piątek, 29 września 2017

Podsumowanie września

0

Wrzesień to miesiąc, który był pełen zawirowań i zmian. Moje życie nabrało ogromnego tempa w ostatnim czasie i ledwo za nim nadążam, choć jeszcze nie mieliście szansy tego odczuć. Oczy mi się już kleją, dlatego pozwolicie, że tym razem nie będę przedłużała i od razu przeskoczę do podsumowania.


ZRECENZOWANE

  • Illuminae, Amie Kaufman, Jay Kristoff, 579 stron ★★★★★☆☆
  • Woda, która niesie ciszę, Brittainy C. Cherry, 427 strony ★★★★★★★☆☆☆
  • Raze, Tillie Cole, 398 stron ★★★★☆☆☆☆☆☆
  • Pochodnia w mroku, Sabaa Tahir, 510 stron ★★★★★★☆☆☆☆

DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Wrzesień był ostatnim miesiącem mojej wolności. Mogłam się lenić, czytać książki, oglądać koreańskie dramy i niczym nie przejmować, lecz wraz z nastaniem października rozpoczynam nowy etap w życiu. Studia. Nie jestem w stanie nawet opisać, jak się czuję, bo mam ogromną huśtawkę nastrojów – jestem mega podekscytowana, a już po chwili ogarnia mnie przerażenie i tak w kółko. Nowe miasto, nowe środowisko, nowe doświadczenia. W dodatku wybieram się na ciężkie studia i wiem, że czeka mnie trudna przeprawa. Od tygodnia jestem już we Wrocławiu i nie miałam ani chwili oddechu, a studia jeszcze się nawet nie zaczęły! Z tego powodu nie wiem, jak bardzo blog ucierpi. Możliwe, że jakimś cudem uda mi się publikować posty z tą samą częstotliwością, jednak patrząc realistycznie, moja aktywność pewnie znacząco się obniży, choć na razie nie mam zamiaru porzucać Books by Geek Girl. Postaram się, żebyście za bardzo nie odczuli zawirowań w moim "prywatnym" życiu na blogu, ale trudno mi powiedzieć, jak będą wyglądały kolejne miesiące, ponieważ już teraz było mi trudno.
Jeżeli chodzi o najlepszą powieść miesiąca, to ten tytuł bez wahania przyznaję Illuminae. Nie jest to tylko ładnie opakowana książka, zawarta w środku historia jest pełnowartościowa, wciągająca i interesująca, dlatego jeśli macie jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, porzućcie je jak najprędzej! Najgorszą historią z kolei okazało się być Raze Tillie Cole. To była droga przez mękę, nic się tam nie trzymało kupy i jestem naprawdę zawiedziona jakością tej powieści po tym, co autorka zaprezentowała w Tysiącu pocałunków.
A mój plan na październik? Przeżyć.

Czytaj dalej »

wtorek, 26 września 2017

TOP 5: Kickassowe bohaterki

0
Uwielbiam kickassowe bohaterki w książkach. Chociaż myśląc o twardzielkach, pewnie przed oczami w pierwszej chwili widzicie heroiny, które posiadają niesamowite zdolności walki i nie znają strachu, ale dla mnie prawdziwa badass niekoniecznie musi się z tym wiązać. Z reguły są to dziewczyny, które mi imponują i stają się pod wieloma względami moim wzorem do naśladowania, autorki bardzo często wyposażają je w cechy, których im zazdrościmy – odwagę, siłę, wytrwałość. Nie boją się mówić o tym, co leży im na sercu.
Pisząc ten post, starałam się dobierać bohaterki, które nie są aż tak oczywiste i są nieco mniej popularne od znanych badassów jak Katniss Everdeen, Hermiona Granger czy Annabeth Chase (savage af, kocham te dziewczyny).



Kestrel jest niezwykła. To jedna z najlepszych bohaterek gatunku young adult ever i zasługuje na o wiele większy rozgłos oraz uznanie książkoholików. Chociaż jest córką najznamienitszego generała w Valorii, nie potrafi walczyć, brzydzi się przemocą i na pewno nie jest nieustraszona. Jednak Kestrel, zamiast ostrego miecza, wybrała sobie inny oręż – błyskotliwy umysł. To strateg, który walczy za pomocą sprytu oraz chłodnej logiki, czym imponowała mi na każdym kroku. Jednocześnie ma silne poczucie honoru i tego, co jest dobre, a co złe i przejawia się to w jej wszystkich działaniach na przestrzeni trylogii Niezwyciężona. Kestrel jest gotowa zrezygnować z osobistego szczęścia, a nawet zerwać więzy łączące ją z rodakami, by naprawić wyrządzone krzywdy i postąpić właściwie. Jest odważna i uparta


Celaena Sordothien

Z całej listy Celaena jest chyba najbardziej oczywistym wyborem. Ta postać to esencja badass – jest pyskata, bezczelna, arogancka i w pierwszej kolejności woli używać pięści, dopiero potem zadaje ewentualne pytania. Nie ma piekła, z którego nie potrafiłaby się wydostać, może się na nią rzucić pięciu rosłych mężczyzn, a ona i tak wyjdzie z tego z powierzchownymi zadrapaniami, podczas gdy oni zginą marnie. Jeżeli gdzieś pojawia się Celaena Sordothien, siejąca postrach Zabójczyni Adarlanu, z miejsca wiadomo, że zaraz poleje się krew. To bohaterka, która nie boi się zadawać bólu, pakować się w sam środek niebezpiecznych sytuacji, właściwie samą swoją egzystencją prowokuje do bójki i zawsze na podorędziu ma przygotowaną ciętą ripostę.


Kate Sedgwick

Książka Kim Holden częściowo zmieniła mój sposób patrzenia na życie, a wszystko to właśnie zasługa Kate. Ta dziewczyna jest prawdziwą twardzielką, bo w świecie, w którym wszyscy są zamknięci w swoich bezpiecznych skorupach, skupiając się tylko na sobie i swoich problemach, tkwiąc w miejscu i nie wychylając się poza granice swojej comfort zone, Kate potrafiła być spontaniczna, pełna energii, otwarta na innych ludzi i na nowe perspektywy. Nie miała łatwo w życiu, musiała zmagać się z niezliczoną ilością przeciwności losu, każdy na jej miejscu już dawno by się poddał, załamał, popadł w depresję, tymczasem Kate robiła wszystko, by pozostać optymistką i zarażać swoje otoczenie pozytywną energią. To impulsywna, pełna miłości do życia bohaterka, która wyciągała pomocną dłoń do każdego. Nigdy się nie skarżyła, nigdy po sobie nie pokazała, że jest jej ciężko, zamiast tego starała się ulżyć innym w cierpieniu. Kate była impulsywna, robiła to, na co miała ochotę i nie bała się iść pod prąd. Dla mnie jest to prawdziwy miernik odwagi, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Może nie taka postawa przychodzi wam na myśl, gdy wyobrażacie sobie kickassowe heroiny, ale dla mnie Kate Sedgwick to prawdziwa bohaterka.


Nina & Inej

Przez te dwie lista jest trochę oszukana, bo zamiast 5 najbardziej kickassowych bohaterek mam ich aż 6, jednak nie byłam w stanie odrzucić żadnej z nich. Najbardziej fascynujące jest to, że choć Nina i Inej są jak ogień i woda, obie są twardzielkami, tylko w zupełnie odmienny sposób. Nina to doskonała aktorka, która potrafi zwieść każdego, ale przy tym jest ogromną patriotką oddaną sprawie. Nigdy się nie waha, podejmuje decyzje w oparciu o swoją powinność jako Grisza, zapominając o własnych potrzebach. Ma płomienne serce, jest pełna życia i robi wokół siebie mnóstwo zamieszania, delektuje się każdym, nawet najmniejszym drobiazgiem, uwielbia flirtować i być w centrum zainteresowania, a przy tym jest śmiertelnie niebezpieczna. Przeszła przez prawdziwe piekło, lecz jej silna wola sprawiła, że przetrwała. Inej również jest badassem, choć w zupełnie inny sposób. Rzadko kiedy się odzywa, jednak to nie znaczy, że nie ma własnej opinii; kieruje się surowym kompasem moralnym, wyznaczyła sobie granicę, której nie przekracza, mimo że znajduje się w środowisku szumowin i przestępców. Jest niezawodna, a przy tym twarda jak skała; nie ugnie się pod naporem, stawiając czoła wszelkim przeciwnościom w imię tego, w co wierzy.


Kady Grant

Kady jest niezwykle inteligentną bestią, która nie potrafi usiedzieć na tyłku i za wszelką cenę, nawet własnego życia, poszukuje prawdy odnośnie ataku na jej planetę i tego, co ukrywa przed nimi dowództwo misji ratunkowej. Swoimi błyskotliwymi uwagami wytrąca wszystkie argumenty znajdujące się w rękach przełożonych naukowców i, choć nie jest typem herosa, robi wszystko, by ocalić ludzi znajdujących się we flocie, bo tak po prostu trzeba i ona zdaje sobie z tego sprawę. Odważyła się na szaleńczą misję, która z 99,9% prawdopodobieństwa mogła zakończyć się jej śmiercią, a nie podjęli się jej nawet doskonale wyszkoleni żołnierze przebywający z nią na statku kosmicznym. Chyba nie potrzebujecie większej liczby powodów, by uznać Kady za prawdziwego badassa. Ta dziewczyna nie wie, co to strach, a silne poczucie sprawiedliwości pcha ją do przodu, nie pozwalając się zatrzymać nawet na chwilę. Nie waha się, gdy musi podjąć trudną decyzję, a do tego jest mistrzynią sarkazmu.


To moja piątka nieco mniej docenianych kickassowych bohaterek. A wam jaka postać przychodzi jako pierwsza na myśl, gdy słyszycie słowo twardzielka? Koniecznie podzielcie się ze mną swoimi typami w komentarzach!
Czytaj dalej »

sobota, 23 września 2017

K-drama: The Bride of Water God

0
Początkowo nie zamierzałam oglądać The Bride of Water God w najbliższym czasie, ale ostatnio zatęskniłam za dramami z elementami fantasy, a że wcale nie ma ich tak wiele, postanowiłam zabrać się za tytuł, który na początku narobił wokół siebie dużo szumu, by ostatecznie większość widzów uznała, iż przysłowiowo dupy nie urywa. Obecnie skupiam się głównie na odmóżdżaniu i może dlatego udało mi się przebrnąć przez całość, choć w normalnych warunkach pewnie w końcu porzuciłabym ten serial. Nie uprzedzajmy jednak faktów, wszystko po kolei ;)

Habaek jest bogiem wody, któremu przeznaczono panowanie w krainie bogów, przedostaje się do świata ludzi, aby zebrać trzy święte kamienie i w ten sposób dopełnić swoje przeznaczenie. Problem w tym, że po drodze gubi współrzędne, traci swoje moce, a bogowie, którzy powinni mi pomóc, odwracają się do niego plecami. Habaek nie ma wyjścia i musi skorzystać z pomocy psychiatry Yoon So Ah, której przodkowie przed wieloma setkami lat zobowiązali się do służenia bogom. So Ah nic jednak nie wie o swoim dziedzictwie jako służki bogów i bierze Habaeka za pacjenta psychiatrycznego, który cierpi na poważne zaburzenia. 


Większość dram ma podobną strukturę. Pierwsze dwa, trzy odcinki są raczej średnie i trzeba przez nie przebrnąć, żeby sprawdzić, czy serial w ogóle nadaje się do oglądania. Potem następuje stopniowe gromadzenie napięcia, pojawiają się coraz lepsze zwroty akcji, cała fabuła nabiera rozpędu i zaczyna się prawdziwe szaleństwo, które często trwa do przedostatniego odcinka. Finały z reguły są niesatysfakcjonujące i słabe, rzadko się zdarza, by dorównały całości, a już na pewno nie mogą się mierzyć z najbardziej emocjonującymi odcinkami. W przypadku The Bride of Water God tempo historii zostało rozłożone inaczej, choć trudno powiedzieć, czy to celowy zabieg scenarzystów, czy po prostu tak przypadkiem wyszło. Pierwsze trzy odcinki oczywiście nie zachwycają, potem zaczęło się robić naprawdę interesująco i powoli zaczynałam się wciągać w fabułę, jednak potrwało to tylko jakieś dwa epizody. Potem wszystko się ustabilizowało i trzymało na jednostajnym, stabilnym poziomie. Nie było nudno, lecz nie było też porywająco. Wyglądało to tak, jakby scenarzystom trochę brakowało pomysłu na pociągnięcie fabuły czy ciekawe zwroty akcji, więc całość była bardzo stateczna. W kółko powtarzały się dość podobne sytuacje, ale The Bride of Water God ogląda się bardzo przyjemnie, nie trzeba się specjalnie wysilać. Teoretycznie jest to drama fantasy, ale w praktyce dość szybko zmieniła się ona w obyczajówkę z prowadzącym romansem. Na uwagę zasługują jednak dwa ostatnie odcinki, które według mnie są genialne i prezentują lepszy poziom niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Przede wszystkim aktorzy stanęli na wysokości zadania, bo wcześniej ich gra była raczej przeciętna z lekkim przechyłem w stronę słabej. Zwłaszcza Shin Se Kyung grająca rolę Yoon So Ah błyszczała, przekazując mnóstwo wzruszających emocji w finale.


Szczerze mówiąc, The Bride of Water God wypada bardzo typowo. Jest to jedna z takich dram, które nie zapadają w pamięć, ale stanowią miłą odskocznię od rzeczywistości, gdy trzeba się zrelaksować. Naprawdę liczyłam na intrygującą dramę fantasy, ale ostatecznie wychodzi na to, że jest to komedia romantyczna przechodząca w melodramat z bardzo delikatnymi wstawkami związanymi ze światem bogów. Miałam nadzieję, że będzie więcej odwołań do nadnaturalnych zdolności Habaeka jako bóstwa wody, ale wygląda na to, że dość szybko skończył się budżet na efekty specjalne. Z tego powodu The Bride of Water God przypomina wiele innych koreańskich seriali nakręconych w ostatnich latach – główny bohater jest nieziemsko przystojny, szalenie uzdolniony, ale przy tym bardzo arogancki i chłodny, dopiero miłość do Yoon So Ah zaczyna go zmieniać i uświadamia mu, co jest ważne. Ona z kolei to charakterystyczna główna bohaterka pogrążona w ogromnych długach i z tragiczną przeszłością. Jej trauma jednak jest jedną z najoryginalniejszych, z jakimi do tej pory się spotkałam i byłam naprawdę pełna podziwu względem tego pomysłu, ale poza tym całość jest dość przeciętna, oparta na powtarzających się schematów, brakuje dynamiki i jakiegoś świeżego rysu. Całość ogólnie się nie klei i właściwie poza wątkiem romantycznym fabuła nie istnieje, w The Bride of Water God nie ma żadnej intrygi. Wydawało się na początku, że bogini wody Moo Ra i bóg wiatru Bi Ryeom wprowadzą trochę zamieszania jakimiś niecnymi planami, lecz szybko się okazało, że nic z tego. Pojawił się jeden ciekawszy zwrot akcji dotyczący Shin Hu Ye i na tym koniec.


Yoon So Ah to moja bohaterka. W końcu kobieta, która do miłości podchodzi zdroworozsądkowo! Z reguły wystarczy, by główny bohater zrobił smutną minkę i szczenięce oczka, a nasza heroina już za nim szaleje, nie bacząc na wszystkie przeciw. Yoon So Ah z kolei nie dała się złamać tak łatwo i ogromnie cenię ją za to, że nawet jeśli było to bolesne, kierowała się tym, co było dla niej najlepsze, zamiast naiwnie rzucić się na Habaeka z myślą, że wszystko jakoś samo się ułoży. Podoba mi się jej charakter i to, jak został ukazany; nie jest typową damą w opałach, ale potrafi się przyznać do swojej słabości. Nie rozumiem jedynie, dlaczego Yoon So Ah była neuropsychiatrą, bo jej lekceważące podejście do pracy i pacjentów ukazywało ją w bardzo negatywnym świetle. O samym Habaeku z kolei wiele powiedzieć nie można, bo jest to postać kompletnie pozbawiona charyzmy i jakiejś głębi, nie znalazłam w nim niczego interesującego. Sam wątek romantyczny natomiast jest dość standardowy. Nie mogę powiedzieć, żebym się nimi zachwycała, ale całkiem ich polubiłam jako parę, mieli kilka naprawdę ładnych momentów. Myślę jednak, że potencjał tkwiący w miłości boga i człowieka jest o wiele większy, zwłaszcza biorąc pod uwagę pewne bolesne wydarzenie z przeszłości Habaeka. Scenarzyści nie wykorzystali dobrze tej szansy, przez co o wiele bardziej interesowała mnie nietypowa relacja Moo Ry i Bi Ryeoma. Od zawsze byłam fanką love-hate relationship, a aktorzy świetnie przedstawili napięcie związane z tego typu związkiem.


The Bride of Water God to drama dobra na chwilę. Dobrze się przy niej bawiłam, lecz nie zostanie w mojej pamięci na długo. Spodziewałam się po niej czegoś więcej, tymczasem dostałam dość oklepane, odrobinę kiczowate romansidło z oczywistymi, dramatycznymi chwytami. Wystarczyłoby nieco bardziej rozwinąć wątek, dlaczego boskie kamienie potrzebne do zostania władcą krainy bogów są przechowywane w ludzkim świecie albo z nieco szerszej perspektywy przedstawić świat bogów, żeby The Bride of Water God zyskało w oczach widza i czymś wyróżniło się na tle podobnych dram, ale scenarzyści nie skorzystali z potencjału drzemiącego w tych pomysłach. Jeżeli macie ochotę na coś lekkiego i nieskomplikowanego, co na chwilę was zabawi, to The Bride of Water God będzie w sam raz, tylko nie oczekujcie zbyt wiele.

Czytaj dalej »

środa, 20 września 2017

Pochodnia w mroku, czyli wszystko idzie nie w tym kierunku, co trzeba

0
Imperium ognia wywołało ogromne poruszenie wśród czytelników zarówno za granicą, jak i w Polsce, ale ja nie byłam specjalnie przekonana do pierwszej części Ember in the Ashes. Tak, czytało mi się ją całkiem przyjemnie, lecz nie była pozbawiona wad, a mnóstwo szczegółów dotyczących fabuły zadziwiająco szybko zatarło się w mojej pamięci, jakby w tej serii nie było nic wartego zapamiętania. Mimo to byłam ogromnie ciekawa Pochodni w mroku, która zebrała chyba jeszcze bardziej entuzjastyczne recenzje, więc oczywiście wyposażyłam się we własny egzemplarz i zabrałam za czytanie.

Po dramatycznych wydarzeniach podczas Czwartej Próby, Elias i Laia uciekają z Serry i ścigani przez wojańskich żołnierzy ruszają w podróż po bezdrożach Imperium. Laia musi uwolnić z okrytego złą sławą więzienia w Kauf swojego brata, Darina, jedynego zdolnego przynieść wolność Scholarom. Elias jest zdecydowany pomóc Lai za cenę swojej wolności, a nawet życia. Tymczasem przeciwko Lai i Eliasowi sprzysięgają się wszystkie siły, ludzkie i nadludzkie. Przyjdzie im zmierzyć się z licznym gronem nieprzyjaciół: żądnym krwi imperatorem Markusem, bezwzględną komendantką Czarnego Klifu, sadystycznym naczelnikiem więzienia, a przede wszystkim z Heleną, zakochaną w Eliasie a jednocześnie wierną imperatorowi. Helena, zgodnie z wolą imperatora zostaje wysłana z misją odszukania Eliasa Veturiusa oraz scholarskiej niewolnicy, która pomogła mu w ucieczce i, jak się okazuje, jest obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami.
Opis z LubimyCzytać

Choć Pochodnia w mroku jest już drugą częścią w serii, fabuła obrała dla mnie tak niespodziewany kierunek, że momentami miałam wrażenie, jakby ta powieść niewiele miała wspólnego z pierwszym tomem. Co prawda główną siłą napędową Pochodni w mroku są końcowe wydarzenia z Imperium ognia, ale klimat tak bardzo różni się od tego, co poznałam w pierwszej części, że wyglądało to tak, jakbym miała do czynienia z dwoma odrębnymi historiami. Co prawda minęło półtorej roku, odkąd skończyłam czytać Imperium ognia, lecz nie jest to na tyle długi okres czasu, by wszystkie szczegóły i odczucia z lektury wyleciały mi z głowy. Druga część serii Ember in the Ashes jest... dziwna. Co prawda wciąż jest brutalnie, ale mroczna, intrygująca atmosfera gdzieś uleciała. Brakowało mi okrutnej codzienności Maski, ciężkich Prób mających wyłonić Imperatora, zmagań Lai z ponurą rzeczywistością i samą sobą. Elias i Laia wyruszają w długą podróż, dzięki czemu mieliśmy okazję szerzej poznać wykreowany przez Sabę Tahir świat, który w pierwszym tomie ledwie liznęliśmy, jednak przy okazji autorka straciła umiejętność, którą wcześniej mnie urzekła; przed moimi oczami już dłużej nie rozpościerało się Imperium niemal na wyciągnięcie ręki, obrazy straciły na plastyczności, opisy nie były już tak żywe oraz interesujące. Cieszę się, że Sabaa Tahir zaczęła uzupełniać luki w stworzonym świecie, poznaliśmy kolejną, nową kulturę, ale wciąż wiele zostało do odkrycia, a te elementy, które nam podrzuciła, nie zachwyciły mnie tak bardzo jak wcześniejsze przedstawienie Scholarów i Wojan.

W Pochodni w mroku pojawia się o wiele więcej wątków fantasy. Problem w tym, że w większości kompletnie mi się one nie podobają i w moim odczuciu nie pasują do fabuły pierwszego tomu; to głównie za ich sprawą mam wrażenie, jakbym miała do czynienia z dwoma odrębnymi historiami, które nie mają zbyt wielu punktów wspólnych. Nie odpowiadał mi wątek fantastyczny dotyczący Eliasa, Poczekalni i Łowczyni Dusz, był on dla mnie absurdalny i po prostu śmieszny. Nie mogę też powiedzieć, żeby historia związana z Gwiazdą oraz Zwiastunem Nocy mi odpowiadała, choć wytłumaczyła kilka niejasnych aspektów fabularnych i nadała sens pewnym działaniom bohaterów. Większość nadnaturalnych stworzeń została zaczerpnięta z arabskich legend, ale tym razem nie wykorzystała w pełni potencjału drzemiącego w wykorzystanych przez nią mitologicznych elementach. Nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie się nudziła, bo akcja gna do przodu, lecz niespecjalnie wciągnęłam się w Pochodnię w mroku; z jednej strony niby dużo się dzieje, ale z drugiej te wydarzenia nie niosą ze sobą żadnego rezultatu, przypominając raczej zasłonę dymną dla braku pomysłu na rozwinięcie. Jakby Sabaa Tahir wiedziała, gdzie muszą dotrzeć jej bohaterowie, jednak nie wiedziała, co powinno spotkać ich po drodze z punktu A do punktu B, więc głównie przez wiele tygodni sobie podróżują i od czasu do czasu wpadają w zasadzkę.

W tym wszystkim najdziwniejszy jest wątek romantyczny. Nie jestem w stanie ogarnąć umysłem tego czworokąta miłosnego, a już najmniej rozumiem postępowanie Lai. Autorka tak opisywała jej emocje, że wciąż nie mam pojęcia, co i do kogo ona tak naprawdę czuje. Nie pojmuję jej postępowania w stosunku do Eliasa oraz Keenana, na szczęście romans odgrywa niewielką rolę w książce i tylko dzięki temu jej rozterki nie doprowadziły mnie na skraj szewskiej pasji. W tej części pojawiło się o wiele więcej rozdziałów pisanych z perspektywy Heleny, jednak szczerze mówiąc, jestem nimi dość mocno rozczarowana. Nie wprowadziły one zbyt wiele do fabuły, za każdym razem, gdy pojawiał się fragment z tą bohaterką, miałam ochotę go przeskoczyć i starałam się go mieć jak najszybciej za sobą. Widać jednak, że wszystkie postaci w porównaniu do Imperium ognia, przeszły wewnętrzną przemianę.

Pochodnię w mroku czytało mi się całkiem dobrze, choć nie czułam naglącej potrzeby przerzucania kolejnych kartek, by przekonać się, jak zakończy się drugi tom. Nie wciągnęłam się tak bardzo jak w przypadku pierwszej części i na razie niezupełnie podoba mi się kierunek, w jakim podąża cała seria, ale jeszcze zobaczymy, co wymyśli Sabaa Tahir. Tym razem nie udało jej się tchnąć życia w przedstawioną w Pochodni w mroku historię, nad czym dość mocno ubolewam, bo poszczególne składniki są fantastyczne, tylko że po prostu na razie się ze sobą nie kleją. Trudno mi powiedzieć, w czym leży największy problem drugiego tomu; oddzielnie wszystkie wątki mają potencjał i są fantastyczne, ale jako całość po prostu mi się nie podobają. Nie oznacza to jednak, że odradzam wam zapoznanie się z Pochodnią w mroku, bo to wciąż całkiem zgrabna powieść.


Seria Ember in the Ashes:
Imperium ognia // Pochodnia w mroku // A Reaper at the Gates // ...
Czytaj dalej »

niedziela, 17 września 2017

Raze, czyli krwawa zemsta, rosyjska mafia i miłość silniejsza niż śmierć

0
Tillie Cole to autorka, z którą zapoznałam się za pomocą Tysiąca pocałunków. Była to słodka, ciepła, podnosząca na duchu powieść, czyli zupełnie inna od Raze'a, który zgodnie z opisem miał być przepełniony pierwotną brutalnością. Byłam ciekawa, jak autorka poradziła sobie w kompletnie odmiennym, ciężkim gatunku, jakim jest dark erotic i jednocześnie obawiałam się, czy uda jej się stworzyć mroczną atmosferę oraz czy udźwignie całą historię. 

Aby przeżyć, musi zabijać...
Raze, szkolony w niewoli, aby okaleczać i zabijać, więzień numer 818, którego losem rządzi okrucieństwo i śmierć. Po latach niewoli w piekle w głowie kołacze mu się tylko jedna myśl: zemsta. Krwawa, powolna, brutalna zemsta. Zemsta na człowieku, który skłamał. Na człowieku, który go skrzywdził. Który go skazał i zmienił w pałającą wściekłością maszynę do zabijania. Potwora odartego z człowieczeństwa.
Kisa jest jedyną córką Kirilla „Silencera” Volkova, przywódcy niesławnej „Trójcy” bossów rosyjskiej Braci w Nowym Jorku. Jest chroniona, choć tak naprawdę żyje w więzieniu bez krat. Kisa marzy o wolności. Zna jedynie okrucieństwo i poczucie straty. Pracuje jako managerka imperium śmierci swojego papy, a jej codzienność wypełniają jedynie smutek i ból. Jej narzeczony, Alik, kontroluje każdy aspekt życia Kisy, panuje nad każdą jej decyzją i pilnuje, by pozostała uległa i martwa w środku. Ale jeden wieczór wszystko to zmienia. Kisa wpada na ulicy na wytatuowanego i pokrytego bliznami mężczyznę, który obudzi w niej głęboko skrywane uczucia. Pragnienia znajome, choć zakazane. Dziewczyna od razu wie, że wpadła w tarapaty. Piękny i groźny mężczyzna ma w oczach śmierć. Kisa ma na jego punkcie obsesję. Pragnie go. Łaknie jego dotyku. Musi zdobyć tego tajemniczego mężczyznę, którego zwą Raze.
Opis z LubimyCzytać

Raze to powieść bardzo mroczna, przepełniona przemocą i okrucieństwem. Zabierając się za książkę Tillie Cole, byłam świadoma tego, że jest ona dość brutalna, jednak nie spodziewałam się, że może być aż do tego stopnia wypełniona ludzkim sadyzmem, dlatego jeśli ktoś jest wrażliwy, raczej odradzałabym mu zapoznanie się z tą lekturą, bo niektóre opisy były doprawdy wstrząsające. Agresja oraz wulgarność wyzierały właściwie z każdej kartki, a ilość śmierci była tak znaczna, że w pewnym momencie przestałam zwracać na to uwagę i jedynie przeskakiwałam te fragmenty. Mam wrażenie, że autorka strasznie przerysowała całą mafijną rzeczywistość, jednocześnie wcale nie zawierając jej zbyt wiele w tej historii. Wątek interesów rosyjskiej Braci był jednym z tych, które w ogóle przyciągnęły mnie do tej powieści, tymczasem Tillie Cole podeszła do tematu po macoszemu, niewiele można się dowiedzieć o strukturze gangu, panujących w nim zasadach czy wykonywanej przez nich pracy. Najważniejsze były tylko jak najbardziej brutalne opisy kolejnych morderstw.

Przy tym wszystkim Raze posiada także drugą stronę, o wiele bardziej naiwną i delikatną, która nijak się ma do ponurej, przytłaczającej atmosfery panującej w powieści. Ta niewinność przebijała się głównie za pomocą wątku romantycznego, który był kompletnie nieprzekonujący, odrealniony i ckliwy. Sama autorka wpadła w błędne koło, wciąż powtarzając te same sceny z ich udziałem niemal słowo w słowo, dodatkowo dialogi między Kisą oraz Raze'em są tak sztywne oraz niezręczne, że nie mogłam się przestać krzywić. Zupełnie nie widziałam tej ich wielkiej miłości, żadnego iskrzenia tam według mnie nie było, ewentualnie jakiś sentyment i pożądanie. Wątek romantyczny wypada naprawdę słabo oraz kiczowato, a ciągłe powtarzanie, że ta dwójka jest dla siebie stworzona, bo jedno z nich ma w brązowych oczach błękitną plamkę... To było właściwie jedyne usprawiedliwienie autorki dla ich uczucia, które pojawiło się kilkanaście razy i już naprawdę nie mogłam tego czytać.

Przy tym wszystkim główni bohaterowie są po prostu głupi. Kisa jest tak żałosna, że to aż boli. Niby jest dorosłą kobietą, ale zachowuje się jak mała, zagubiona dziewczynka. Nie ma własnej opinii właściwie na żaden temat, jest kompletnie podporządkowana swojemu narzeczonemu Alikowi oraz ojcu. To żywa marionetka, która w dodatku cierpi na syndrom sztokholmski, bo inaczej nie mogę wytłumaczyć jej zachowania względem Alika, który jest skończonym psychopatą, ale którego Kisa nieustannie broni, mimo że on wciąż ją krzywdzi i kontroluje. Jest pusta oraz histeryczna, naprawdę niewiele wniosła do fabuły. Raze z kolei miał od początku przypisaną rolę i właściwie nie wyszedł z ram, które dla niego stworzyła autorka: był twardy, nieprzystępny, mroczny i brutalny. Przy okazji nie grzeszy inteligencją, a w co drugiej jego myśli przewija się słowo zemsta i na tym koniec.

Szczerze mówiąc, w Raze niewiele się dzieje. Pierwsze pięćdziesiąt stron powieści jest właściwie do wyrzucenia, potem raz na jakiś czas pojawiała się jakaś akcja, lecz nie było tego zbyt wiele. Spodziewałam się czegoś o wiele bardziej emocjonującego po książce Tillie Cole, zwłaszcza że opis brzmiał tak interesująco, ale jest to po prostu kolejny niewypał. Mam wrażenie, że autorka kompletnie zgubiła ideę, z którą zasiadała przed komputerem, by napisać tę historię. Właściwie nic mi się nie podobało w Raze. Nie polecam.


Cykl Poranione dusze:
Raze // Reap // Ravage // Riot
Czytaj dalej »

czwartek, 14 września 2017

K-drama: Goblin

0
Goblin to jedna z najpopularniejszych dram ostatnich lat, która szturmem podbiła rekordy oglądalności w Korei Południowej. Ja sama dość długo zbierałam się za ten serial, bo otaczający go hype skutecznie mnie odstraszał, lecz w końcu nadszedł ten dzień, gdy postanowiłam dowiedzieć się, o co z tą całą produkcją chodzi. Jednocześnie miałam dość duże oczekiwania, ponieważ scenarzystką Goblina była Kim Eun Sook, a reżyserem Lee Eung Bok, czyli duet odpowiedzialny także za Descendants of the Sun, które jest jedną z najcudowniejszych dram ever.

Kim Shin w czasach Goryeo był wielkim generałem, który został obarczony klątwą nieśmiertelności. Stał się goblinem będącym jednocześnie opiekunem ludzkich dusz. Jedynym sposobem na zakończenie jego długiego życia jest wyciągnięcie starożytnego miecza tkwiącego w jego klatce piersiowej przez kobietę Goblina, dzięki czemu on sam będzie mógł nareszcie obrócić się w proch i dołączyć do swoich towarzyszy broni. Po ponad 900 latach czekania Kim Shin nareszcie spotyka Ji Eun Tak, licealistkę po dramatycznych przejściach, której jednak udało się zachować optymizm i pogodę ducha. Eun Tak została naznaczona jako kobieta Goblina jeszcze przed swoimi narodzinami, nie zna jednak w pełni swojego przeznaczenia. Współlokatorem Kim Shina jest Ponury Żniwiarz, który cierpi na amnezję, nie pamięta nawet własnego imienia, jednak na widok Sunny będącej pracodawczynią Eun Tak, zaczyna płakać i ma nieodparte wrażenie, że kobieta stanowi klucz do jego przeszłości. 


Goblin to drama, którą bardzo ciężko mi jednoznacznie ocenić. Z jednej strony była genialna, z drugiej miała momenty, gdy była naprawdę słaba i zastanawiałam się nawet nad jej porzuceniem. Zaczyna się naprawdę mocno – już pierwszy odcinek doprowadził mnie do łez, a podczas oglądania drugiego miałam aż ciarki z zachwytu, co zdarza się u mnie bardzo rzadko. Z powodu tego niesamowitego początku i, jak na standardy koreańskich dram, niezwykle wysokiej jakości produkcji, efekty specjalne spokojnie dorównywały wysokobudżetowym, amerykańskim filmom, miałam ogromne oczekiwania względem Goblina, lecz tempo serialu dość szybko spadło. Kolejne osiem odcinków to męczenie się z rozwijającym się romansem Kim Shina i Ji Eun Tak, właściwie nic poza tym się nie dzieje. Ja sama nie byłam ogromną fanką tej relacji, więc dodatkowo czułam się sfrustrowana kierunkiem, w jakim podążał Goblin, który z intrygującej dramy fantasy zawierającej szalenie ciekawe elementy koreańskiego folkloru, stał się mdłą komedią romantyczną. Na szczęście od dziesiątego odcinka serial ponownie nabrał tempa, romans musiał ustąpić bardziej konkretnej fabule, a ja znowu miałam ciarki i znowu nie mogłam powstrzymać łez. Stąd z jednej strony jestem zachwycona, bo sześć ostatnich odcinków to geniusz w najczystsze postaci, ale z drugiej nie mogę zapomnieć o tych ośmiu odcinkach, podczas których strasznie się nudziłam i przez które omal nie porzuciłam tej dramy.


Myślę, że najmocniejszą stroną tego serialu jest wykorzystanie fantastycznych postaci pojawiających się w koreańskiej mitologii i ich uwspółcześnienie. Gobliny w wierzeniach azjatyckich nieco różnią się od tych pochodzących z brytyjskich baśni i niecierpliwie czekałam na kolejne okruchy informacji na ich temat. Ogromnie podoba mi się przedstawienie tragicznego losu Ponurych Żniwiarzy, a także ich pracy. Pojawia się również Babcia Samshin, czyli bogini losu i narodzin, nawet Bóg zaszczyca dramę swoją obecnością, przez co w pewnym momencie musiałam zbierać szczękę z podłogi i uważam to za genialny zabieg scenarzystki. Szkoda tylko, że nie zdecydowała się na rozszerzenie motywu fantasy w Goblinie i pod tym względem odczuwam niedosyt, naprawdę chciałabym się dowiedzieć więcej, widać, że podeszła do tematu w oryginalny sposób, dodając wiele elementów od siebie. Podobało mi się także odwołanie do poprzedniego życia, jako że ostatnio stałam się fanką tego motywu, i ukazanie pokuty za swoje grzechy popełnione w przeszłości. Goblin, choć w dużej części ukazuje romans między nadnaturalną istotą a zwykłym człowiekiem, jest również zaskakująco poważnym serialem, z którego można dużo wynieść, jest wielopłaszczyznowy i posiada piękne przesłanie, a niektóre głębokie kwestie bohaterów niesamowicie zapadły mi w pamięć.


Goblin to dla mnie kolejna drama bromance over romance. Goblina i Ponurego Żniwiarza można śmiało określić mianem frenemies, a oglądanie ich wspólnych scen dostarcza mnóstwo śmiechu. W ogóle jestem zdania, że w tym serialu króluje przyjaźń, każda z tych relacji była inna i na swój sposób cudowna. Najbardziej kupiła mnie chyba znajomość Ji Eun Tak i Ponurego Żniwiarza, na początku nieufna, ale z czasem zaczęli czuć się w swoim towarzystwie komfortowo i robienie na złość Goblinowi stało się ich specjalnością. Również relacja Eun Tak i Sunny, czyli podwładna-pracodawczyni, dość szybko przeistoczyła się w więź przypominającą tę między siostrami. Nie mogę również zapomnieć o złotym trio, czyli Goblinie, Ponurym Żniwiarzu i Deok Hwa, który stanowił doskonałe uzupełnienie. Wszystkie te przyjaźni dostarczały widzowi mnóstwo śmiechu i sprawiały, że robiło się cieplej na sercu.


Tak jak mówiłam już wcześniej, nie jestem fanką wątku romantycznego pomiędzy Ji Eun Tak i Goblinem. Jedną z przyczyn jest fakt, że wciąż mam mieszane uczucia względem bohaterów. Nie polubiłam nastoletniej Ji Eun Tak. Grająca ją aktorka świetnie przedstawiła świeżość oraz energię swojej postaci, ale dla mnie ta dziewucha była po prostu irytująca, zbyt namolna i odrealniona. Gong Yoo w roli Kim Shina zdecydowanie błyszczał, jego charyzma jest niepodważalna, ale oglądając ich razem, miałam wrażenie, że patrzę bardziej na rodzeństwo niż parę. Nie pojmuję, dlaczego bohaterka grana przez Kim Go Eun tak bardzo narzuca się Kim Shinowi, nie było między nimi żadnego iskrzenia i brakowało wzajemnego zrozumienia. O wiele większe wrażenie wywarły na mnie migawki z przyszłości, gdy pojawiała się dwudziestodziewięcioletnia Eun Tak – była tam o wiele bardziej dojrzała, lecz nie straciła pewnej dziecięcej naiwności i radości. Nie jestem jednak w stanie przełknąć romansu, który trwał przez większą część dramy, dla mnie nie było tam żadnego uczucia, wszystko wydawało się być nienaturalne oraz sztuczne.


W Goblinie pojawia się także drugi motyw romantyczny pomiędzy Ponurym Żniwiarzem a Sunny z rodzaju tych nastawionych na wyciskanie łez, jednak na mnie ich tragiczny los nie wywarł dużego wrażenia. Nie wiem, dlaczego tak się stało, bo był to naprawdę dobrze napisany wątek, ale nie chwycił mnie za serce. Choć jeśli miałabym wybierać między tymi dwoma parami, chyba prędzej postawiłabym właśnie na Ponurego Żniwiarza i Sunny. Muszę tutaj także wspomnieć o aktorach, bo byli niesamowici. Ponury Żniwiarz to moja ulubiona postać z całego serialu, po prostu go uwielbiam i stoję za moim chłopcem murem. Z kolei Yoo In Na w roli Sunny jest genialna. Tchnęła życie w swoją bohaterkę, która momentami zachowywała się niedorzecznie, ale przy tym była tak cudowna, że już od pierwszej chwili skupiała na sobie uwagę widza, mimo że otaczali ją inni doskonali aktorzy. Jest pewna siebie, zna swoją wartość i nie pozwala, by ktokolwiek nią pomiatał.


Goblin to drama, która posiada jeden z najpiękniejszych soundtracków, z jakimi się do tej pory spotkałam. W dodatku prezentuje sobą genialne poczucie humoru, niektóre sceny są tak absurdalne, że nie można nie parsknąć śmiechem, gdy starożytny Goblin i Ponury Żniwiarz zmagają się z nowoczesnym światem. Pierwsze dwa odcinki są majstersztykiem, ostatnich sześć odcinków łamie serce, jednak nie sposób zignorować między nimi długiej przerwy, która przyniosła duże znużenie oraz zniechęcenie. Goblin miał zadatki na to, by stać się moją ulubioną dramą, ale w ostatecznym rozrachunku nie znalazł się nawet w TOP 5. Nie jest też serialem, który z miejsca bym komuś poleciła. Wiem, że wiele osób było zachwyconych tą produkcją i kocha ją nad życie, lecz na mnie ten czar nie zadziałał. Jeśli jesteście zainteresowani, jak najbardziej powinniście dać Goblinowi szansę, jednak jeśli nie jesteście przekonani, możecie sobie spokojnie odpuścić.

Czytaj dalej »

poniedziałek, 11 września 2017

Przegląd filmowy #1

0
Cześć, kochani! Trochę to trwało, ale w końcu się udało i startujemy z nowym cyklem. Nie wiem, z jaką częstotliwością na blogu będą pojawiały się przeglądy filmowe, bo daleko mi do kinomaniaka, zobaczenie jednej produkcji w miesiącu to dla mnie sukces, lecz jeśli tylko uzbiera się odpowiednia ilość pozycji, możecie się spodziewać nowego postu. Od razu zaznaczam, że o ile recenzowanie powieści i seriali jako tako mi wychodzi, o tyle często mam problem z wypowiedzeniem się na temat filmów, dlatego przepraszam, jeśli całość wypadnie żenująco i nieskładnie. Mam cichą nadzieję, że mi to wybaczycie, a pierwszy przegląd filmowy nie okaże się być kompletną porażką w moim wydaniu ;)

MEAN GIRLS
(2004)

Są takie filmy, które każdy powinien znać, bo są klasyką, nawet jeśli nie poruszają trudnych tematów. I są takie filmy, których już się po prostu nie robi. Do obu tych kategorii bez wahania mogę zaliczyć Mean Girls. Zapewne nie trzeba wam przedstawiać tego tytułu, nawet taki laik filmowy jak ja wiedział co to jest Burn Book i że on wednesdays we wear pink, więc z jednej strony niby przeczuwałam, czego mogę się spodziewać po tej produkcji, ale z drugiej kompletnie nie byłam na to przygotowana. Mean Girls totalnie mnie rozbroiło, w kilku momentach rozbawiło mnie do łez, po prostu płakałam ze śmiechu, a niektóre teksty to istne perełki. Uwielbiam Karen i cudowną w tej roli Amandę Seyfried. Uwielbiam Gretchen. Obie są tak niedorzeczne, że nie można ich nie pokochać. Film może jest nadmiernie przerysowany, ale właśnie w tym leży jego niezaprzeczalny urok. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak świetnie bawiłam się podczas oglądania jakiejś produkcji, poprawiła mi humor na cały wieczór i jeśli tylko poszukujecie rozrywki, dzięki której będziecie się głośno śmiać, polecam wam właśnie Mean Girls. Chociaż nie sądzę, by ktokolwiek z was jeszcze nie widział tego filmu, bo jest on wprost ikoniczny. 

HOTEL TRANSYLVANIA 2
(2015)

O ile do oglądnięcia filmów aktorskich czasami naprawdę trudno mi się zebrać, o tyle do bajek zawsze jestem pierwsza w kolejce. Nie wiem, jak to się stało, że tak długo zwlekałam z obejrzeniem kontynuacji wspaniałego Hotelu Transylvania, ale w końcu to nadrobiłam i powiem wam, że jestem zadowolona chyba bardziej niż w przypadku pierwszej części. A tutaj zaszły ogromne zmiany! W tłum zombiaków, wilkołaków i dziwolągów wmieszali się ludzie ze współczesną technologią, potwory przestały być straszne, raczej się rozleniwiły i stały się wygodnickie. Tylko Dracula nie może się dostosować i skrycie tęskni za starym porządkiem. Jonathan i Mavis są po ślubie, a nawet doczekali się dziecka. Wszystko byłoby cudowne, gdyby nie to, że Dennis bardziej przypomina człowieka niż wampira, a z tym hrabia Dracula nie może się pogodzić! Korzystając z tego, że młode małżeństwo wyjeżdża na tydzień, zostawiając malca pod opieką dziadka, Dracula z pomocą Frankensteina, Wayne'a i Griffina postanawia obudzić we wnuku prawdziwego potwora, co przy okazji skutkuje mnóstwem zabawnych sytuacji.

Może Hotelowi Transylvania 2 brakuje nieco spójnej fabuły, całość jest raczej fragmentaryczna, scenki humorystyczne przecinają się ze scenami popychającymi akcję do przodu, ale mnie kompletnie to nie przeszkadzało, bo świetnie się bawiłam podczas oglądania filmu. Nie nudziłam się ani przez chwilę, a choć całość ma lekki, zabawny wydźwięk to pojawia się także nienachalne przesłanie odnośnie akceptacji samego siebie i tego, że choć coś jest inne, to wcale nie znaczy, że jest gorsze, a więzy rodzinne i przyjaźń są ważniejsze od tysiącletnich przyzwyczajeń oraz tradycji.

UKRYTE PIĘKNO
(2016)

Wciąż mam mieszane uczucia względem tego filmu. Z jednej strony Ukryte piękno to wzruszający obraz opowiadający o akceptacji, strachu i samotności, po seansie kompletnie brakowało mi słów, a z drugiej czegoś zabrakło w całym tym patosie i oderwaniu od rzeczywistości. Jest to produkcja najeżona wielkimi nazwiskami, jednak w ostatecznym rozrachunku największe wrażenie wywarła na mnie najmniej znana postać, czyli Jacob Latimore w roli Raffiego/Czasu. Pozostali aktorzy odgrywają swoje role poprawnie, ale bez szału, przy czym Kate Winslet oraz Keira Knightley wydają się być tylko ozdobnikami. Ukryte piękno opowiada historię Howarda, który nie potrafi poradzić sobie ze stratą malutkiej córeczki. Wcześniej był rozchwytywanym specjalistą od reklamy, lecz depresja sprawiła, że kompletnie przestał interesować się pracą. Trójka jego najbliższych przyjaciół martwiąca się nie tylko o samopoczucie Howarda, ale także o zawartość własnych portfeli, postanawia wyjąć trójkę aktorów uosabiających pojęcia, do których mężczyzna zaczął pisać listy; w ten sposób na swojej drodze Howard spotyka Miłość, Czas i Śmierć.

Od początku miałam pewne podejrzenia, w jakim kierunku podąży fabuła, choć muszę przyznać, że pewien zwrot akcji na końcu sprawił, że opadła mi szczęka. Podobało mi się, jak w Ukrytym pięknie wszystko w jakiś sposób się ze sobą łączyło, jak wielkie metafory przeplatały się ze zwykłą codziennością. Poboczne wątki okazały się jednak być o wiele bardziej interesujące od historii Howarda. Jest to opowieść o żałobie, powrocie do równowagi i zdrowieniu, lecz także o akceptacji, wewnętrznej sile oraz przywiązaniu. Z kolei cały motyw ukrytego piękna był według mnie za mało wyeksponowany. I tak mogłabym sobie narzekać, ale jest to produkcja, która także mnie urzekła. Sama koncepcja podobała mi się od początku, a podczas oglądania byłam oczarowana mimo tych wszystkich niedociągnięć. Może Ukryte piękno w niektórych momentach trąca banałami, ale czasami filmy przypominające nam o podstawowych wartościach są potrzebne. Mnie osobiście film całkiem się podobał, choć nie na tyle, żebym jeszcze kiedyś do niego wróciła.

TROLLE
(2016)

Z Trollami wiązałam naprawdę ogromne nadzieje, ale tęcza, jednorożce i brokat tym razem nie wystarczyły, by mnie oczarować. Gdyby nie genialnie dopracowana ścieżka dźwiękowa, gdzie każda piosenka była miłą niespodzianką dla ucha i zabawą w skojarzenia oraz barwne stworki przepełnione pozytywną energią pewnie ogłosiłabym ten film zupełną klapą, bo fabuły nie ma właściwie żadnej, akcji za bardzo też nie. W skrócie: mamy wesołe, rozśpiewane trolle, którą lubią się przytulać, tańczyć i żyją sobie całkiem beztrosko w lesie i mamy Bergenów, czyli brzydkie, ponure stwory, które wierzą, że mogą osiągnąć prawdziwe szczęście tylko poprzez zjedzenie trolla. Księżniczka trolli, Poppy, nierozważnie urządza imprezę, przez którą zdradza położenie swoich pobratymców i jej najlepsi przyjaciele zostają porwani przez Bergenów, więc oczywiście wyrusza ich uratować z pomocą zakochanego w niej Mruka.

Wydarzenia tworzą jakąś spójną całość tylko dzięki przewijającym się przez całą produkcję utworom muzycznym, bohaterom brakuje wiarygodności i iskry, morał również wypada wątpliwie, a był przy tym przedstawiony równie subtelnie co rzut cegłówką w twarz. Trolle to film tak przesiąknięty optymizmem i pstrokacizną, że chyba nie da się go nie lubić, ale gdyby nie chwytliwa muzyka, pewnie umarłabym z nudów, a tak dzięki tanecznej nucie nie odczuwa się znużenia filmem. Jeżeli chcecie obejrzeć animację, lepiej zapoznać się z oryginalną wersją językową, bo w polskiej piosenki nie zachwycają i słychać pewne zgrzyty w przetłumaczonym tekście. Osobiście jednak nie polecam, Trolle to strasznie prosta historia z wieloma brakami.

W STARYM, DOBRYM STYLU
(2017)

W starym dobrym stylu to produkcja, która przyciągnęła mnie między innymi nazwiskami (Morgan Freeman, Michael Caine oraz Alan Arkin), ale także samą ideą. Jestem wielką fanką heist movies, oglądam właściwie każdy, jaki wpadnie mi w ręce, a napad w wykonaniu seniorów... No cóż, to brzmiało zbyt interesująco, by przepuścić taką okazję. Film opowiada historię trójki przyjaciół, którzy z dnia na dzień zostają pozbawieni środków do życia. Po tym, jak jeden z nich staje się świadkiem kradzieży środków z banku, wpada na pomysł podobnego skoku. Zdesperowani mężczyźni postanawiają napaść na bank, który pozbawił ich oszczędności i odebrać pieniądze, które do nich należą.

W starym dobrym stylu to jedna z najinteligentniejszych komedii, jakie miałam okazję obejrzeć. Jest to kino typowo rozrywkowe, ale na wysokim poziomie. Humor jest wysublimowany i nienarzucający się, a choć nie jest to film, który obowiązkowo trzeba zobaczyć i który na długo pozostanie w mojej pamięci, to podczas oglądania W starym dobrym stylu robiło mi się po prostu cieplej na serduchu. Cały film posiada niezwykle sympatyczny klimat, a motyw złodziejski zawsze przyciągnie widza, osobiście uwielbiam oglądać produkcje, w których pokazywane są różne przekręty, jednak to trójka głównych bohaterów, których średnia wieku oscyluje nieco ponad osiemdziesiątką oraz ich przyjaźń sprawia, że W starym dobrym stylu nie jest odgrzewanym kotletem. Ciągłe przytyki związane z ich wiekiem czy ciepłe relacje z wnukami stanowią jedną część filmu, drugą nerwowe przygotowania do skoku i policyjna nagonka. Te zupełnie różne elementy doskonale ze sobą współgrają, tworząc historię z sympatycznym przesłaniem, którą po prostu dobrze się ogląda.
Czytaj dalej »

piątek, 8 września 2017

Woda, która niesie ciszę, czyli miłość jest w stanie zasklepić każdą ranę

0
Brittainy C. Cherry to jedna z tych autorek New Adult, którym udało się przykuć moją uwagę i sprawić, bym z przyjemnością sięgała po jej kolejne powieści. Mimo to spod jej pióra do tej pory nie wyszła książka, która zachwyciłaby mnie w pełni i sprawiła, że kompletnie straciłabym głowę. Za każdym razem czegoś mi brakuje, lecz dałam się skusić Wodzie, która niesie ciszę, bowiem naczytałam się tylu pozytywnych recenzji wychwalających tę pozycję pod niebiosa, że musiałam się przekonać na własnej skórze, czy tym razem Brittainy C. Cherry podbije moje serce. 

Ulotne chwile.
Nasze życie jest tylko ich sumą. Niektóre są bolesne, pełne cierpienia. Inne piękne, pełne nadziei i przyszłych obietnic.
Miałam w życiu wiele ważnych, zmieniających, stawiających przede mną wyzwania chwil. Momentów, które przerażały i pochłaniały. Jednak największe z nich – najbardziej wzruszające i chwytające za serce – dotyczyły jego.
Miałam dziesięć lat, gdy straciłam głos. Skradziono dużą część mnie, a jedyną osobą, która naprawdę mnie słyszała, był Brooks Griffin. Stanowił światło moich mrocznych dni, był obietnicą jutra, dopóki jego samego nie spotkała tragedia. Dramat, który zatopił go w morzu wspomnień.
Oto historia chłopaka i dziewczyny, którzy kochali siebie nawzajem, ale nie kochali samych siebie. Opowieść o życiu i śmierci. O miłości i niedotrzymanych obietnicach.
Opis z LubimyCzytać

Woda, która niesie ciszę nie jest powieścią pozbawioną wad. Przede wszystkim korzysta z dość znanych schematów i pod pewnymi względami jest strasznie przewidywalna. Może nie udało mi się dokładnie odgadnąć wszystkich sytuacji, jednak doskonale wiedziałam, w jakim kierunku w danym momencie będzie zmierzać fabuła. Z tego powodu odczuwam duży zawód, bo do tej pory Brittainy C. Cherry udawało się mnie czymś zaskoczyć w swoich powieściach, a tutaj historia zmierzała w oczywistym kierunku od początku do końca. Wprowadzone przez autorkę elementy thrillera są sztampowe, nie pasują do całokształtu i widać, że zostały wykorzystane tylko po to, by jakoś otworzyć i zamknąć książkę, nic więcej nie kryło się za wątkiem kryminalnym. Woda, która niesie ciszę momentami była również bardzo frustrującą lekturą. Czasami naprawdę nie potrafiłam zrozumieć zachowania Maggie. Wiem, że doświadczyła traumy w dzieciństwie, ale wraz z upływającym czasem wpływ tego zajścia powinien maleć, zwłaszcza że podobne incydenty nie miały później miejsca, była bezpieczna i ze wszystkich stron otaczali ją życzliwi jej ludzie. Miała dwadzieścia osiem lat, a zachowywała się jak mała, wystraszona dziewczynka, zamiast w końcu wziąć się w garść. Potem z kolei Brittainy C. Cherry przedobrzyła w drugą stronę, przez co cała historia wydała się być naciągana.

Mimo to Woda, która niesie ciszę wciągnęła mnie od pierwszych stron, nie mogłam się od niej oderwać. Ostatnio żadna powieść nie była w stanie przykuć mojej uwagi, dochodziłam maksymalnie do pięćdziesiątej strony i odkładałam ją na miejsce, by zaraz włączyć kolejny odcinek dramy, ale książka Brittainy C. Cherry okazała się być strzałem w dziesiątkę. Największą zaletą Wody, która niesie ciszę są bohaterowie i to, jak zostały przedstawione poszczególne relacje między nimi. Zachwycił mnie nie tylko subtelny, czuły wątek romantyczny, ale także więzi rodzinne oraz przyjaźnie. Przez traumatyczne wydarzeniu z przeszłości, po którym Maggie przestała mówić, zmieniło się nie tylko jej życie, ale także rzeczywistość najbliższych jej osób. Każdy z członków jej rodziny i przyjaciół w inny sposób radził sobie z tą tragedią, ich podejście zmieniało się także na przestrzeni kolejnych lat i autorka w genialny sposób ukazała reakcje różnych ludzi na milczenie Maggie, która wcześniej była żywiołowym, pełnym radości, rozgadanym dzieckiem. Jedno wydarzenie nie tylko zmieniło ją w płochliwą, zamkniętą w sobie dziewczynę, ale wpłynęło także na jej otoczenie, przysparzając wiele cierpienia. Autorka w genialny sposób uchwyciła to, w jaki sposób ojciec, macocha, siostra, brat czy Brooks przeżywali krzywdę Maggie i jak ich podejście ulegało przekształceniom na przestrzeni lat.

Jestem ogromną fanką wątku romantycznego między Brooksem i Maggie. Ich związek powstał na bazie solidnej, wieloletniej przyjaźni. Potrafili porozumieć się w każdej sytuacji, wspierali się, a jednocześnie dawali sobie potrzebną przestrzeń i zachęcali do spełniania marzeń, nie chcąc stawać na drodze do szczęścia swojej drugiej połowie. Byli w stosunku do siebie niezwykle słodcy i uwielbiam to, że dzielili się ze sobą nawzajem swoimi największymi pasjami, nie było między nimi miejsca na nieporozumienia oraz żal. Brooks i Maggie to idealny przykład bratnich dusz, choć nie było im łatwo. Ich ścieżki czasami się rozchodziły, los postawił przed nimi wiele przeszkód, ale ostatecznie zawsze znajdywali drogę powrotną do siebie. Strasznie podoba mi się to, jak Brittainy C. Cherry przedstawiła ich hobby. Maggie kochała książki; za ich pomocą odkrywała świat zewnętrzny i tą pasją zaraziła Brooksa, który poprzez karteczki samoprzylepne dzielił się myślami odnośnie lektury z dziewczyną. On z kolei nie mógł żyć bez muzyki, dzięki której był także w stanie ukoić ataki paniki Maggie i nawet nauczył ją grać na gitarze. Autorka wspaniale opisywała przeżycia bohaterów związane z literaturą oraz piosenkami przewijającymi się przez strony powieści.

Lubię czytać powieści Brittainy C. Cherry, a Woda, która niesie ciszę jest bez wątpienia jedną z najlepszych książek tej autorki, z którymi zapoznałam się do tej pory. Choć lektura wciąga od pierwszej strony to znowu nie było żadnych fajerwerków, mimo wszystko nie poczułam większego wzruszenia wywołanego losami Maggie i Brooksa. Ich miłość pod wieloma względami jest jednak niesamowita, bo zamiast zbędnych słów, dominują w niej szczere gesty. Jest to powieść o strachu, samotności i walce ze słabościami z odrobinę naiwnym przesłaniem, że miłość jest w stanie przezwyciężyć wszystko, nawet te najgorsze koszmary. Polecam Wodę, która niesie ciszę, bo to naprawdę piękna historia.


Seria Elements. Żywioły:
Powietrze, którym oddycha // Ogień, który ich spala // Woda, która niesie ciszę // The Gravity of Us
Czytaj dalej »

wtorek, 5 września 2017

Stosik #12

0

Czas na kolejny stosik! Zgodnie z tradycją, prezentuję wam dzisiaj na blogu moje zdobycze z ostatnich dwóch miesięcy. Tym razem nie ma ich specjalnie dużo, bo w stu procentach ograniczyłam kupowanie książek. Z różnych powodów, choć mam wrażenie, że ostatnio nie pojawiło się zbyt wiele interesujących premier wydawniczych (lub z wiekiem staję się coraz bardziej wybredna i trudniej mi znaleźć lekturę dla siebie, to też możliwe). 

  • ILLUMINAE, Amie Kaufman, Jay Kristoff – recenzja; od baaardzo dawna czekałam, aż ta powieść pojawi się w Polsce i nareszcie się udało! Egzemplarz pięknie prezentuje się na półce, a ja od czasu do czasu przerzucam kartki, bo wciąż nie mogę przestać zachwycać się szatą graficzną i dbałością o szczegóły. Autorzy Illuminae są geniuszami w najczystszej postaci. Choć nie jestem pewna, czy ta historia podobałaby mi się równie mocno, gdyby format książki był inny, ogromnie doceniam trud włożony w stworzenie tego projektu i jestem nim zachwycona. 
  • PODWIECZNOŚĆ. WIECZNA PRAWDA, Brodi Ashton – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; trochę się z tą trylogią morduję, ale chcę ją skończyć i zamknąć ten etap za sobą. Nie wiem, w jakim kierunku podąży autorka w swoim finale, lecz liczę na coś oryginalnego, żeby odbić sobie te męczarnie z poprzednimi dwoma tomami, a potem jak najszybciej zapomnieć o Podwieczności. Tak, jestem masochistką, nic na to nie poradzę. 
  • BEZ SERCA, Marissa Meyer – recenzja; egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; Marissa Meyer chyba już na zawsze będzie dla mnie królową baśniowego retellingu, choć nie da się ukryć, że tym razem zaliczyła przykrą wpadkę. Perfekcyjnie udało jej się uchwycić klimat Alicji w Krainie Czarów, nadając przy tym tej historii swój własny, indywidualny rys, ale niestety wieje nudą i naiwnością. Pomysł był naprawdę dobry, jednak wykonanie już nie bardzo. 
  • MIASTO SCHODÓW, Robert Jackson Bennett – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Papierowy Księżyc; intrygujący opis, wysokie oceny na Goodreads i pozycja trochę spoza mojej comfort zone. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
  • NAZNACZENI. MROCZNA STRONA, Jennifer Lynn Barnes – recenzja; książka z wymiany na LC; miałam ogromne oczekiwania, które niestety nie zostały całkowicie spełnione. Rozwiązanie pierwszej części rozłożyło mnie na łopatki, tymczasem Mroczna strona była o wiele bardziej przewidywalna, zabrakło mi również moich ulubionych bohaterów i współpracy między nimi, w dodatku mam wrażenie, jakby autorce skończyły się pomysły i dlatego postanowiła powielić część rozwiązań z Naznaczonych. Świetnie się jednak bawię podczas czytania kolejnych tomów z serii Jennifer Lynn Barnes, więc mimo niedociągnięć skończyłam czytać tę powieść w kilka godzin i na pewno sięgnę po kolejną. 
  • WODA, KTÓRA NIESIE CISZĘ, Brittainy C. Cherry – książka z wymiany na LC; Brittainy C. Cherry to autorka, której książki lubię czytać, ale do tej pory nie udało jej się jeszcze mnie zachwycić. Jest to trzecia część z serii Żywioły, drugą, czyli Ogień, który ich spala postanowiłam sobie odpuścić, ale Woda, która niesie ciszę zbierała tak entuzjastyczne recenzje wśród blogerów, że nie mogłam się powstrzymać przed jej zdobyciem. Jestem już po lekturze i choć powieść bardzo mi się podobała, znowu nie poczułam tego czegoś
  • KIEDY WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA, Lisa De Jong – książka z wymiany na LC; zupełnie nieoczekiwanie dla mnie Kiedy pada deszcz tej autorki niesamowicie mnie w sobie rozkochało, wciąż mam ciarki, gdy przypomnę sobie rozpoczęcie tej powieści, więc oczywiście musiałam sięgnąć po Kiedy wszystko się zmienia, bo Lisa De Jong ma szansę stać się jedną z moich ulubionych autorek New Adult. W dodatku okładka jest typowo jesienna, więc to idealna pora, by zabrać się za tę historię i przekonać się, co skrywa w środku. 

To tyle na dzisiaj. Koniecznie dajcie znać, czy czytaliście którąś z tych powieści i jakie macie zdanie na jej temat w komentarzach. Ja tymczasem spróbuję się zabrać za moje zaległości czytelnicze, bo nazbierało się już sporo nieprzeczytanych książek na moich półkach, a ich ilość w ostatnim czasie wcale nie maleje ;/  
Czytaj dalej »

sobota, 2 września 2017

Illuminae, czyli jedyna taka powieść w swoim rodzaju

0
Na Illuminae czekałam z niecierpliwością od momentu, w którym Moondrive ogłosiło swoją akcję, więc niemal od razu po tym, jak dotarła do mnie paczka z wydawnictwa, zabrałam się za lekturę. To jedna z tych powieści, wokół powstaje duży hype, ale jest też jedną z nielicznych serii, która faktycznie ten hype utrzymuje przez dłuższy czas, zamiast tylko pojawić się z wielkim BUM, by po chwili cichutko zniknąć. Między innymi dlatego byłam ciekawa, co takiego Illuminae ma w sobie i czy nie jest to efekt jedynie ciekawego wydania. 

Rok 2575. Kolejny zwykły dzień w kolonii Kerenza, założonej przez megakorporację KWU, by wydobywać rzadkie surowce. O poranku Kady Grant rzuca swojego chłopaka Ezrę Masona i postanawia, że już nigdy się do niego nie odezwie. Nie spodziewa się jednak, że za kilka godzin będzie świadkiem inwazji BeiTechu, która ją i tysiące innych osób pozbawi domu. Tych, którym udało się przeżyć, ewakuują trzy statki kosmiczne: Alexander, Hypatia oraz Copernicus. Ściga je wrogi pancernik Lincoln. Jego zadaniem jest uciszyć świadków brutalnego ataku na planetę. Tymczasem na pokładzie Copernicusa rozprzestrzenia się śmiertelnie niebezpieczny wirus, a system sztucznej inteligencji sterujący Alexandrem staje się... największym wrogiem ocalałych. Kady włamuje się do zaszyfrowanej pamięci statków i odkrywa przerażającą prawdę o wydarzeniach dziejących się na jej oczach. Tylko jedna osoba może powstrzymać zagładę – jej (były!) chłopak Ezra.
Opis z LubimyCzytać

Muszę zacząć od tego, że oprawa graficzna Illuminae zapiera dech w piersiach. Odkąd dostałam tę książkę, jeszcze zanim zaczęłam ją czytać, właściwie nie potrafiłam wypuścić jej z dłoni. Nieustannie przerzucałam kartki, podziwiając oryginalny format tej powieści i wspaniałe pod względem jakości wydanie. Znalezienie drugiej takiej książki na świecie jest po prostu niemożliwe, dzięki niecodziennej formie publikacji Illuminae jest jedyne w swoim rodzaju, a fotografie nie są w stanie oddać jego piękna. Naprawdę, musicie mieć przy sobie fizyczny egzemplarz i dopiero wtedy w pełni będziecie w stanie docenić geniusz stojący za stworzeniem takiej oprawy graficznej. Widziałam wcześniej zdjęcia w internecie i te obrazy nawet w połowie nie zachwyciły mnie tak bardzo jak grafiki na żywo. Ten projekt to absolutna rewelacja pod wieloma względami i choć ogrom pochwał należy się za to autorom, którzy w ogóle wpadli na taki pomysł, to trzeba też otwarcie powiedzieć, że graficy wykonali kawał dobrej roboty, a nasze wydawnictwo stanęło na wysokości zadania. Jestem porażona dbałością o szczegóły i tym niecodziennym formatem. 

W tym momencie pojawia się pytanie, czy Illuminae to w takim razie tylko i wyłącznie oryginalne wydanie, podczas gdy zawarta w nim historia jest mało interesująca. I tak, i nie. Według mnie oprawa graficzna tej powieści robi ogromną robotę, dzięki czemu zawiera element nieprzewidywalności, nie przypomina niczego innego i bardzo trudno o niej zapomnieć. To ogromna zaleta Illuminae, lecz uważam, że zawarta w środku historia również jest interesująca i dopracowana w każdym calu, choć mam podejrzenia, że gdyby została opowiedziana w standardowy sposób, nie byłaby aż tak wciągająca. Illuminae zawiera kilka elementów bardzo charakterystycznych dla space oper, podczas jej czytania klimat bardzo przypominał mi ten znany z W otchłani Beth Revis czy Blasku Amy Kathleen Ryan, choć Illuminae wywiera o wiele większe wrażenie na czytelniku. Mimo że jest to niemała cegiełka, czyta się ją niezwykle szybko, właściwie nie rejestrując upływającego czasu i naprawdę trudno się od niej oderwać.

Chociaż od początku byłam zauroczona formatem Illuminae, miałam pewne obawy związane z bohaterami i zwrotami akcji. Martwiłam się, że przez opisanie wydarzeń za pomocą maili, raportów wojskowych, planów, schematów oraz fragmentów kodów komputerowych, nie wczuję się w przedstawioną historię i będę do niej zdystansowana, że w ten sposób zabraknie fabule spójności oraz płynności akcji. Nie wiedziałam też, czy uda mi się zżyć z bohaterami, bo przedstawienie ich charakteru poprzez taką formę mogło się okazać niezwykle trudne. Jeżeli macie podobne wątpliwości do moich, natychmiast o nich zapomnijcie! Illuminae angażuje od pierwszych stron, natychmiast wciągnęłam się w tę historię, wszystko ładnie się ze sobą łączy i współgra. Autorzy stanęli również na wysokości zadania, jeśli chodzi o przedstawienie temperamentu głównych bohaterów, choć naprawdę nie wiem, jak tego dokonali. Polubiłam zarówno Kady, jak i Ezrę oraz postaci drugoplanowe przewijające się gdzieś w tle ich historii, nie miałam żadnych trudności z wczuciem się w ich sytuację oraz zrozumieniem ich uczuć.

Illuminae to wyjątkowy pod wieloma względami projekt. Szczegółowo dopracowany, z niezwykłą szatą graficzną, wspaniałym pomysłem i jeszcze lepszym wykonaniem. Akcja gna do przodu, pojawia się wiele zwrotów, których zupełnie się nie spodziewałam i z każdą przeczytaną stroną byłam coraz bardziej zachwycona ideą stojącą za Illuminae. To powieść, która niesamowicie wciąga i pobudza wyobraźnię. Naprawdę nie mogę się doczekać kolejnego tomu.


Seria The Illuminae Files:
Illuminae // Gemina // Obsidio
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia