dzieciom, zmuszając do ostrej rywalizacji. Dziewczyna wie, że nie może wykonać żadnego fałszywego ruchu, w przeciwnym razie jej błąd zostanie jej natychmiast wytknięty przez kolegów z klasy, którzy uważają ją za perfekcyjną i tylko czekają na potknięcie. Nie ma przyjaciół ani znajomych, bo całe jej życie kręci się wokół utrzymania najwyższej średniej. Musi sprostać nierealnym oczekiwaniom, nakładana jest na nią coraz większa presja, by była jeszcze lepsza, co z czasem prowadzi do ataków paniki, a sama Kara nie ma pojęcia, czego chce i do czego dąży. Jednak Michelle Falkoff, zamiast skupić się na tym zagadnieniu, sprawiła, że obsesja dziewczyny na punkcie bycia idealną wydaje się być absurdalna, bo martwi się ona głównie o swoją... cerę. Trądzik młodzieńczy doprowadził do tego, że przestała się czymkolwiek interesować i zerwała wszelkie przyjaźnie. Przez takie ukazanie wątku dążenia do perfekcji cała książka wydaje się mieć trywialny wydźwięk, a przecież to bardzo poważne zagadnienie, które rzadko jest poruszane w książkach. Ja sama jestem bardzo podobna do Kary i żałuję, że autorka nie podeszła w inny sposób do tej kwestii, pokazując młodym ludziom prawdziwy sposób na walkę ze stresem oraz uświadamiając pozostałym czytelnikom, do czego jest w stanie doprowadzić nakładanie na innych presji, by być najlepszym. W dodatku, kiedy w grę wszedł wątek kryminalny, Michelle Falkoff jakby zupełnie zapomniała o tym zagadnieniu. Według mnie mogła bardziej się postarać, by zachować równowagę między sensacyjną intrygą a problemem chorobliwego perfekcjonizmu.

Pod presją to idealna lektura na jeden wieczór. Czyta się ją niezwykle szybko, a zawiły spisek sprawi, że nie będziesz w stanie jej odłożyć. Jest to książka jednocześnie zwyczajna i niezwykła – opowiada o normalnym życiu nastolatków, ale również ukazuje je z zupełnie innej strony, którą rzadko można spotkać w powieściach młodzieżowych. To historia o dążeniu do akceptacji samego siebie, o przyjaźni, o przymusie bycia najlepszym w czasach, w których wyścig szczurów napędza cały system, gdzie bardzo łatwo zgubić swój wewnętrzny głos. O tym, że nikt nie jest idealny i nie ma w tym niczego złego. Myślę, że ta powieść miała o wiele większy potencjał, jednak ostatecznie jestem zadowolona z lektury, choć nie zostanie ze mną zbyt długo. Przyjemny przerywnik rutyny, ale niestety brakowało fajerwerków i większego zaangażowania czytelnika w przedstawione wydarzenia.

★★★★★

Za możliwość przeczytania Pod presją serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria
Czytaj dalej »

sobota, 11 lutego 2017

Noworoczny MyBookBox

0
MyBookBox zainteresował mnie z wielu powodów. Podoba mi się w nim to, że wcześniej pojawiają się podpowiedzi dotyczące gadżetów, wiemy również, jaką książkę znajdziemy w środku. Najbardziej przekonała mnie jednak poprzednia, bożonarodzeniowa edycja tego pudełka, bo zawierała w sobie mnóstwo wspaniałych przedmiotów i czułam ogromny zawód, że nie zdecydowałam się na zakup tego świątecznego boxa, bo był po prostu genialny. Właśnie dlatego musiałam zaopatrzyć się w kolejne pudełko i tak wczoraj odebrałam swojego Noworocznego MyBookBoxa. Co znalazłam w środku i jakie są moje wrażenia po zapoznaniu się z zawartością?

To pierwszy rzut oka na wnętrze pudełka. Nie ukrywam, że początkowo miałam dobre przeczucia, bo box był dość ciężki, ale dość szybko okazało się, że nie ma w nim nic ciekawego.

Gadżety związane z promocją Naznaczonych śmiercią. Magnes na lodówkę, mało poręczny długopis, notes i tatuaże, które swoją drogą niespecjalnie mi się podobają... Żadna z tych rzeczy nie jest mi potrzebna, nie sprawiła mi żadnej radości i ogólnie te przedmioty według mnie były zupełnie zbędne w pudełku, chyba miały na celu jedynie zapchanie czymś wolnej przestrzeni w środku. Nic interesującego. 

W końcu przechodzimy do czegoś, co ma więcej sensu w pudełku mającym sprawić radość czytelnikom. Jest to filcowa okładka na książkę, dzięki której możemy wrzucić swój egzemplarz do torebki i nie martwić się, że ulegnie zniszczeniu. Kolor i design są bardzo uniwersalne, trochę żałuję, że nie pojawiło się tutaj więcej szaleństwa, jednak ze względu na pragmatyzm jest to na pewno przydatny gadżet, choć mógłby być lepszej jakości. 

Tutaj z kolei design jest świetny, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, jednak samo zorganizowanie INSPI budżetu w środku nie do końca do mnie przemawia. W dodatku jest on cieniutki i przeznaczony jedynie na trzy miesiące! Według mnie powinien on zostać przewidziany na cały rok, tymczasem nie będzie on zbyt długo dla mnie przydatny.

Na końcu czekała na mnie oczywiście książka. Na razie Naznaczeni śmiercią zbierają różne opinie, ale i tak chciałam przeczytać najnowszą powieść Veronici Roth. Niestety, zadowolenie z posiadania tej książki na półce dość szybko musiało ustąpić złości. Mój egzemplarz ma z boku pobrudzone strony czymś czarnym, a z tyłu róg okładki jest urwany. Wydaje mi się, że jednak osoby odpowiedzialne za box powinny zadbać o dobrą kondycję powieści, a moja jest znacząco zniszczona. 

Powiedzieć, że jestem rozczarowana to za mało. Według mnie Noworoczny MyBookBox okazał się być całkowitą stratą pieniędzy i strasznie żałuję, że zdecydowałam się go zakupić, bo nie tylko nie spełnił moich oczekiwań, ale okazał się być po prostu nędzny. Do tej pory byłam w miarę zadowolona z przychodzących do mnie pudełek, jednak Noworoczny MyBookBox okazał się być tak słaby i sprawił mi taki zawód, że nie wiem, czy na dobre nie zraził mnie do idei boxów. Jestem naprawdę niezadowolona, wręcz zdenerwowana, bo to pudełko okazało się być marnotrawstwem moich pieniędzy. Mam nadzieję, że nie popełniliście tego samego błędu co ja. Od dzisiaj MyBookBoxa będę omijać szerokim łukiem. 
Czytaj dalej »

środa, 8 lutego 2017

Real, czyli niebezpieczny bokser z podziemnego ringu i złamana lekkoatletka

0
Do sięgnięcia po Real Katy Evans zachęciły mnie niezwykle wysokie oceny na LubimyCzytać, a także obietnica niebezpiecznej, lekko przydymionej atmosfery podziemnych ringów. Liczyłam na adrenalinę związaną z walkami oraz zaczepną, zabawną relację głównych bohaterów. Sama nie wiem, dlaczego miałam tak wielkie oczekiwania względem Real, ale jedno jest pewne – mocno się na nich przejechałam. 

Remington Tate na ringu i poza nim posiada reputację awanturnika, twarde jak granit ciało oraz dziki, zwierzęcy magnetyzm, który wprawia jego fanki w szał. Lecz od chwili, kiedy spotykają się ich oczy, jedyną kobietą, której pragnie, jest Brooke Dumas. Jego pożądanie jest czyste, nieposkromione i REALNE.
Zatrudniona, by utrzymywać jego ciało w doskonałej kondycji, Brooke w końcu dostaje dobrze płatną pracę rehabilitantki sportowej, o której zawsze marzyła. Lecz gdy z Remym i jego zespołem objeżdża w trakcie tournée niebezpieczny, podziemny, bokserski krąg, jej własne ciało ożywa, zbudzone najbardziej pierwotnym z pragnień. To, co zaczyna się między nimi jako zwykły flirt, szybko dla obojga zmienia się w erotyczną obsesję, która obiecuje o wiele więcej.
Jednak ich rozpalona do białości żądza ma również mroczną stronę… Kiedy największy sekret Remy’ego wychodzi na jaw, a rodzinne obowiązki Brooke wymagają działania, czy uda im się przetrwać? Czy może to, co niegdyś wydawało się takie realne, teraz rozpłynie się jak iluzja.
Opis z LubimyCzytać

Real tak naprawdę brakuje porządnej fabuły. Co prawda autorka starała się urozmaicić historię poprzez zawarcie wątku choroby psychicznej i związanego z tym odrzucenia przez społeczeństwo czy poprzez niewielki udział w fabule młodszej siostry Brooke, Nory, która z powodu narkotyków wpadła w złe towarzystwo, ale autorka zupełnie się nie przyłożyła do tych tematów, traktując je jako nikłe urozmaicenie niekończących się monologów głównej bohaterki, w których wychwalała pod niebiosa Remingtona będącego oczywiście czystym wcieleniem seksu. W pewnym momencie zaczęłam się łapać na tym, że po prostu przeskakiwałam ciągnące się w nieskończoność opisy twardych mięśni Remy'ego czy fantazje Brooke na jego temat, ponieważ dłużyły mi się niemiłosiernie. Real nie ma żadnej prawdziwej akcji – bohaterowie co jakiś czas zmieniają miasto, w którym przebywają (choć w ogóle tego nie czuć), Remy trochę trenuje, trochę rozrabia, a Brooke nieustannie się nad nim rozpływa i pragnie go jedynie zaciągnąć do łóżka. Właśnie przedstawiłam wam całą książkę, bo dosłownie nie ma w niej niczego więcej oprócz na prędko stworzonych dramatów, które mają na celu trochę podgrzać atmosferę i odwrócić uwagę czytelnika od tego, że w Real tak naprawdę nic się nie dzieje. Gdyby usunąć wszystkie zachwyty nad Remingtonem, samej treści wystarczyłoby jedynie na króciutkie opowiadanie.

Bohaterowie również niewiele sobą reprezentują. O Brooke niewiele można powiedzieć poza tym, że jest bardzo napalona na Remy'ego. Autorka na początku jeszcze trochę starała się urozmaicić jej postać, robiąc z niej lekkoatletkę, której kariera legła w gruzach po kontuzji, jednak ostatecznie nie wiemy o niej nic ponadto, że jest dziecinna, niezdecydowana i pełna uwielbienia dla nowo poznanego faceta (na którego notabene wystarczy że spojrzy i już ma orgazm). Podobnie jest z Remingtonem, który został wyrzucony z zawodowstwa, garść jeszcze kilku informacji, jednak liczy się tylko to, jaki jest idealny i męski, więc dostajemy kolejną dawkę doznań, jakich doznaje Brooke, zaledwie stojąc koło boksera. Pozostali bohaterowie to ledwie przemykające w tle marionetki, które nie wiem czemu dokładnie służyły, są płytcy i nijacy. Nawet jeśli pojawia się jakiś potencjał – jak choćby w przypadku wspomnianej już Nory, siostry Brooke – to szybko zostaje on zagłuszony przez kolejne westchnienia głównej bohaterki.

Szczerze mówiąc, miałam dość duże oczekiwania względem Real, może dlatego jestem tak krytyczna. W końcu liczyłam na ciężką, mroczną, odrobinę brutalną atmosferę podziemnych ringów, jakieś napięcie związane z walkami, wyciągnięcie najlepszych smaczków z trudnej przeszłości Remingtona, tymczasem dostałam niedopracowany erotyk w swoim najgorszym wydaniu, bo brak tu jakiejkolwiek fabuły, a rozległe opisy nie oddziałują na wyobraźnię, jak to było zamierzone. Nie potrafię sobie również wytłumaczyć, dlaczego Katy Evans zrobiła z tego trylogię, skoro już pierwsza część była pozbawiona pomysłu i struktury, opierała się w całości na ale Remy jest niesamowity i męski, chociaż może skończyły jej się już pomysły na przydługie opisy tego faceta i czeka mnie tam coś lepszego? Na razie jestem zupełnie niezadowolona z twórczości Katy Evans, a Real jest jedną ze najsłabszych książek, które ostatnio czytałam.

★★★★

Trylogia Real:
Real // Mine // Remy

Za możliwość przeczytania Real Katy Evans serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc! 

Czytaj dalej »

niedziela, 5 lutego 2017

Kurs języka angielskiego Olive Green

0
Ostatnio coraz modniejsze staje się czytanie książek w oryginale. Aby jednak zabrać się za anglojęzyczne powieści, najpierw trzeba posiadać przynajmniej podstawową wiedzę w zakresie zagadnień gramatycznych i słownictwa. Stąd dzisiaj chciałabym przybliżyć wam trochę kurs angielskiego Olive Green, który umożliwi wam nie tylko naukę języka, ale także stanie się źródłem przyjemności oraz niezłej zabawy. Przyszło do mnie ładnie zapakowane pudełko z 3 książkami z dialogami z filmu oraz ćwiczeniami słownictwa i wyjaśnieniami gramatycznymi (choć według mnie z tych samych, cieniutkich podręczników można wynieść niewiele), płytę z kursem w formie programu komputerowego ze specjalnym kodem, który daje również dostęp do nauki przez internet oraz na tablecie lub smartfonie i dostęp do słownika 25 tysięcy haseł z serii Extreme, z którego można samodzielnie dobierać sobie słownictwo do nauki. Sam kurs składa się z pięciu poziomów zaawansowania: zaczynamy od najbardziej podstawowego, czyli A1 i dążymy do zaawansowanego, czyli C1. Każdy poziom to 12 lekcji opartych na odcinkach filmu, co daje łącznie 60 lekcji i prawie 3 godziny materiału filmowego. Dzięki dialogom interaktywnym można porozmawiać z bohaterami filmu, więc można poćwiczyć żywy język w autentycznych sytuacjach.

Nauka jest banalnie prosta. Należy ją rozpocząć od obejrzenia sceny filmowej w kursie multimedialnym – można wybrać napisy w języku polskim lub angielskim, które ułatwią zrozumienie sytuacji, jeśli nie jest się wystarczająco biegłym w języku słyszanym. Przy każdej scenie w książce znajduje się lista nowych słówek i wyrażeń z tłumaczeniami, jest także kompedium gramatyczne opisujące najważniejsze tematy, w jakie wprowadza dialog filmowy. Żebyście lepiej zrozumieli całą ideę stojącą za Olive Green, pokażę wam kilka screenów z kursu (więcej informacji znajdziecie tutaj).


Olive Green to bez wątpienia coś nowego, jeśli chodzi o podejście do kursu języka angielskiego i może dlatego jest tak efektywne. Początkowo bałam się, że nie będę zainteresowana ćwiczeniami oraz kursem, jednak interaktywny film sensacyjny był tak wciągający, że z ogromną przyjemnością odtwarzałam kolejne sceny, pragnąc się dowiedzieć, jak zakończy się historia Olive, jednocześnie przyswajając nowe słówka i odświeżając swoją wiedzę z zakresu języka angielskiego. Podczas uczestnictwa w tym kursie nie można się nudzić nie tylko ze względu na wciągającą fabułę, ale także z powodu konieczności brania czynnego udziału w przedstawionej historii – moje wybory decydowały o przebiegu danej sceny, oprócz tego brałam udział w dialogach interaktywnych między bohaterami, a także musiałam rozwiązywać zadania zręcznościowe czy językowe, dzięki czemu moja koncentracja pozostawała na najwyższym poziomie nawet po dłuższym czasie uczenia się. Nawet osoby z najwyższym stopniem umiejętności językowych (ja sama mam poziom C2) będą w stanie znaleźć coś dla siebie, bo choć nie mogę powiedzieć, że kurs Olive Green poszerzył moje słownictwo, zdecydowanie był dla mnie świetną rozrywką i za jego pomocą mogłam sobie przypomnieć niektóre wiadomości, głównie zagadnienia gramatyczne, chociaż w większej mierze kurs skupia się na pojedynczych słowach i zwrotach.

Kurs Olive Green, dzięki temu, że jest tak wciągający, sprawia, że nauka języka angielskiego staje się czystą przyjemnością. Ja sama z radością coraz bardziej zagłębiałam się zarówno w film przypominający klimatem Jamesa Bonda i, co zaskakujące, świetnie zrealizowany, jak i w ćwiczenia językowe, które nie były wcale nudne czy konwencjonalne. Dajcie szansę Olive Green, bo nawet jeśli wydaje wam się, że próbowaliście już wszystkiego, na pewno nigdy nie mieliście do czynienia z czymś podobnym do tego kursu. Kiedy nauka zaczyna sprawiać wam frajdę, to zaczyna przynosić efekty, a przy tych lekcjach bez wątpienia będziecie mieli niezłą radochę. Z kursu korzystała także moja siostra będąca na poziomie B2 oraz moja mama, która dopiero zaczyna swoją przygodę z językiem angielskim i obie były zachwycone, dlatego gorąco polecam wam to niezwykłe połączenie nauki z zabawą.


Jeżeli jesteście zainteresowani kursem Olive Green, zaglądnijcie TUTAJ. Na pewno nie pożałujecie, a przy okazji przyswajania kolejnych słówek oglądnięcie zabawny, wciągający film! Możecie bez problemu połączyć przyjemne z pożytecznym i zanim się obejrzycie, dobrniecie do końca kursu, wzbogaceni w nową wiedzę.


Wpis powstał w ramach współpracy z SuperMemo!
Czytaj dalej »

czwartek, 2 lutego 2017

Mroczniejszy odcień magii, czyli cztery alternatywne Londyny i magia w najczystszej postaci

0
V.E. Schwab to tak popularna i zachwalana autorka za granicą, że nie zastanawiałam się zbyt długo nad kupnem jej pierwszej powieści wydawanej u nas, zwłaszcza że Mroczniejszy odcień magii miał być czymś oryginalnym i niespodziewanie dobrym. Dość szybko okazało się jednak, że to będzie dla mnie ciężka przeprawa; od lipca zeszłego roku próbowałam się zabrać za tę książkę, miałam do niej łącznie cztery podejścia, które kończyły się kilkunastoma przeczytanymi stronami, ale niczym więcej. Po prostu nie mogłam wbić się w tę historię, a kiedy w końcu mi się to udało, wcale nie byłam zachwycona. 

Kell należy do wymierającej rasy antarich – magów krwi, którzy potrafią przemieszczać się między czterema różnymi warstwami jednego świata. Działa jako posłaniec między równoległymi Londynami oraz ambasador Czerwonego królestwa rodziny Mareshów, nielegalnie uprawiając także przemyt magicznych przedmiotów między poszczególnymi wymiarami. Szary Londyn jest brudny i nijaki, niemal zupełnie zapomniany z powodu braku magii i rządzony przez szalonego króla. Biały Londyn to miasto wyniszczone przez wojnę o magię, brutalny i przerażający, a jego władcy zmieniają się niezwykle szybko – królestwem rządzi najsilniejszy, który z reguły szybko zostaje zamordowany. Istnieje także Czerwony Londyn, w którym najważniejsza jest równowaga, a magia i życie są cenione po równo. Kiedyś antari mieli wstęp także do Czarnego Londynu, ale teraz nikt o nim nawet nie wspomina...
Kell zostaje wplątany w intrygę, gdy między światami nieświadomie przenosi przedmiot pochodzący z Czarnego Londynu. Ucieka więc do Szarego Londynu, gdzie jego ścieżki przez przypadek krzyżują się z Lilą Bard, ambitną złodziejką marzącą o własnym statku i podboju świata. To właśnie z nią Kell wyrusza w podróż mającą na celu uratowanie wszystkich alternatywnych krain. 

W Mroczniejszym odcieniu magii tak naprawdę niewiele się dzieje. Akcja toczyła się w powolnym, wręcz leniwym rytmie i nie była zbyt skomplikowana, pojawia się tutaj niewiele zaskoczeń czy urozmaiceń, co skutkuje całkowitym brakiem napięcia, dreszczyku emocji. V.E. Schwab nieustannie sypała banałami, nie tylko w tworzeniu swoich mało wyrazistych postaci, ale także w przebiegu fabuły. Szkoda, bo według mnie autorka po prostu nie wykorzystała potencjału drzemiącego w niezwykłych zdolnościach Kella oraz ciekawej kreacji świata. Pomysł na alternatywne Londyny oraz zasady magii, jakimi kierowały się poszczególny światy, był niezwykle intrygujący i oryginalny, jednak zamiast przedstawienia dogłębnie przemyślanej, fascynującej, niebanalnej rzeczywistości dostajemy suche ochłapy informacji, które niewiele dają. Każdy z Londynów jest bez wątpienia unikalny, lecz V.E. Schwab daje nam jedynie ogólny pogląd na sytuację, wyróżnia kilka miejsc, mimochodem wspomina o polityce, ale po prostu czuć, że stworzony przez nią świat jest ubogi i niedopracowany. O wiele lepiej sprawa ma się z przedstawieniem magii i rządzących nią reguł, choć mam wrażenie, że autorka wciąż nie wykorzystała w pełni tego aspektu książki. Sam pomysł niestety nie wystarczy, by przykuć na dłużej uwagę czytelnika – może nie zmuszałam się do czytania kolejnych stron, jednak historia przedstawiona w Mroczniejszym odcieniu magii nie sprawiła mi również wielkiej przyjemności. 

Szczerze mówiąc, nie polubiłam się także specjalnie z bohaterami. Kell jest przyjemną, sympatyczną postacią, ale raczej wyblakłą – tylko jego niespotykane zdolności nadają mu interesujący rys, poza tym niewiele sobą prezentuje. Był mi zupełnie obojętny, nie kibicowałam mu specjalnie w żadnym momencie i za kilka dni prawdopodobnie zapomnę, że taki bohater literacki w ogóle istnieje. Natomiast Lila swoim zachowaniem doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Początkowo wydawało mi się, że będę w stanie się z nią zaprzyjaźnić, bo w swojej zuchwałości nie przypomina żadnej innej bohaterki young adult, jednak z czasem okazało się, że nie ma w niej nic poza bezczelną, dziecinną pozą. Miała ciężkie życie, które opierało się na zasadzie walcz lub giń, ale ciągle zachowywała się jak rozpieszczona księżniczka, której wszystko się należy. Jedyną intrygującą postacią okazał się być Holland, drugi antari pochodzący z okrutnego Białego Londynu, ale pojawiał się za rzadko, by uratować moją opinię na temat bohaterów, którzy byli po prostu mdli i nieprzekonywujący. A główna para antagonistów, przerażające rodzeństwo Dane'ów? Na początku przyprawiali mnie o dreszcze i wiązałam z nimi ogromne nadzieje, jednak z czasem zaczęli zachowywać się tak niewiarygodnie i nielogicznie, że ich również musiałam spisać na straty. Bohaterowie zapowiadali się dobrze, lecz w miarę zagłębiania się w Mroczniejszy odcień magii w ich kreacji pojawiały się coraz większe dziury i zaczęli zachowywać się, delikatnie mówiąc, głupio.

Trudno było mi się wciągnąć w tę książkę, a jeszcze trudniej było napisać recenzję, bo Mroczniejszy odcień magii jest nijaki, dość przeciętny i bez polotu. V.E. Schwab miała całkiem fajny pomysł na interesujące tło oraz niebanalną fabułę, jednak wykonanie jest niezadowalające. Nie zrozumcie mnie źle, ta powieść wcale nie jest zła czy słaba, jednak w porównaniu do tego, co można było stworzyć z tej koncepcji, otrzymana rzeczywistość wypada raczej blado. Nie ukrywam, że jestem zawiedziona, lecz ostatecznie oceniam Mroczniejszy odcień magii jako dobrą historię, choć niekoniecznie taką, którą będę chciała kontynuować w przyszłości.

★★★★★★

Trylogia Odcienie magii:
Mroczniejszy odcień magii // A Gathering of Shadows // A Conjuring of Light
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia