Początkowo nie zamierzałam oglądać The Bride of Water God w najbliższym czasie, ale ostatnio zatęskniłam za dramami z elementami fantasy, a że wcale nie ma ich tak wiele, postanowiłam zabrać się za tytuł, który na początku narobił wokół siebie dużo szumu, by ostatecznie większość widzów uznała, iż przysłowiowo dupy nie urywa. Obecnie skupiam się głównie na odmóżdżaniu i może dlatego udało mi się przebrnąć przez całość, choć w normalnych warunkach pewnie w końcu porzuciłabym ten serial. Nie uprzedzajmy jednak faktów, wszystko po kolei ;)
Habaek jest bogiem wody, któremu przeznaczono panowanie w krainie bogów, przedostaje się do świata ludzi, aby zebrać trzy święte kamienie i w ten sposób dopełnić swoje przeznaczenie. Problem w tym, że po drodze gubi współrzędne, traci swoje moce, a bogowie, którzy powinni mi pomóc, odwracają się do niego plecami. Habaek nie ma wyjścia i musi skorzystać z pomocy psychiatry Yoon So Ah, której przodkowie przed wieloma setkami lat zobowiązali się do służenia bogom. So Ah nic jednak nie wie o swoim dziedzictwie jako służki bogów i bierze Habaeka za pacjenta psychiatrycznego, który cierpi na poważne zaburzenia.
Habaek jest bogiem wody, któremu przeznaczono panowanie w krainie bogów, przedostaje się do świata ludzi, aby zebrać trzy święte kamienie i w ten sposób dopełnić swoje przeznaczenie. Problem w tym, że po drodze gubi współrzędne, traci swoje moce, a bogowie, którzy powinni mi pomóc, odwracają się do niego plecami. Habaek nie ma wyjścia i musi skorzystać z pomocy psychiatry Yoon So Ah, której przodkowie przed wieloma setkami lat zobowiązali się do służenia bogom. So Ah nic jednak nie wie o swoim dziedzictwie jako służki bogów i bierze Habaeka za pacjenta psychiatrycznego, który cierpi na poważne zaburzenia.
Większość dram ma podobną strukturę. Pierwsze dwa, trzy odcinki są raczej średnie i trzeba przez nie przebrnąć, żeby sprawdzić, czy serial w ogóle nadaje się do oglądania. Potem następuje stopniowe gromadzenie napięcia, pojawiają się coraz lepsze zwroty akcji, cała fabuła nabiera rozpędu i zaczyna się prawdziwe szaleństwo, które często trwa do przedostatniego odcinka. Finały z reguły są niesatysfakcjonujące i słabe, rzadko się zdarza, by dorównały całości, a już na pewno nie mogą się mierzyć z najbardziej emocjonującymi odcinkami. W przypadku The Bride of Water God tempo historii zostało rozłożone inaczej, choć trudno powiedzieć, czy to celowy zabieg scenarzystów, czy po prostu tak przypadkiem wyszło. Pierwsze trzy odcinki oczywiście nie zachwycają, potem zaczęło się robić naprawdę interesująco i powoli zaczynałam się wciągać w fabułę, jednak potrwało to tylko jakieś dwa epizody. Potem wszystko się ustabilizowało i trzymało na jednostajnym, stabilnym poziomie. Nie było nudno, lecz nie było też porywająco. Wyglądało to tak, jakby scenarzystom trochę brakowało pomysłu na pociągnięcie fabuły czy ciekawe zwroty akcji, więc całość była bardzo stateczna. W kółko powtarzały się dość podobne sytuacje, ale The Bride of Water God ogląda się bardzo przyjemnie, nie trzeba się specjalnie wysilać. Teoretycznie jest to drama fantasy, ale w praktyce dość szybko zmieniła się ona w obyczajówkę z prowadzącym romansem. Na uwagę zasługują jednak dwa ostatnie odcinki, które według mnie są genialne i prezentują lepszy poziom niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Przede wszystkim aktorzy stanęli na wysokości zadania, bo wcześniej ich gra była raczej przeciętna z lekkim przechyłem w stronę słabej. Zwłaszcza Shin Se Kyung grająca rolę Yoon So Ah błyszczała, przekazując mnóstwo wzruszających emocji w finale.
Szczerze mówiąc, The Bride of Water God wypada bardzo typowo. Jest to jedna z takich dram, które nie zapadają w pamięć, ale stanowią miłą odskocznię od rzeczywistości, gdy trzeba się zrelaksować. Naprawdę liczyłam na intrygującą dramę fantasy, ale ostatecznie wychodzi na to, że jest to komedia romantyczna przechodząca w melodramat z bardzo delikatnymi wstawkami związanymi ze światem bogów. Miałam nadzieję, że będzie więcej odwołań do nadnaturalnych zdolności Habaeka jako bóstwa wody, ale wygląda na to, że dość szybko skończył się budżet na efekty specjalne. Z tego powodu The Bride of Water God przypomina wiele innych koreańskich seriali nakręconych w ostatnich latach – główny bohater jest nieziemsko przystojny, szalenie uzdolniony, ale przy tym bardzo arogancki i chłodny, dopiero miłość do Yoon So Ah zaczyna go zmieniać i uświadamia mu, co jest ważne. Ona z kolei to charakterystyczna główna bohaterka pogrążona w ogromnych długach i z tragiczną przeszłością. Jej trauma jednak jest jedną z najoryginalniejszych, z jakimi do tej pory się spotkałam i byłam naprawdę pełna podziwu względem tego pomysłu, ale poza tym całość jest dość przeciętna, oparta na powtarzających się schematów, brakuje dynamiki i jakiegoś świeżego rysu. Całość ogólnie się nie klei i właściwie poza wątkiem romantycznym fabuła nie istnieje, w The Bride of Water God nie ma żadnej intrygi. Wydawało się na początku, że bogini wody Moo Ra i bóg wiatru Bi Ryeom wprowadzą trochę zamieszania jakimiś niecnymi planami, lecz szybko się okazało, że nic z tego. Pojawił się jeden ciekawszy zwrot akcji dotyczący Shin Hu Ye i na tym koniec.
Yoon So Ah to moja bohaterka. W końcu kobieta, która do miłości podchodzi zdroworozsądkowo! Z reguły wystarczy, by główny bohater zrobił smutną minkę i szczenięce oczka, a nasza heroina już za nim szaleje, nie bacząc na wszystkie przeciw. Yoon So Ah z kolei nie dała się złamać tak łatwo i ogromnie cenię ją za to, że nawet jeśli było to bolesne, kierowała się tym, co było dla niej najlepsze, zamiast naiwnie rzucić się na Habaeka z myślą, że wszystko jakoś samo się ułoży. Podoba mi się jej charakter i to, jak został ukazany; nie jest typową damą w opałach, ale potrafi się przyznać do swojej słabości. Nie rozumiem jedynie, dlaczego Yoon So Ah była neuropsychiatrą, bo jej lekceważące podejście do pracy i pacjentów ukazywało ją w bardzo negatywnym świetle. O samym Habaeku z kolei wiele powiedzieć nie można, bo jest to postać kompletnie pozbawiona charyzmy i jakiejś głębi, nie znalazłam w nim niczego interesującego. Sam wątek romantyczny natomiast jest dość standardowy. Nie mogę powiedzieć, żebym się nimi zachwycała, ale całkiem ich polubiłam jako parę, mieli kilka naprawdę ładnych momentów. Myślę jednak, że potencjał tkwiący w miłości boga i człowieka jest o wiele większy, zwłaszcza biorąc pod uwagę pewne bolesne wydarzenie z przeszłości Habaeka. Scenarzyści nie wykorzystali dobrze tej szansy, przez co o wiele bardziej interesowała mnie nietypowa relacja Moo Ry i Bi Ryeoma. Od zawsze byłam fanką love-hate relationship, a aktorzy świetnie przedstawili napięcie związane z tego typu związkiem.
The Bride of Water God to drama dobra na chwilę. Dobrze się przy niej bawiłam, lecz nie zostanie w mojej pamięci na długo. Spodziewałam się po niej czegoś więcej, tymczasem dostałam dość oklepane, odrobinę kiczowate romansidło z oczywistymi, dramatycznymi chwytami. Wystarczyłoby nieco bardziej rozwinąć wątek, dlaczego boskie kamienie potrzebne do zostania władcą krainy bogów są przechowywane w ludzkim świecie albo z nieco szerszej perspektywy przedstawić świat bogów, żeby The Bride of Water God zyskało w oczach widza i czymś wyróżniło się na tle podobnych dram, ale scenarzyści nie skorzystali z potencjału drzemiącego w tych pomysłach. Jeżeli macie ochotę na coś lekkiego i nieskomplikowanego, co na chwilę was zabawi, to The Bride of Water God będzie w sam raz, tylko nie oczekujcie zbyt wiele.
Szczerze mówiąc, The Bride of Water God wypada bardzo typowo. Jest to jedna z takich dram, które nie zapadają w pamięć, ale stanowią miłą odskocznię od rzeczywistości, gdy trzeba się zrelaksować. Naprawdę liczyłam na intrygującą dramę fantasy, ale ostatecznie wychodzi na to, że jest to komedia romantyczna przechodząca w melodramat z bardzo delikatnymi wstawkami związanymi ze światem bogów. Miałam nadzieję, że będzie więcej odwołań do nadnaturalnych zdolności Habaeka jako bóstwa wody, ale wygląda na to, że dość szybko skończył się budżet na efekty specjalne. Z tego powodu The Bride of Water God przypomina wiele innych koreańskich seriali nakręconych w ostatnich latach – główny bohater jest nieziemsko przystojny, szalenie uzdolniony, ale przy tym bardzo arogancki i chłodny, dopiero miłość do Yoon So Ah zaczyna go zmieniać i uświadamia mu, co jest ważne. Ona z kolei to charakterystyczna główna bohaterka pogrążona w ogromnych długach i z tragiczną przeszłością. Jej trauma jednak jest jedną z najoryginalniejszych, z jakimi do tej pory się spotkałam i byłam naprawdę pełna podziwu względem tego pomysłu, ale poza tym całość jest dość przeciętna, oparta na powtarzających się schematów, brakuje dynamiki i jakiegoś świeżego rysu. Całość ogólnie się nie klei i właściwie poza wątkiem romantycznym fabuła nie istnieje, w The Bride of Water God nie ma żadnej intrygi. Wydawało się na początku, że bogini wody Moo Ra i bóg wiatru Bi Ryeom wprowadzą trochę zamieszania jakimiś niecnymi planami, lecz szybko się okazało, że nic z tego. Pojawił się jeden ciekawszy zwrot akcji dotyczący Shin Hu Ye i na tym koniec.
Yoon So Ah to moja bohaterka. W końcu kobieta, która do miłości podchodzi zdroworozsądkowo! Z reguły wystarczy, by główny bohater zrobił smutną minkę i szczenięce oczka, a nasza heroina już za nim szaleje, nie bacząc na wszystkie przeciw. Yoon So Ah z kolei nie dała się złamać tak łatwo i ogromnie cenię ją za to, że nawet jeśli było to bolesne, kierowała się tym, co było dla niej najlepsze, zamiast naiwnie rzucić się na Habaeka z myślą, że wszystko jakoś samo się ułoży. Podoba mi się jej charakter i to, jak został ukazany; nie jest typową damą w opałach, ale potrafi się przyznać do swojej słabości. Nie rozumiem jedynie, dlaczego Yoon So Ah była neuropsychiatrą, bo jej lekceważące podejście do pracy i pacjentów ukazywało ją w bardzo negatywnym świetle. O samym Habaeku z kolei wiele powiedzieć nie można, bo jest to postać kompletnie pozbawiona charyzmy i jakiejś głębi, nie znalazłam w nim niczego interesującego. Sam wątek romantyczny natomiast jest dość standardowy. Nie mogę powiedzieć, żebym się nimi zachwycała, ale całkiem ich polubiłam jako parę, mieli kilka naprawdę ładnych momentów. Myślę jednak, że potencjał tkwiący w miłości boga i człowieka jest o wiele większy, zwłaszcza biorąc pod uwagę pewne bolesne wydarzenie z przeszłości Habaeka. Scenarzyści nie wykorzystali dobrze tej szansy, przez co o wiele bardziej interesowała mnie nietypowa relacja Moo Ry i Bi Ryeoma. Od zawsze byłam fanką love-hate relationship, a aktorzy świetnie przedstawili napięcie związane z tego typu związkiem.
The Bride of Water God to drama dobra na chwilę. Dobrze się przy niej bawiłam, lecz nie zostanie w mojej pamięci na długo. Spodziewałam się po niej czegoś więcej, tymczasem dostałam dość oklepane, odrobinę kiczowate romansidło z oczywistymi, dramatycznymi chwytami. Wystarczyłoby nieco bardziej rozwinąć wątek, dlaczego boskie kamienie potrzebne do zostania władcą krainy bogów są przechowywane w ludzkim świecie albo z nieco szerszej perspektywy przedstawić świat bogów, żeby The Bride of Water God zyskało w oczach widza i czymś wyróżniło się na tle podobnych dram, ale scenarzyści nie skorzystali z potencjału drzemiącego w tych pomysłach. Jeżeli macie ochotę na coś lekkiego i nieskomplikowanego, co na chwilę was zabawi, to The Bride of Water God będzie w sam raz, tylko nie oczekujcie zbyt wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Witaj drogi Czytelniku!
Każde Twoje słowo sprawi mi wiele radości, niezależnie czy są to słowa pochwały, krytyki, obietnica przeczytania recenzowanej książki w przyszłości - wszystko wywoła na mojej twarzy geekowaty uśmiech.