poniedziałek, 31 października 2016

Podsumowanie października

0

Październik skończył się w mgnieniu oka. Dopiero co był początek miesiąca, aż tu nagle trzydziesty pierwszy uderzył we mnie niespodziewanie. Bałam się, że czytelniczo ten miesiąc wypadnie słabo, jednak okazało się, że przeczytałam dziesięć książek, a siedem z nich zrecenzowałam! 

ZRECENZOWANE

  • Kłamca, Jakub Ćwiek, 269 stron ★★★★☆☆☆☆☆☆
  • Arktyczny dotyk, Jennifer L. Armentrout, 556 stron ★★★★★★★☆☆☆
  • Bezduszna, Gail Carriger, 318 stron ★★★★★☆☆☆☆☆
  • Misja Ambasadora, Trudi Canavan, 570 stron ★★★★★★☆☆☆☆
  • Zaczekaj na mnie, J. Lynn (Jennifer L. Armentrout), 382 strony ★★★★★★☆☆☆☆
  • Prawdodziejka, Susan Dennard, 390 stron ★★★★★★★☆☆☆
  • Naznaczeni, Jennifer Lynn Barnes, 335 stron ★★★★★★☆☆☆☆

DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

W październiku byłam na moich pierwszych Targach Książki! Wybrałam się do Krakowa, na wpół poddenerwowana, na wpół podekscytowana. Ostatecznie targi wyglądały zupełnie inaczej niż się spodziewałam, ale nie ma w tym nic złego; po prostu zostałam mile zaskoczona i wciąż dobrze spędziłam czas, chętnie to powtórzę, chociaż tłumy potrafiły naprawdę przytłoczyć. Chcielibyście przeczytać o moich przeżyciach z targów czy wam tego oszczędzić? ;) 
Na szczęście październik obfitował w nieco lepsze pozycje niż wrzesień i po długim okresie bardzo średnich książek udało mi się przeczytać powieści, które naprawdę mocno mnie oczarowały. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Prawdodziejka Susan Dennard, która okazała się być idealnym kompromisem między gnającą na złamanie karku akcją oraz rozbudową świata przedstawionego. Wierzę, że autorka nie pokazała nam jeszcze w pełni swoich możliwości, dlatego nie mogę się doczekać kolejnych tomów, które mam nadzieję, obrócą moje życie do góry nogami. Najgorszą książką okazał się niestety Kłamca Jakuba Ćwieka. Ta historia zupełnie nie przypadła mi do gustu, momentami była męcząca i bardzo niespójna. Myślę, że ogólny zamysł był niezły, ale wykonanie to zupełnie inna bajka. 
Jeżeli chodzi o bloga, październik okazał się być miesiącem małego szaleństwa ;) Nie dość, że opublikowałam swój sto pięćdziesiąty post (recenzja Arktycznego dotyku), to jeszcze na liczniku wybiło mi 300 obserwatorów, a jeśli chodzi o liczbę wyświetleń to dosłownie wczoraj... Przeskoczyliśmy magiczne 100 000! Jestem tym strasznie podekscytowana i jeszcze raz dziękuję wam za wszystkie odwiedziny oraz komentarze <3 Mam również nadzieję, że miesiąc z guilty plesures przypadł wam do gustu :) Trzeba będzie to kiedyś powtórzyć.
W końcu przeszłam również na tyle obiecywanego Disqusa i... oczywiście pojawiły się problemy. Z jakiegoś powodu nie chce się on zsynchronizować z bloggerem, w dodatku czasami trzeba odświeżyć stronę kilkakrotnie, aby się załadował pod postami, w przeciwnym razie napotkacie jedynie puste tło. Powiedzcie mi, czy bardzo wam to przeszkadza i wolicie powrót do starego systemu komentowania, czy już pomęczymy się z tymi drobnymi niedogodnościami, bo jednak pojawiła się większa możliwość do dyskusji? 
Trochę się rozgadałam, ale w październiku działo się sporo, więc mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;) Listopad pewnie będzie spokojniejszy, chociaż kto wie, czym mnie jeszcze zaskoczy.

Jeden z najpiękniejszych coverów, jakie słyszałam w ostatnim czasie i po prostu musiałam się nim z wami podzielić. 
Czytaj dalej »

piątek, 28 października 2016

Śmiercionośny Book Tag

0
Do tego tagu zostałam nominowana przez Martę z Zaczytanej Doliny, za co serdecznie jej dziękuję (również od niej pożyczyłam świetną grafikę)! Uznałam, że będzie on idealnym postem z okazji zbliżającego się Halloween. Rok temu z powodu Nocy Duchów razem z innymi autorkami stworzyłyśmy autorski Halloween Book Tag, do którego wykonania bardzo serdecznie was zachęcam, a także opublikowałam listę TOP 5 na Halloween, które wciąż pozostaje tak samo aktualne!
Nie przedłużając, przejdźmy do pytań *śmiech szalonego naukowca, od którego dostajesz ciarek*.

1. Poderżnięte gardło – książka w której wiele rzeczy działo się niespodziewanie.
Muszę tutaj polecić trylogię W otchłani Beth Revis. Każdy tom był obfity w skomplikowane intrygi, kiedy wydawało nam się, że w końcu udało nam się odsłonić część tajemnic związanych ze statkiem kosmicznym oraz jego mieszkańcami, autorka niczym diabeł z pudełka wyskakiwała z kolejnymi, jeszcze bardziej pokrętnymi spiskami, a takich rozwiązań nie spodziewał się chyba nikt. Wszystko było jednak opisane tak przejrzyście oraz realistycznie, że nie miałam problemu ze zrozumieniem całej akcji, ostatecznie dostaliśmy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania, ale były one naprawdę szokujące i niespodziewane. Beth Revis to mój osobisty geniusz zła oraz knucia, fabuła została niesamowicie mocno przemyślana i dopracowana, całość była niezwykle błyskotliwa oraz nieprzewidywalna. 

2. Samobójstwo – książka, którą ktoś ci polecił, a ty przeczytałaś z uprzejmości, mimo że ci się nie podobała.
Szczerze mówiąc, nie kojarzę takiej książki. Z reguły dostaję polecenia od osób, które mają gust czytelniczy bardzo zbliżony do mojego i podobają nam się te same powieści, dlatego chyba nie zdarzyło mi się, bym rekomendowaną przez kogoś znajomego historię czytała tylko z uprzejmości, mimo że mi się nie podobała. A nawet jeśli była jakaś polecana książka, która mi nie podeszła, pewnie nie zmuszałabym się do jej dokończenia, aby zadowolić tę osobę, bo każdy ma prawo do własnej opinii i nie widziałabym sensu w takim przymuszaniu się. 

3. Żyletka – książka, o której słyszałaś, że jest dobra, ale na koniec okazała się jeszcze lepsza.
Zdecydowanie Czas Żniw Samanthy Shannon. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że tak długo zastanawiałam się nad kupnem tej książki. Czytałam o niej wiele pozytywnych opinii na blogach, więc wiedziałam, że to będzie coś dobrego, ale kiedy już zaczęłam czytać... Po prostu przepadłam! Samantha Shannon stuprocentowo urzekła mnie swoim stylem pisarskim, niezwykłą kreacją świata oraz bohaterów. Już pierwszej części oddałam swoje serce i duszę, a druga tylko potwierdziła, że dokonałam słusznego wyboru. Czas Żniw jest bezapelacyjnie jedną z moich najukochańszych serii, to fenomen w czystej postaci, genialna powieść, którą będę polecała wszystkim. Więc tak, słyszałam, że była dobra, ale na koniec okazała się o wiele, wiele, wiele lepsza. 

4. Powieszenie na stryczku – książka była bardzo nudna i długo się ją czytało.
Strasznie długo czytałam Alive. Żywi Scotta Siglera, bo przez większość książki mocno się nudziłam. Bohaterowie kręcili się w kółko, całą powieść można opisać jednym słowem: chodzenie. Postaci idą, idą, idą, biegną, maszerują, idą, biegną, idą, idą, biegną, biegną szybciej. To było naprawdę frustrujące, bo choć po drodze napotykali różne znaleziska, okazywały się one zupełnie nieistotne dla przebiegu fabuły i te dwieście siedemdziesiąt stron marszu dało mi się we znaki. Po prostu zmuszałam się, by kontynuować czytanie, a przy okazji mocno się wynudziłam. 

5. Kopnięcie prądem – akcja rozpoczęła się na samym początku.
Restart Amy Tintera to książka bardzo nierówna, nad czym ubolewam do tej pory. Początek był niesamowity, zaczął się od mocnego uderzenia, a potem autorka poszła za ciosem, wrzucając nas w spiralę zaskakujących wydarzeń. Napięcie sięgało zenitu, mimo że cała historia dopiero się zaczynała. Coraz bardziej się nakręcałam, zafascynowana przedstawionymi przez autorkę sytuacjami oraz ciekawym światem postapokaliptycznym. Naprawdę dużo się działo, momentami było brutalnie, ale nie przesadnie i zapowiadało się na naprawdę wspaniałą, wypełnioną akcją lekturę. Początek dawał nadzieję na wiele, potem wszystko się posypało, o czym możecie przeczytać w recenzji.

6. Jad węża – książka, po której kac gwarantowany.
Przecudowna, ale miażdżąca emocjonalnie powieść Kim Holden, czyli Promyczek. Od dłuższego czasu czytałam dobre New Adult, jednak nie angażowałam się w nie zbyt mocno, uznając je za dobrą zabawę i nic więcej. Tymczasem Promyczek zupełnie mnie zniszczył, sprawił, że nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, przez kilka kolejnych dni na samą myśl o zakończeniu dosłownie zaczynałam ryczeć bez względu na to, gdzie się znajdowałam. Byłam zupełnie rozchwiana emocjonalnie, ta powieść tak mocno na mnie wpłynęła i gwarantuję wam, że łatwo się po niej nie pozbieracie. Nawet jeśli nie wywrze ona na was tak ogromnego wrażenia jak na mnie, wciąż będzie wam trudno w ten sam sposób spojrzeć na inne książki i od razu za jakąś się zabrać. Naprawdę. 


7. Upadek z wysokości – koniec, którego się nie spodziewałaś.
Pewnie macie już dość słuchania o tym, że nie kończy się trylogii w tak rozdzierający sposób, w jaki zrobiła to Marie Lu w Legendzie. Patriocie, a ponieważ staram się nie być monotematyczna, wskażę na Baśniarza Antonii Michaelis. Autorka nieustannie nas zwodziła, nie wiedzieliśmy, co jest prawdą, a co kłamstwem, ale chyba żaden czytelnik nie wierzył, że zdecyduje się na takie zakończenie. Dosłownie pękło mi serce w tamtym momencie i nie mogłam przestać płakać. Cała książka była dla mnie raczej średnia i zupełnie nie spodziewałam się, że zakończenie będzie tak bolesne oraz tak mną wstrząśnie. 

8. Pobicie – książka, przez którą czułaś, jakbyś wyzionęła ducha.
Tak, kolejna powieść, która mnie zniszczyła. Najwyraźniej ten post ma na celu przypomnienie sobie każdej książki, która kiedykolwiek wyrwała mi serce z klatki piersiowej, a potem zaczęła po nim skakać, śmiejąc się z mojego bólu. Jakiś masochista wymyślił ten tag książkowy, innego wyjaśnienia nie ma. Tym razem muszę wspomnieć o Morzu spokoju Katji Millay, powieści, która absolutnie poruszyła najczulsze struny w mojej, jak widzicie, mocno zmaltretowanej duszy. O. MÓJ. BORZE. SZUMIĄCY. Jaka to była piękna powieść! To, co przeszła, Nastasiya i sposób, w jaki autorka to opisało... Naprawdę czułam, że wyzionęłam ducha i nigdy nie będę już taka sama.  

9. Płoniesz na stosie – w książce występowało wiele "gorących" wątków.
Do tej kategorii wbrew wszystkiemu dopasowałam Ognisty pocałunek Jennifer L. Armentrout. Nie zrozumcie mnie źle, w tej książce nie było żadnych erotycznych scen, ale między Rothem a Laylą tak bardzo iskrzyło, że czytałam o ich zbliżeniach z wypiekami na twarzy. Ich seksowna, pełna chemii i pazura relacja jest niesamowita. To napięcie między nimi jest doskonale odczuwalne i wielokrotnie łapałam się na tym, że wstrzymywałam oddech, gdy pozwalali sobie na fizyczną bliskość. Zresztą sam Roth jest tak seksowny, że swoją obecnością właściwie podpalał kartki, ale Ognisty pocałunek jest przykładem na to, że bohaterowie wcale nie muszą się posuwać daleko, by wzbudzić u czytelnika niekontrolowane przypływy gorąca oraz palpitację serca.
Ale serio, Roth i Layla to idealna para, jeśli chodzi o gatunek paranormal romance, a nawet o całe young adult. Perfekcja. Mam nadzieję, że Katy i Daemon z serii Lux tej autorki mi wybaczą. 

10. Naturalna śmierć – książka nie dobra, nie zła, ale w sam raz.
Jest mnóstwo takich powieści, ale z jakiegoś powodu pierwszą książką, jaką przyszła mi na myśl, była Linia serc Rainbow Rowell. To idealnie wyważona powieść, jednocześnie słodka i realistyczna, która wzbudza ciepło w serduchu, ale jakoś specjalnie nie angażuje czytelnika. Brakuje tutaj szokujących zwrotów akcji, wszystko toczy się bardzo spokojnie, wręcz leniwie, to bardzo prostolinijna powieść. Linia serc ma swoje wady, ma swoje zalety, ale jest w sam raz. Trudno mi opisać to uczucie, gdy powieść wydaje ci się być właściwa. Nie jakaś specjalnie wyszukana, przekombinowana, dobra lub zła. Nie była to też dla mnie książka średnia. Po prostu... w sam raz. 

11. Pogrzebany żywcem – brakowało ci tchu, gdy czytałaś tę książkę.
Czasem, raz na kilkanaście książek zdarza się taka, którą masz ochotę jednocześnie czytać, ale i rzucić nią o ścianę, spalić czy przejechać samochodem. Dana powieść cię niszczy, nie możesz się po niej pozbierać, kilka dni po jej przeczytaniu chodzisz i wspominasz to, co się tam wydarzyło, a jednak wciąż jest ci mało. Taką pozycją jest Niezwyciężona. Zdrada i nie wstydzę się przyznać, że po jej przeczytaniu jestem zdruzgotana, rozbita, załamana, ale jednocześnie jestem poruszona, rozkochana, zaczarowana. Więc nawet sobie nie wyobrażacie, co się ze mną działo podczas czytania. To, co Marie Rutkoski zgotowała Kestrel i Arinowi było dla mnie tak straszne, że po prostu dusiłam się z powodu tych emocji i miałam ochotę krzyczeć, bo TAK SIĘ NIE ROBI. 
Nie. Wciąż się nie pozbierałam, a trzeciej części jak na złość nie ma. 


12. Wypadek samochodowy – książka, o której dowiedziałaś się przypadkiem i bardzo ci się spodobała.
O Szklanym tronie dowiedziałam się przez przypadek i powiedzieć, że ta powieść mi się podobała, to jak nie powiedzieć nic. Cała seria wtedy w Polsce nie była popularna, niemal nikt o niej nie słyszał (tak, kiedyś Sarah J. Maas była anonimowym nazwiskiem na półce w Empiku!), ale pewna dziewczyna, z którą wymieniałam się książkami na LubimyCzytać, miała podobne poczucie humoru co ja, zaczęłyśmy ze sobą pisać i wymieniać się poleceniami (dzięki niej poznałam naprawdę ogrom świetnych powieści i seriali, jeszcze raz wielkie dzięki Marto!<3). Wielokrotnie powtarzała, że MUSZĘ zabrać się za Szklany tron (powtarzam, wtedy prawie nikt tej książki nie znał!) i od tamtej pory przepadłam. Na każdą powieść z tej serii czekam z utęsknieniem nieporównywalnym do innych książkowych cykli. Właściwie jestem trochę psychofanką Sary J. Maas, której styl pisania jest niezwykle uzależniający. To było jedno z moich największych literackich odkryć. 

13. Wygłodzona – książka, której żałujesz, że autor/ka nie napisał/a kontynuacji.
Wybrałam trylogię, która ma niezwykle otwarte zakończenie i wydaje mi się, że zostało jeszcze mnóstwo do napisania, mianowicie Dotyk Julii Tahereh Mafi. Podczas gdy dwie pierwsze części skupiały się na zabójczej zdolności głównej bohaterki oraz na organizowaniu Ruchu Oporu dla nadnaturalnie uzdolnionych nastolatków, o tyle ostatnia część dużo bardziej skupiła się na rozwijającym się uczuciu między Julią a Warnerem (nie, żebym narzekała, bo to było tak słodkie i urocze, że część swoich ulubionych scen znam na pamięć, tak często je czytałam) i cała ta walka z systemem poszła w odstawkę, przez co fabuła właściwie nie ruszyła do przodu. Autorka sama ostatnimi stronami zasugerowała, że to jeszcze nie koniec, a ja cierpię na niedosyt, bo Tahereh Mafi niezwykle się rozwinęła na przestrzeni tych trzech tomów. O ile pierwszy był słaby, o tyle trzeci genialny i chciałabym, by powstały kolejne części, żebym mogła bardziej się nacieszyć tą poprawą i poznać odpowiedzi na dręczące mnie pytania!

14. Topielec - książka, w której dużą rolę grały pieniądze.
Niedawno przeczytałam Odlotową czternastkę Janet Evanovich, czyli już czternastą część przygód Stephanie Plum i ogromną rolę w fabule odgrywała kwota dziewięciu milionów dolarów, które zostały skradzione z banku przed kilkoma laty i prawdopodobnie znajdują się gdzieś na terenie posiadłości zmarłej ciotki Rose, gdzie obecnie mieszka Morelli. Pieniędzy zaczyna szukać niemal cały Grajdoł (dzielnica Trenton). Uwielbiam książki o Śliweczce, bo to rozrywka w najczystszej postaci, pozwala się po prostu zrelaksować i świetnie bawić. Kolejne części przygód Stephanie są jak odcinki znanego i lubianego serialu. Jest intryga kryminalna, strzelaniny, trupy, porwania i odcięte kończyny. Są barwne, często przerysowane postacie zwariowanych mieszkańców Trenton oraz niezawodne poczucie humory Janet Evanovich, która jest w stanie rozbawić każdego.

15. Wybuch – książka, w której było wiele wybuchów.
Pomijając całą serię o Stephanie Plum, gdzie w każdym tomie jest co najmniej jeden wybuch (choć z reguły jest ich znacznie więcej), raczej nie kojarzę powieści, w której byłoby ich wiele. Ewentualnie Endgame Jamesa Freya. Z tego, co pamiętam, jeden z bohaterów miał dużą słabość do ładunków wybuchowych i dość często z nich korzystał. Sama nie jestem zbyt wielką fanką tej powieści, nawet eksplozje mnie do niej nie przekonały ;)

16. Przedawkowanie leków - książka, której kontynuacji jest aż za dużo.
Pewnie jestem jedną z niewielu osób, które odczuwają już przesyt twórczością Cassandry Clare, mimo że za sobą mam jedynie lub aż cztery jej książki. Wszystko zaczęło się od tego, że Dary Anioła miały być trylogią, co w pełni mnie satysfakcjonowało. Miasto Upadłych Aniołów, czyli czwarta część, była o wiele słabsza, nie utrzymała poziomu poprzednich tomów i stąd moje przekonanie, że autorka zupełnie niepotrzebnie rozbudowała tę serię. I o ile może byłabym jeszcze w stanie to przełknąć, o tyle zupełnie nie rozumiem, dlaczego Cassandra Clare wciąż tworzy kolejne cykle w tym monumentalnym wręcz uniwersum. Wiem, że Diabelskie maszyny, a teraz Pani Noc ma wielu fanów, jednak... Czy ta autorka nie jest w stanie stworzyć zupełnie świeżej powieści z nowym światem? Te wszystkie książki są ze sobą dość mocno powiązane, więc można je uznać za kolejne kontynuacje i jak dla mnie jest tego po prostu za dużo.


Tym jakże pozytywnym akcentem kończę dzisiejszy post. Mam nadzieję, że nie jesteście znudzeni i tag przypadł wam do gustu :) Ja świetnie się bawiłam podczas jego pisania! Dajcie mi znać, jakie są Wasze typy, czy czytaliście te książki, a jeśli nie to czy zachęciłam was chociaż odrobinę do sięgnięcia po niektóre z nich. Sama chciałabym otagować: Książko Miłości Moja, Charlotte Andell z In Bookland, Blue Kuba Books, Amandę Says oraz Judytę z House of Readers
Czytaj dalej »

wtorek, 25 października 2016

Naznaczeni, czyli młodzi geniusze rozwiązują kryminalne zagadki

0
Należę do dziwnego gatunku ludzi, który lubuje się w oglądaniu seriali kryminalnych i informacje związane z prowadzeniem śledztwa wsiąkają we mnie niczym w gąbkę, ale nie przepadam za książkami z tego gatunku. Przeczytałam kilka, żeby nikt mi nie mógł zarzucić, że nie wiem, o czym mówię, bo nawet nie spróbowałam, lecz... w kryminałach brakuje mi jakiejkolwiek iskry i w większości przypadków po prostu się nudzę. Miałam jednak dobre przeczucia co do Naznaczonych Jennifer Lynn Barnes i chociaż książka nie jest pozbawiona mankamentów, bawiłam się przy niej wprost wyśmienicie i nie mogę się doczekać, by kontynuować przygodę z grupą młodych, kryminalnych geniuszy!

Niewyjaśnione zagadki z przeszłości nie dają o sobie zapomnieć.
Siedemnastoletnia Cassie ma naturalną zdolność rozszyfrowywania ludzi. Na podstawie najdrobniejszych szczegółów potrafi ustalić, kim jesteś i czym się zajmujesz. Ale nigdy nie traktowała tej umiejętności poważnie – przynajmniej do czasu, gdy upomniało się o nią FBI. Biuro rozpoczęło tajny program, do którego wciąga wyjątkowych nastolatków, by przy ich pomocy zamknąć niechlubne sprawy z przeszłości, i potrzebuje pomocy Cassie. Dziewczyna przeprowadza się na drugi koniec kraju, żeby wziąć udział w szkoleniu razem z grupą rówieśników obdarzonych talentami równie niezwykłymi, jak jej własny. Ale nikt, kto bierze udział w programie Naznaczeni, nie jest tym, za kogo się podaje. Kiedy na ich drodze staje prawdziwy morderca – uwikłani w śmiertelną grę w kotka i myszkę – muszą wykorzystać wszystkie swoje zdolności, żeby ocaleć.
Ta książka podnosi poziom adrenaliny i nie daje zasnąć, zanim nie dotrzesz do ostatniej strony.
Opis z Lubimy Czytać

Naznaczonych bardzo spodobało mi się ujęcie tematu nieziemsko uzdolnionych dzieciaków. Każda z ich umiejętności została doskonale przedstawiona, a ja nie mogłam przestać zachwycać się ich błyskotliwym geniuszem. Autorka naprawdę dobrze udźwignęła temat naturalnych zdolności naszych profilerów, eksperta od odczytywania emocji czy ludzkiego wykrywacza kłamstw. Towarzystwo było naprawdę nietuzinkowe i razem tworzyli mieszankę wybuchową, chociaż potrafili współpracować niczym dobrze naoliwiona maszyna. Problemem jest fakt, że wszystko przychodziło im zbyt łatwo. Nie popełniali niemal żadnych błędów, a kolejne trudne zagadnienia rozwiązywali w mgnieniu oka. Gdyby autorka zdecydowała się nieco utrudnić bohaterom życie, byłabym bardziej usatysfakcjonowana – po prostu czuję, że mogło być pod tym względem lepiej. 

Nie jestem również pewna, czy autorka dokładnie przemyślała fabułę – rozwiązanie całej zagadki nie do końca pokrywało się ze wskazówkami, jakie były nam podrzucane od czasu do czasu, ale muszę przyznać, że zostałam mocno zaskoczona takim obrotem sytuacji. Co prawda pod sam koniec zaczęłam się domyślać, kto okaże się mordercą, jednak zorientowałam się dosłownie na kilka stron przed wyjaśnieniem. Właśnie ta nieprzewidywalność w zakresie kryminalnym mnie urzekła, to dla mnie ogromny plus dla Naznaczonych, bo niejednokrotnie kryminały dla dorosłych rozgryzałam po pierwszych kartkach, a tutaj napięcie było wspaniale stopniowane i prowadzenie śledztwa zostało przedstawione w sposób naprawdę umiejętny. Niestety, w innych aspektach ta książka nie była aż tak zaskakująca, choćby rozwijający na naszych oczach trójkąt miłosny został poprowadzony w tak oczywisty oraz mdły sposób, że nie mogłam się powstrzymać przed wywracaniem oczami. Autorka mogłaby sobie odpuścić cukierkowy trójkąt romantyczny, zwłaszcza że te relacje wypadły sztucznie i nieprzekonywująco. 

Główna bohaterka okazała się być irytująca idealna. Od dawna nie miałam do czynienia z tak oczywistym przedstawicielem denerwującego gatunku Mary Sue. Cassie niemal od razu zostaje nową gwiazdą zespołu. Jest porażająco inteligentna. Zjawiskowo piękna. Od razu wzbudza sympatię członków grupy i pożądanie w szeregach męskiej części. Wszystko przychodzi jej bezproblemowo, do tego wzorcowo została wyposażona z traumatyczne przeżycie z dzieciństwa i wszystko się zgadza! Na szczęście można na to przymknąć oko, a wszystko dzięki naturalnej zdolności, która zafascynowała mnie od początku. Byłam strasznie ciekawa, w jaki sposób Cassandra profiluje otaczających ją ludzi i dzięki pierwszoosobowej narracji otrzymałam odpowiednią dawkę jej talentu. 

Naznaczeni to dynamiczna powieść, którą czyta się w tempie błyskawicznym. Była mroczna i tajemnicza, czuć było ciężką atmosferę związaną z wnikaniem do umysłów seryjnych morderców, ale jednocześnie stanowiła przyjemną odskocznię od codzienności. Gorąco polecam ten kryminał dla młodzieży, bo gdy przymknie się oko na niedoskonałości w postaci typowych dla young adult wątków, otrzymuje się niebanalną, intrygującą, pełną napięcia historię z dreszczykiem, którą pochłania się na jednym wdechu.


Seria Naznaczeni:
Naznaczeni // Mroczna strona // All in // Bad blood
Czytaj dalej »

sobota, 22 października 2016

Prawdodziejka, czyli historia o sile przyjaźni

0
Do Prawdodziejki Susan Dennard podchodziłam zaskakująco sceptycznie. Miałam wiele obaw przed sięgnięciem po tę powieść i nawet rekomendacja jednej z moich ulubionych autorek na okładce nie była w stanie mnie zmusić do optymistycznego spojrzenia na tę książkę. Nie jestem pewna, czy w ogóle sięgnęłabym po Prawdodziejkę, gdyby nie pojawiła się w Epikboxie i popełniłabym ogromny błąd, bo okazała się być porywającą lekturą!

Safiya i Iseult to więziosiostry, które często pakują się w tarapaty. Niespodziewanie ich życie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, a one muszą opuścić swój dom, by uciec od przeznaczenia, które czeka je w mieście. Safi jest niezwykle rzadką wiedźmą, która potrafi rozróżnić prawdę od kłamstwa – nikt nie może się o tym dowiedzieć, w przeciwnym razie prawdodziejka zostanie wykorzystana jako narzędzie między walczącymi ze sobą imperiami, gdy dwudziestoletni rozejm dobiegnie końca. Iseult z kolei pochodzi ze znienawidzonego koczowniczego ludu Nomatsów. Odrzucona przez inne nacje z powodu swoich hebanowych włosów oraz skośnych oczu, wygnana z własnego plemienia przez swoje magicznych braki jako więziodziejki, zna jedynie życie u boku Safi. Przyjaciółki nie spodziewają się jednak, jak wielką rolę przyjdzie im odegrać w losie ich upadającego świata. 

Początek był dla mnie naprawdę trudny do przejścia. Nie do końca odpowiadał mi styl pisania Susan Dennard, wszystko wydawało mi się strasznie chaotyczne. Męczyłam się zwłaszcza przez pierwsze pięćdziesiąt stron Prawdodziejki, bo między pędzącą do przodu akcję autorka wplotła dziwne nazwy konieczne do zrozumienia wykreowanego świata bez dokładnych wyjaśnień i wszystko mi się ze sobą mieszało. Nie wiedziałam, czy powinnam skupić się na kolejnych zaskakujących wydarzeniach, czy jednak poświęcić więcej czasu na zrozumienie magicznej rzeczywistości. Według mnie dużym ułatwieniem byłby jakiś słowniczek, który zawierałby odpowiednie wytłumaczenie danego terminu, niestety jednak jesteśmy zdani sami na siebie. Susan Dennard wrzuciła nas na głęboką wodę już od pierwszego zdania, jednak kiedy całe szaleństwo i gorączkowość pierwszych pięćdziesięciu stron poszły w niepamięć, zaczęłam naprawdę mocno ekscytować się lekturą Prawdodziejki. Czytanie tej powieści to jedna, wielka, nieprzewidywalna przygoda, która mocno wciąga.

Opisy akcji były porywające i dynamiczne, a w dodatku z wyczuciem zostały zrównoważone przez informacje dotyczące Czaroziem oraz panujących na nich praw, chociaż nie ukrywam, że obraz świata wydaje mi się być wciąż niepełny. Mimo to pozostaje intrygujący. Rzeczywistość wykreowana przez Susan Dennard kryje w sobie niezrównany potencjał i liczę na to, że z kolejnymi tomami będzie się pięknie rozrastać na naszych oczach. Zostało mnóstwo do odkrycia i wydaje mi się, że autorka doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc czekam na asy, które znajdują się w jej rękawie. Zwłaszcza że ma duże pole do popisu ze względu na cztery perspektywy występujące w powieści. Naszymi narratorami zostały nie tylko Safiya oraz Iseult, ale także Merik, książę-admirał upadającego, cierpiącego głodu królestwa i Aeduan, mnich z zakonu szkolącego w zabijaniu będący krwiodziejem posiadającym przerażającą moc. Z reguły faworyzuję którąś z perspektyw, jednak każda z nich była tak fascynująca, że z przyjemnością oddawałam się danej narracji, bo każdy z bohaterów oferował zupełnie coś innego. 

Prawdodziejka jest reklamowana jako powieść, gdzie głównym wątkiem jest przyjaźń między głównymi bohaterkami i pod tym względem nie zostałam zawiedziona. Więź Safi oraz Iseult została pięknie przedstawiona oraz odpowiednio wyeksponowana na tle innych wątków. Oddzielnie dziewczęta podejmowały głupie decyzje i zdarzało się, że wywoływały u mnie zgrzyt zębów, ale razem stanowiły duet nie do pokonania, wydobywały z siebie nawzajem te najlepsze cechy i od razu sympatia do nich wzrastała nawet dziesięciokrotnie. Bardzo się cieszę, że Susan Dennard uczyniła z ich przyjaźni tak wartościowy wątek, bo zdecydowanie brakowało mi powieści, w której podobnie silna więź grałaby pierwsze skrzypce. Autorce udało się z nich obu uczynić mocne osobowości, choć w zupełnie inny sposób i początkowo sądziłam, że któraś z nich bardziej przypadnie mi do gustu, lecz zostały tak błyskotliwie wykreowane, że każda z nich oczarowała mnie na swój własny sposób. Safi jest nieokiełznana, uparta, ekspresyjna i lekkomyślna, a Iseult niezwykle powściągliwa, rozważna oraz wycofana. Każda z nich ma swoje wady i zalety, każda poszukuje własnej ścieżki i zmaga się z innymi problemami, jednak zawsze może liczyć na swoją więziosiostrę. Są niesamowicie różne, ale priorytetem zawsze jest dla nich przyjaciółka i to było ogromnie inspirujące.

To nie jest nawet ułamek tego, co chciałabym powiedzieć wam o Prawdodziejce. To była tak złożona, skomplikowana, a jednocześnie przyjemna lektura, że trudno mi w krótkim poście zawrzeć wszystkie moje odczucia. Jedno jest pewne – ta powieść ma szansę rozrosnąć się do serii, która na dłużej zadomowi się w moim serduchu. Po przebrnięciu przez trudny początek było już tylko lepiej, a jeśli Susan Dennard utrzyma tę tendencję, spodziewam się naprawdę interesującej, błyskotliwej serii fantasy z natłokiem szalonej akcji, która porwie czytelnika. Prawdodziejka dość niespodziewanie dla mnie stała się jedną z lepszych książek, które przeczytałam tej jesieni i nie mogę się doczekać, by dorwać drugą część w swoje ręce!


Seria Czaroziemie:
Prawdodziejka // Wiatrodziej // ...
Czytaj dalej »

środa, 19 października 2016

Guilty pleasures, czyli w ogóle nie czuję się winna

0
źródło
Poznaliście już moje TOP 5: Guilty pleasures. Opublikowanie tego posta było momentem przełomowym, bo podczas wymieniania kolejnych serii, które zajmują specjalne miejsce w moim sercu, mimo że daleko im do ambitnych klasyków literatury, zrozumiałam, że nie mam żadnego powodu, by wstydzić się tego, że uwielbiam te książki. Pojęcie guilty pleasure może odnosić się do wszystkiego, nie tylko do książek (głównie powieści z gatunku YA są określane w ten sposób). Ludzie mówią tak choćby o piosenkach pop. Żaden miłośnik Black Sabbath nie przyzna się, że w ucho wpadła mu piosenka Britney Spears i potajemnie wzniósł jej różowy ołtarzyk w swoim domu. Podobnie jak poważny wykładowca akademicki nie będzie chciał się z nikim podzielić faktem, że wieczorami maniakalnie ogląda kolejne odcinki Jersey Shore. Takie przyjemności ukrywamy starannie przed światem, bojąc się reakcji nie tylko obcych osób, ale także najbliższych znajomych. I wiecie co? Mam tego dość. Dlaczego mam być zażenowana tym, że czytam young adult? Dlaczego mam czuć się źle z tym, że historia uważana przez innych za głupiutką powieść podbiła moje serce? Dlaczego mam przepraszać za to, że ckliwy romans wzbudził we mnie huragan emocji, a młodzieżówka była dla mnie większym arcydziełem niż nudnawy klasyk? Dlaczego mam czuć się gorsza od kogoś, kto chwali się przebrnięciem przez Ulissesa Jamesa Joyce'a?
Dlaczego mam czuć się winna z powodu czegoś, co sprawia mi ogromną radość?


Pięćdziesiąt twarzy Graya jest pod ostrzałem krytyki. Nie jestem w stanie zrozumieć fenomenu tej powieści i popularności, jaką zdobyła, ja sama nigdy nie czytałam tej książki i nie mam zamiaru. Ale to nie znaczy, że piętnuję osoby, dla których ta powieść jest ulubioną lekturą. Ilość krytyki, jaka spada na tych czytelników, jest naprawdę szokująca. A wszystko to w imię czego? Żebyśmy czuli się lepsi, bo mamy bardziej wyrafinowany gust? To niedorzeczne! Podobnie dzieje się w wypadku Zmierzchu. Tak, czytałam całą serię. Podejrzewam, że większość z was również ma ją za sobą. Po tylu latach dostrzegam w niej te wszystkie mankamenty i zdaję sobie sprawę z tego, że Zmierzch nie jest wspaniałym cyklem. Ale dla dwunastolatki to było coś wspaniałego i innowacyjnego. Podejrzewam, że osoby, które teraz najbardziej hejtują (bo na pewno nie krytykują) Stephanie Meyer i jej serię są byłymi największymi fanami Zmierzchu, a teraz po prostu odczuwają z tego powodu zażenowanie, które muszą jakoś ukryć pod płaszczykiem niechęci i odrazy.


Tak naprawdę niemal wszystkie książki, które czytam, można by określić mianem guilty pleasures. Tak to jest, że na powieści young adult z reguły patrzy się z góry. Zdążyłam już parę razy usłyszeć, że ten gatunek jest wręcz rakiem literatury lub ktoś nie potrafił zrozumieć, jak tak inteligentna osoba potrafi czytać coś takiego. Wyśmiewano mnie, bo to, co czytałam, było zbyt dziewczęce lub za mało intelektualne. Przez kilka chwil czułam się źle, ale później przyszedł moment zastanowienia. To, że czytam young adult, nie umniejsza mojej wiedzy. Nie sprawia też, że jako czytelnik czy człowiek jestem gorsza. Całym serduchem kocham powieści młodzieżowe i żadna krytyka nie jest w stanie mnie powstrzymać przed sięganiem po kolejne książki z tego nurtu. Więc dlaczego miałabym się wstydzić? Zdecydowałam się nie przejmować. Mam zamiar korzystać z tego, co oferuje mi gatunek young adult, niezależnie od tego, co myślą inni.
I wierzę, że to jedyny słuszny sposób. Przestań się przejmować. Nie zwracaj uwagi na opinie innych. Liczy się tylko to, co cię uszczęśliwia, a skoro uszczęśliwia cię miłość do Hugh Granta, piosenki Last Christmas Wham! czy oglądanie Pamiętników z wakacji, dlaczego masz czuć się z tego powodu winna?


To samo dotyczy innych guilty pleasures, nie tylko literatury. Będę słuchała i śpiewała na całe gardło piosenki z High School Musical czy Camp Rock, będę chodziła do kina na bajki dla dzieci z podniesioną głową, w zaciszu domowym będę płakała na filmach nakręconych na podstawie powieści Nicholasa Sparksa, mimo że są ckliwe i opierają się na tych samych schematach. Nie będę przejmowała się opiniami innych. Nie będę wstydziła się tego, co kocham. Nie czuję się winna z powodu rzeczy, które dają mi szczęście.


A Wy co sądzicie o guilty pleasures? Uznajecie ich istnienie i odczuwacie z ich powodu wstyd czy może wyrwaliście się z tego błędnego koła i wiecie, że nie warto się przejmować opiniami innych? Dajcie znać w komentarzach! Chętnie też posłucham o nieprzyjemnościach, jakie mieliście z powodu czytanej książki/oglądanego filmu/słuchanej muzyki. Narzekajcie, ile chcecie! Wydaje mi się, że to naprawdę ważny temat, bo takie zachowanie jest po prostu nie fair w stosunku do każdej osoby. Nikt nie powinien się wstydzić tego, co lubi.
Czytaj dalej »

niedziela, 16 października 2016

Zaczekaj na mnie, czyli odbudowywanie zaufania pod Koroną Północy

0
Jeżeli dobrze liczę, Zaczekaj na mnie to moja siódma książka Jennifer L. Armentrout, ale wciąż nie mam dość ani kreowanych przez nią historii, ani jej stylu. Oczywiście niektóre jej powieści są lepsze, inne gorsze, jednak ta autorka nie schodzi poniżej pewnego poziomu, dzięki czemu wiem, że każda kolejna lektura jej książki będzie udana. Nie inaczej było w wypadku Zaczekaj na mnie – jest to pierwsze New Adult napisane przez Jennifer L. Armentrout, po które sięgnęłam i choć nie dorównuje moim ulubionym seriom tej autorki, zdecydowanie jest godne uwagi.

Są rzeczy, na które warto czekać…
Dziewiętnastoletnia Avery Morgansten ma nadzieję, że po wyjeździe do college'u ucieknie od tragedii sprzed pięciu lat, która odmieniła jej życie. Szuka spokoju i zapomnienia. Nie chce zwracać na siebie uwagi, chce się uczyć. Nie wyobraża sobie miłości.
Są rzeczy, których warto doświadczyć…
Ale Cameron, chodzący ideał, metr dziewięćdziesiąt o elektryzujących błękitnych oczach, budzi w niej uczucia, z których, jak myślała, na za-wsze ją obrabowano. Których najbardziej się boi…
Są rzeczy, których nie powinno się przemilczać…
Wtedy przeszłość powraca. Zaczynają się maile i telefony z pogróżkami...
Ale są rzeczy, o które warto walczyć…
Opis z LubimyCzytać

Zaczekaj na mnie to niestety powieść-schemat. Został tutaj użyty bardzo popularny motyw z literatury New Adult, a całość potoczyła się raczej przewidywalnie. Początkowo autorka starała się trzymać w tajemnicy szczegóły trudnej przeszłości Avery, ale nie sądzę, by znalazła się choć jedna osoba, która nie domyśliła się, jak J. Lynn chce poprowadzić fabułę. To było tak oczywisty wątek, że aż rozczarowujący. Żałuję, że pisarka nie zdecydowała się go mocniej rozbudować, bo zwłaszcza po zakończeniu widać, że mogła wycisnąć z tego pomysłu o wiele więcej niż jedynie wplątać go jako mało znaczący dodatek nadający całości dramatyzmu. Przez większość czasu akcja toczyła się dość leniwie, kolejne wydarzenia zawierały w sobie subtelny wdzięk i urok, lecz brakowało w tym jakiejś porywającej iskry. Wszystko kręciło się wokół relacji Camerona oraz Avery, właściwie nie wyszliśmy poza ramy ich więzi w Zaczekaj na mnie i szczególnie mnie to zawiodło, ponieważ pojawiały się zaczątki interesujących wątków pobocznych, ale J. Lynn ucinała je niemal od razu, stawiając w całości na nieskomplikowaną historię miłosną.

Jak już wspominałam jest to już kolejna powieść tej autorki, którą przeczytałam, jednak zdumiewa mnie, jak bardzo postaci z poszczególnych serii się od siebie różnią. Avery nie jest kolejną Katy czy Laylą (chociaż z tą ostatnią ma trochę cech wspólnych), a Cameron znacząco różni się i od Daemona, i od Rotha czy Zayne'a. Po raz kolejny będę się rozpływać w zachwytach nad męską postacią wykreowaną przez Jennifer L. Armentrout, lecz mam nadzieję, że mi to wybaczycie – bo mam naprawdę dobry powód. Literatura New Adult przyzwyczaiła nas do dwóch typów bohaterów: tajemniczego, odpychającego dupka będącego złym chłopcem oraz zranionego artysty o pięknej duszy. Nie ma nikogo pomiędzy, żadnego zwykłego chłopaka z sąsiedztwa i właśnie tutaj na scenę wkracza Cam. Był tak... cudownie normalny. Co prawda musiał odpokutować jedno zdarzenie z przeszłości, ale na próżno szukać w jego kreacji sztucznej dramaturgii. To opiekuńczy, pewny siebie i twardo stąpający po ziemi młody mężczyzna, który wie, czego chce od życia i nie szczędzi wysiłku, by to dostać. W dodatku ma wspaniałe poczucie humoru, jego słowa nieustannie wywoływały szczery uśmiech. Od dłuższego czasu nie czytałam książki z takim bananem na twarzy, a to wszystko zasługa Camerona. Ta autorka po prostu tworzy wspaniałe męskie postaci i zupełnie nie jestem odporna na ich urok!

Sprawa ma się trochę inaczej z Avery, która swoim niezdecydowaniem doprowadzała mnie do szału, ale dzięki temu widać, jak wielką przemianę przeszła na przestrzeni całej historii. Na początku zmiany były niezauważalne, jednak z czasem z zahukanej, niepewnej dziewczyny przeistoczyła się w zdecydowaną młodą kobietę zdolną stawić czoła przeciwnościom losu. Trzeba było na to poczekać i w międzyczasie dała radę podjąć kilka decyzji, po których wyrywałam sobie włosy z głowy, lecz na pewno nie jest to najgorsza główna bohaterka z gatunku New Adult.

Zaczekaj na mnie to słodka, niezobowiązująca powieść. Może nie wzbudziła we mnie huraganu emocji, może nie zaliczę jej do najlepszych NA, jakie w życiu czytałam, może była zwykłą, normalną i schematyczną historią miłosną, jednak zdecydowanie zostawiła w moim serduchu ciepło, które ogrzało mnie w tę chłodną, nieprzyjazną, jesienną pogodę. To powieść na jeden wieczór, ale za to wypełniony humorem, niespodziewanym wdziękiem oraz przejmującym urokiem.


Seria Czekam na ciebie:
Zaczekaj na mnie // Zaufaj mi // Bądź ze mną // Zostań ze mną // Zapomnij ze mą // Pozwól mi pragnąć
Czytaj dalej »

czwartek, 13 października 2016

Misja Ambasadora, czyli zagraniczne intrygi, zepsucie w Gildii Magów i przestępcze imperium

0
Trudi Canavan zdecydowanie zalicza się do grona moich małych, grzesznych przyjemności. Jej książki zaczęłam czytać już pod koniec podstawówki, absolutnie zachwycona niesamowitymi krainami stworzonymi od podstaw przez autorkę, która w tamtym okresie była moją pisarską idolką. Potem na długi czas rozstałam się z twórczością Trudi – ostatnią jej powieść przeczytałam prawie pięć lat temu. Miesiąc guilty pleasures dał mi jednak odpowiedniego kopa do przypomnienia sobie, za co pokochałam Canavan i postanowiłam sięgnąć po jej trylogię, która na mojej półce zalega od naprawdę długiego czasu – po Trylogię Zdrajcy.

Lorkin, syn nieżyjącego Wielkiego Mistrza Akkarina, wybawiciela miasta, oraz Sonei, jednej z najpotężniejszych magów w Imardinie, odczuwa presję, by dokonać równie wielkich czynów co jego sławni rodzice. Kiedy więc Mistrz Dannyl postanawia objąć posadę Ambasadora Gildii w Sachace, chłopak zgłasza się na jego asystenta w nadziei, że uda mu się znaleźć cel, za który warto walczyć, mimo że w tym kraju czeka na niego jedynie zguba. Kiedy nadchodzi wieść, że Lorkin został porwany, prawo zabraniające Czarnym Magom opuszczania miasta pozwala Sonei jedynie mieć nadzieję, że Dannyl pomoże jej synowi. Sama za to musi skupić się na tajemniczym Łowcy Złodziei polującym na przywódców grup przestępczych w mieście. Kiedy rodzina jej najlepszego przyjaciela, Cery'ego, zostaje zamordowana, Sonea wie, że sprawy powoli wymykają się spod kontroli, a w mieście albo pojawił się dziki mag, albo ktoś z Gildii Magów zabija kolejnych Złodziei.

Nie będę ukrywać, że po Misję Ambasadora sięgnęłam głównie dlatego, że przedstawia dalsze losy Sonei – gdyby historie kręciła się jedynie wokół Lorkina, prawdopodobnie w ogóle nie zabrałabym się za czytanie tej powieści i niewiele bym straciła, bo jego losy w ogóle mnie nie interesowały, a do tego jego kreacja jest dość słaba i, ogólnie rzecz biorąc, podejmuje beznadziejne decyzje, przez które co chwila robiłam facepalma. Jednak wszystko po kolei. W Misji Ambasadora mamy cztery różne perspektywy – Lorkina, Sonei, Dannyla oraz Cery'ego – które zostały ze sobą połączone w taki sposób, że ostatecznie żadna z nich nie staje się nużąca po dłuższym czasie i nie wybija się na pierwszy plan. Oczywiście faworyzowałam jedną z narracji i przyłapywałam się na tym, że kartkuję książkę w poszukiwaniu danej perspektywy, ale nie odbiegały one od siebie drastycznie poziomem, dlatego nie mogę bardzo narzekać.

Trzeba to powiedzieć otwarcie – Trudi Canavan zdecydowanie nie jest mistrzynią tworzenia wyrazistych postaci. Gdyby nie imiona, bohaterowie prawdopodobnie zlewaliby się w mojej pamięci w jedną bezkształtną masę. Mam wrażenie, że w Trylogii Czarnego Maga poszczególne sylwetki były mocniej i lepiej zarysowane, tutaj trochę zabrakło charakteru. Jest jednak rzecz, z którą autorka ta radzi sobie doskonale – mianowicie są to relacje między bohaterami. Ich wzajemne interakcje i różnorodność targających nimi uczuć względem danej osoby były doskonale przedstawione oraz wyważone.

Misja Ambasadora toczy się niezwykle leniwym rytmem. Niby na horyzoncie pojawiają się niebezpieczeństwa, ale zupełnie zabrakło napięcia i elementu zaskoczenia. Większość wątków była przewidywalna, liczyłam na to, że może w ostatniej chwili autorka wywinie nam jakiś numer i jednak postawi na zaskakujące rozwiązanie, jednak nic z tego. Brakowało jakiejś konkretnej akcji, intensywności przeżyć, czegoś, co sprawiłoby, że poderwałabym się z łóżka albo zachodziłabym w głowę, jak autorce udało się na to wpaść. Również świat wykreowany przez Trudi Canavan w Misji Ambasadora stracił swój blask. Miałam nadzieję, że autorka skorzysta z niezwykłej okazji, jaką była podróż do zamkniętej dla magów w poprzednich tomach Sachaki i rozszerzy naszą wiedzę o realiach tej powieści, ale zupełnie się zawiodłam. Canavan bazowała na ustaleniach zawartych w Trylogii Czarnego Maga, przez co zupełnie zabrakło mi jakiegoś urozmaicenia, szerszego spojrzenia na inne nacje oraz kultury.

Ostatecznie Misję Ambasadora odbieram pozytywnie, choć bez fajerwerków. Z wyjątkiem Sonei, nie zaangażowałam się specjalnie w losy bohaterów, z umiarkowanym zainteresowaniem poznawałam kolejne wydarzenia, jednak nie czułam dużej potrzeby, by dowiedzieć się, co jeszcze autorka dla nas przygotowała. Ot dobrze skonstruowana historia, która nie pochłania, ale wciąga na tyle, że nie chce się jej od razu odłożyć na bok. Nie zakochałam się, lecz nie mogę też powiedzieć, że powieść mi się nie podobała – mimo to spodziewałam się czegoś nieco lepszego i jestem odrobinę rozczarowana przewidywalnym kierunkiem, w którym podążyła fabuła. Misja Ambasadora to książka dobra na chwilę relaksu z herbatą i pod kocykiem, ale raczej nie dostarczy szalonych wrażeń ani nie zauroczy kreacją postaci czy świata.


Trylogia Zdrajcy:
Misja Ambasadora // Łotr // Królowa Zdrajców
Czytaj dalej »

poniedziałek, 10 października 2016

Bezduszna, czyli nadnaturalne stworzenia panoszą się w XIX-wiecznej Anglii

0
Co jest największym z największych guilty pleasures książkoholików? Niezaprzeczalnie paranormal romance! Jest to taki gatunek, że nierzadko wstydzimy się przyznać do pochłaniania podobnych historii, bo nie ukrywajmy – są one głupiutkie, płytkie i odmóżdżające – ale i tak od czasu do czasu kochamy się w nich zanurzyć. Ponieważ październik obwołałam miesiącem guilty pleasures, uznałam, że jestem w pełni usprawiedliwiona, by pozwolić sobie na szaleństwo z tym gatunkiem i dzisiaj przychodzę do Was z recenzją Bezdusznej Gail Carriger. 

Alexia Tarabotti to pół-Włoszka, stara panna, a na dodatek nie ma w sobie ani grama duszy – oznacza to, że jest w stanie neutralizować właściwości nadnaturalnych stworzeń, które ogłosiły swoje istnienie za czasów panowania królowej Wiktorii. Jej życie jest już wystarczająco skomplikowane z powodu tych trzech elementów, ale jak na złość sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót, gdy Alexia zostaje zaatakowana przez wygłodzonego, nieznającego zasad wampira i przypadkowo go zabija. Lord Maccon, czyli wyjątkowo gburowaty i zabójczo przystojny wilkołak, z którym panna Tarabotti od dawna ma na pieńku, wszczyna śledztwo na rozkaz królowej. Jedne wampiry znikają, inne pojawiają się znienacka, a Alexia zostaje wciągnięta w sam środek zamieszania, stając się celem nieznanych napastników. Czy uda jej się rozwikłać tę dziwną zagadkę, która wstrząsnęła życiem londyńskiej socjety?

Bezduszna nie jest typowym paranormalnym romansem, co niezwykle mnie ucieszyło. Po pierwsze, nie mamy do czynienia z nastolatkami, a z dojrzałymi już ludźmi. Główna bohaterka ma dwadzieścia siedem lat, a lord Maccon liczy sobie kilka stuleci, przez co ich relacja nie przypomina kolejnej słodkiej, głupiutkiej miłości. Po drugie, autorka dużo czasu poświęciła na wykreowanie świata, co rzadko się zdarza w tego typu historiach. Bardzo zgrabnie połączyła ona realia XIX-wiecznej Anglii z istnieniem wampirów, wilkołaków, duchów oraz innych nadnaturalnych stworzeń, przez co samo tło było już niebanalne i warte uwagi. To niezwykłe połączenie miało prawo nie zagrać, jednak jakimś sposobem Gail Carriger wyciągnęła z tych dwóch światów to, co najlepsze, połączyła w jedną, zaskakująco ciekawą rzeczywistość, dodając jeszcze coś od siebie do kreacji i zachowań różnych bestii! Po trzecie, to nie miłość jest głównym wątkiem Bezdusznej, a kryminalna tajemnica związana ze znikaniem samotników wśród wampirów i wilkołaków, przez co ta książka nie jest ani mdła, ani nudna. Na pierwszy plan wysuwa się także niesamowita zdolność Alexii, która nieustannie pakuje ją w coraz większe tarapaty.

Jednak mimo iż Bezduszna nie jest typowym przedstawicielem paranormal romance, nie znaczy to, że jest książką dobrą. W pewnym momencie to wszystko zupełnie się rozjechało, zapanował totalny chaos, a końcówka to po prostu miszmasz wszystkiego. Kryminał, komedia, miłość, nadnaturalność, oszustwa, wszystko nałożyło się na siebie w przeciągu kilku kartek, co zepsuło cały efekt. Przede wszystkim najbardziej przeszkadzał mi język, jakim została napisana cała powieść – jest on bardziej dziewiętnastowieczny niż styl, jakim zostały napisane książki pochodzące z tego okresu. Autorka postawiła również na dowcipną narrację, przez co całość wypadła sztucznie, wydawało się to być nadmiernie wymuszone i uniemożliwiało całkowite wciągnięcie się w fabułę, chociaż na pewno tworzyło niepowtarzalny klimat. Również romans nie do końca wyszedł autorce – odbiegł on od standardów dotyczących tego gatunku, ale za to Gail Carriger przesadziła w drugą stronę. Była to przysłowiowa relacja kto się czubi, ten się lubi, które wprost uwielbiam, jednak w wykonaniu Alexii i Maccona wypadło to naprawdę kiepsko. Te ich przepychanki były zupełnie niedorzeczne, wzbudzały raczej politowanie. W jednej chwili skakali sobie do gardeł, w drugiej się całowali, a ja zupełnie przeoczyłam moment, w którym pojawiło się głębsze uczucie. Że nie wspomnę o tym, że przybrało ono bardzo fizyczną formę.

Bezduszna to niebanalny przedstawiciel paranormal romance, ale mimo wszystko spełnia tę samą rolę, co pozostałe powieści z tego gatunku – bawi, wciąga, lecz nie zostawi po sobie w pamięci trwałego śladu. Alexia to pyskata, nieprzejmująca się konwenansami stara panna, Maccon przystojny, gburowaty, nieokrzesany wilkołak, znalazło się też miejsce dla dystyngowanego wampira, więc bohaterowie wpisują się w znany schemat. Nie da się ich nie polubić, jednak patrzy się na nich z politowaniem. Tło historii zostało naprawdę dobrze wykreowane, ale samej fabule brak proporcjonalności – przez bardzo długi czas większość kręci się wokół podchodów Alexii oraz Maccona, podczas gdy końcówka jest pełna szokujących wydarzeń i wyjaśnień, które nawarstwiły się na siebie. Bezduszna jest przyjemnym, trochę dziwacznym tworem, który czyta się szybko, a zapomina jeszcze szybciej przez niewykorzystany potencjał. Raczej nie sięgnę po kolejne tomy, jeden mi w zupełności wystarczy.


Cykl Protektorat parasola:
Bezduszna // Bezzmienna // Bezgrzeszna // Bezwzględna // Timeless
Czytaj dalej »

piątek, 7 października 2016

TOP 5: Guilty pleasures

0

Są takie książki, które nie mają prawa nam się podobać i w głębi duszy wiemy, że nie stoją one na najwyższym poziomie – ale guess what, nasze serce ma głęboko w poważaniu zdrowy rozsądek i po prostu zakochuje się w tych powieściach, a potem my spalamy buraka, gdy ktoś pyta nas o zdanie, bo wstyd się przyznać, że pałamy nieokiełznaną miłością do jakiejś pozycji. Guilty pleasures są nieodzowną częścią życia czytelnika i dzisiaj chciałabym Wam pokazać pięć serii, które teoretycznie nie powinny mnie zachwycić, a jednak jakimś cudem stało się inaczej. To takie oglądanie Trudnych spraw czy Ekipy z Warszawy/uwielbienie dla filmów na podstawie powieści Nicholasa Sparksa/nucenie na okrągło piosenek Spice Girls, Backstreet Boys, Britney Spears czy przebojów innych obciachowych wykonawców/zaglądanie do magazynów w stylu Życie na gorąco literatury, jeśli ma to jakikolwiek sens ;)

Seria o Stephanie Plum 
W Ameryce liczy już sobie dwadzieścia jeden części, w Polsce wydano ich piętnaście, z czego ja przeczytałam trzynaście. Mogłoby się wydawać, że w pewnym momencie powinnam się zmęczyć przygodami nieudolnej łowczyni nagród, ale wciąż z ogromną ochotą zagłębiam się w kolejne części, nie czując znużenia, bo każdy tom jest po brzegi naładowany akcją, humorem i absurdalnymi wydarzeniami, więc po prostu nie można się nudzić podczas czytania o kolejnych przeżyciach Stephanie. Ta seria łączy w sobie właściwie wszystko, co jest wyznacznikiem dobrej zabawy: kryminalna intryga, pociągający bohaterowie, niedorzeczne wydarzenia, które wywołują wybuchy śmiechu u czytelnika, zawrotne tempo akcji. Te książki są lekkie, wciągające, zabawne. Poprawa nastroju gwarantowana!

1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń
Całą serię przeczytałam właściwie na jednym tchu i to jeszcze w 2011 roku, a do tej pory pozostaje jedną z moich ulubionych i doskonale pamiętam poszczególne sceny, które wywarły na mnie największe wrażenie. Wszystkie inne cykle Meg Cabot były raczej średnie, ale 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń? To był ogień. Mówi się, że Celaena Sordothien to obecnie najbardziej kick-assowa bohaterka w literaturze młodzieżowej, ale w bezpośrednim starciu nie wiem, czy miałaby szansę z badassową Jess, która przy wzroście 155 cm biła się z mięśniakami dwa razy większymi od niej, a przy tym nie posiadała wieloletniego szkolenia na zabójczynię. Kiedy byłam młodsza, chyba potrafiłam być bardziej obiektywna, bo dość nisko oceniłam poszczególne części na LubimyCzytac, ale kurczę, ile ja miałam zabawy podczas czytania tej serii! Każdy tom wypełniony był po brzegi akcją, która momentami była absurdalna, oraz świetnym poczuciem humoru. Tak, nie jest to seria ambitna, właściwie z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że jest raczej płytka, może nawet głupiutka i mocno stereotypowa. Ale to nie ma żadnego znaczenia, bo kocham całym sercem tę zwariowaną, wybuchową historię i nawet upływające lata nie są w stanie tego zmienić.
P. S. Możecie mi wierzyć na słowo, nigdzie nie znajdziecie lepszej sceny prawie zaręczyn. Na samą myśl nie mogę przestać się śmiać.

Inne Anioły
To jedna z pierwszych serii, która wywołała we mnie ogromne emocje. Pamiętam, z jaką niecierpliwością czekałam na kolejne tomy, jak bardzo zżyłam się z bohaterami i jak mocno im kibicowałam. Wtedy ta seria nie przypominała żadnej innej, jaką czytałam i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nadal wyróżnia się pewnymi rozwiązaniami fabularnymi zastosowanymi przez autorkę mimo upływu lat. Te książki były po brzegi wypełnione akcją, nie było miejsca na nabranie oddechu, a intryga była naprawdę zawiła. Miałam mnóstwo frajdy podczas czytania, wspominam tę serię z szerokim uśmiechem na ustach, bo to, przez jaki huragan emocji przechodziłam razem z Dru... tego nie da się opisać! Po dziś dzień Inne Anioły pozostają jedynym cyklem, w którym nie potrafię rozstrzygnąć trójkąta miłosnego, bo zarówno Gravesa, jak i Christophe'a kocham równie mocno. A zakończenie? Złamało mi serce. Wciąż mam je w pamięci i wciąż wzbudza we mnie taki sam uczuciowy rollercoaster. Przy Innych Aniołach śmiałam się i płakałam i chociaż wiem, że to paranormal romance, który nie stoi na najwyższym poziomie, nie potrafię patrzeć na tę serię przez taki pryzmat.

Piękna katastrofa
Piękna katastrofa jest jedną z pierwszych książek New Adult, po jakie sięgnęłam i wiem, że na wielu płaszczyznach ta powieść jest dosłownie tragiczna, nie zmienia to jednak faktu, że czytanie Pięknej katastrofy było emocjonalnym huraganem. Nawet jeśli w pewnym momencie zaczynało to przypominać Modę na Sukces, bo Abby i Travis schodzili się tylko po to, by zaraz ze sobą zerwać. Serio, nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej książce było tyle rozstań i powrotów, w pewnym momencie stało się jasne, jak bardzo toksyczna jest ich relacja, ale kogo to obchodzi? Ja bawiłam się świetnie i z całych sił trzymałam kciuki za tę dwójkę, po prostu oddychałam tą powieścią i chyba nawet zarwałam przy niej dobrą część nocy, bo wiele można o niej powiedzieć, ale nie to, że jest nudna, bo jest wypełniona akcją i różnorodnymi wątkami. W głębi duszy wiem, że Piękna katastrofa jest strasznie chaotyczna, niedojrzała i mało wiarygodna, ale guilty pleasures rządzą się własnymi prawami ;)


Dark Elements
Na pierwszym miejscu znajduje się sprawca całego tego postu, czyli pierwsza część trylogii Dark Elements. Ognisty pocałunek zupełnie mnie zaskoczył, bo powieści zajmujące poprzednie miejsca czytałam co najmniej dwa lata temu i sądziłam, że zrobiłam się już za stara, by zakochać się w podobnym paranormal romance. Skucha. O. MÓJ. BOŻE. Co to jest za książka! Tak strasznie się wciągnęłam w całą historię, że nie mogłam się od niej oderwać, a potem nie potrafiłam przestać o niej myśleć. Od dawna nie czułam tak palącej potrzeby sięgnięcia po kolejny tom. Nie wiem, co takiego Jennifer L. Armentrout ma w sobie, że po prostu uzależnia. Ja wiem, że postaci, zwłaszcza główna bohaterka, mogą być irytujący i nie prezentują sobą za wiele. Rozumiem, że zostały tutaj wykorzystane chyba wszystkie możliwe schematy z literatury młodzieżowej. Jestem w pełni świadoma tego, że nie ma w tej powieści niczego nowatorskiego, interesującego czy błyskotliwego. Obiektywnie patrząc – to nie jest dobra książka. ALE WHO CARES? Nie interesuje mnie poziom, na jakim stała ta lektura, bo... Jestem oczarowana, zachwycona i oszołomiona Ognistym pocałunkiem. I tyle.


To teraz czas na Was - podzielcie się swoimi guilty pleasures, aż umieram z ciekawości! Czy któraś z powyższych serii również wami zawładnęła wbrew zdrowemu rozsądkowi? To może być cokolwiek, chętnie poznam Wasze grzeszne przyjemności z zakresu nie tylko literatury, ale także muzyki czy kina! :) 
Czytaj dalej »

wtorek, 4 października 2016

Arktyczny dotyk, czyli pół-demon, pół-strażnik kontra reszta świata

0
Ognisty pocałunek, wbrew zdrowemu rozsądkowi oraz logice, zupełnie mnie oczarował i sprawił, że jedyne, o czym mogłam myśleć, to dalsze losy moich ulubionych bohaterów z tej serii. Ta trylogia w ostatnim czasie stała się moją największą guilty pleasure i nie boję się do tego przyznać. Mimo to przez bardzo długi czas nie mogłam się przełamać do sięgnięcia po Arktyczny dotyk – strasznie się bałam tego, co zastanę w środku po zaskakującym, bolesnym zakończeniu poprzedniego tomu. I chociaż ta powieść nie doskoczyła do wysoko ustawionej przez Ognisty pocałunek poprzeczki, była wspaniałą, emocjonującą przygodą.

Layla Shaw próbuje pozbierać kawałki swojego roztrzaskanego życia. Nie jest to łatwe w przypadku siedemnastolatki święcie przekonanej, że gorzej już być nie może. Co gorsza, z uwagi na tajemniczą moc, jaką włada dziewczyna, jej niewiarygodnie przystojny przyjaciel, Zayne, na zawsze pozostanie dla niej nieosiągalny.
Klan strażników, który od zawsze chronił Laylę, nagle zaczyna skrywać przed nią niebezpieczne sekrety. Do tego dziewczyna nie potrafi przestać myśleć o Rocie – grzesznym, seksownym, demonicznym księciu, który rozumie ją lepiej niż ktokolwiek.
Nagle moc Layli zaczyna się przekształcać, przez co może ona poznać smak zakazanego do tej pory owocu. W najmniej oczekiwanym momencie wraca do niej Roth, przynosząc wieści, które na zawsze mogą odmienić los dziewczyny. W końcu dostaje to, czego pragnęła, jednak na ziemi rozpętuje się piekło, liczba ofiar zaczyna wzrastać, a cena za szczęście może okazać się zbyt wysoka…
Opis z Lubimyczytać

Arktyczny dotyk wrzuca nas na prawdziwy rollercoaster emocji. Podobnie jak w pierwszym tomie akcja gna do przodu i nie można się oderwać od tej książki, chyba że przewróci się ostatnią kartkę, która zostawia nas ze zszokowanym wyrazem twarzy i myślami: co się przed chwilą wydarzyło? Jennifer L. Armentrout zaserwowała nam takiego cliffhangera, że chyba nie będę mogła zasnąć spokojnie do momentu, w którym będę trzymała w dłoniach trzecią część. Lektura tak bardzo mnie zaabsorbowała, że zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje dookoła mnie, liczyła się tylko ta niesamowita książka i pytania, które tłukły się przez cały czas po mojej głowie, bo Arktyczny dotyk zawiera w sobie mnóstwo tajemnic, zawiłych intryg oraz narastającego napięcia. Wzorcowo mnie w sobie rozkochał podobnie jak Ognisty pocałunek i trudno było mi przestać o nim myśleć. 

Na niekorzyść Arktycznego dotyku (chociaż to już baaardzo subiektywna kwestia) wpływa nadmiar Zayne'a i niedobór Rotha. Od początku nie ukrywałam swojej niechęci do Kamieniaka, który jest wyidealizowanym, anielskim chłopczykiem – tak mdłym, że już bardziej chyba nie można. Wszystko mnie w nim denerwuje, a jego kolejne decyzje sprawiały, że nie potrafiłam powstrzymać wywracania oczami i na moje nieszczęście w tej powieści było go mnóstwo. Po prostu między nim a Laylą nie ma żadnego iskrzenia, mimo to autorka uparła się na trójkąt miłosny i my, biedni, zdesperowani czytelnicy, musieliśmy znosić kolejne przydługawe wynurzenia Laleczki na temat perfekcyjnego Zayne'a a.k.a rozmemłanej kluchy. Od lukru w tych scenach bolały mnie zęby. Jestem całym sercem za grzesznym demonem, który jest tak cudownie wielowymiarowy, że mogę jedynie wzdychać z zachwytem. Tak, Jennifer L. Armentrout nie uchroniła go do końca przed schematem, ale Roth został tak wspaniale wykreowany i poprowadzony, że zupełnie nie zwraca się na to uwagi. Ze wszystkich bohaterów tej trylogii to właśnie jego charakter jest najbardziej skomplikowany, zawiły i mogłabym się nad nim rozpływać godzinami, dlatego rozumiecie, jak bardzo w moich oczach książka ucierpiała, gdy Rotha było mniej, a Zayne'a o wiele więcej. Skoro jesteśmy przy bohaterach, muszę również wspomnieć o Layli – wydawało mi się, że jest dla tej dziewczyny nadzieja, bo zaczynała akceptować swoją demoniczną stronę, ale później znowu zaczęła użalać się nad sobą, specjalnie izolowała się od innych, a potem narzekała, jaka jest biedna.

Co najlepsze, te wszystkie niedociągnięcia wcale nie sprawiły, że spojrzałam na trylogię Dark Elements inaczej. Wciąż z zawrotną wręcz prędkością pochłaniałam kolejne strony, całą sobą przeżywając to, co działo się z Laylą i nie mogąc się doczekać rozwiązania zagadki. Arktyczny dotyk za szybko się dla mnie skończył i podobnie jak w wypadku Ognistego pocałunku, znowu musiałam mierzyć się z kacem książkowym wywołanym powieścią napisaną przez Jennifer L. Armentrout, która plasuje się w ścisłej czołówce moich ulubionych autorów. Jak we wszystkich swoich książkach, zapewniła nam drugim tomem trylogii mnóstwo zaskakujących zwrotów akcji, dość zawiłą intrygę, ogrom napięcia trzymający na krawędzi fotela, buzujące w żyłach emocje oraz dawkę swojego fantastycznego, uzależniającego stylu. Jeżeli szukacie czegoś, co pochłonie was na długie godziny, które będą wydawały się sekundami i jesteście gotowi na szaloną jazdę bez trzymanki, serdecznie polecam wam Arktyczny dotyk Jennifer L. Armentrout.


Trylogia Dark Elements:
Ognisty pocałunek // Arktyczny dotyk // Ostatnie tchnienie
Czytaj dalej »

sobota, 1 października 2016

Kłamca, czyli Loki sieje zamęt w zastępach aniołów

16
Jak pewnie większość książkoholików, obecnie bardzo rzadko sięgam po książki rodzimych autorów. Na pewno nie jest to powód do dumy i usilnie staram się to zmienić poprzez dawanie szansy kolejnym polskim pisarzom. Jakub Ćwiek jest jednym z tych autorów, na których powieści czaję się od dłuższego czasu. Co prawda bardziej ciągnie mnie do Chłopców, ale o Kłamcy słyszałam dość dużo pozytywnych opinii, dlatego nie wahałam się, uznając, że to najwyższy czas, by zaznajomić się z twórczością kolejnego polskiego pisarza. Na razie wygląda jednak na to, że żaden rodzimy twórca nie jest w stanie mnie do siebie w pełni przekonać.

Odkąd nie ma Boga, anioły nie grają fair. I to tłumaczyłoby obecność Kłamcy...
Ocalony po szturmie na Valhallę Loki – adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców – postanawia przystać do zwycięzców i staje się anielskim chłopcem na posyłki.
Szybko jednak okazuje się, że w świecie, gdzie zabłąkane, mitologiczne bóstwa bratają się z piekielnymi demonami, niezwykłe zdolności boga kłamstwa służyć mogą znacznie ważniejszym celom. Wyćwiczone sztuczki doskonale dezorientują wroga, a bezwzględność i pogarda wobec regulaminów i zasad czynią go naprawdę groźnym przeciwnikiem zła i występku. Tak przynajmniej sądzą archaniołowie, coraz bardziej zależni od pomocy nowego sojusznika. I może mają rację…
Ale Loki ma własne plany.
Opis z LubimyCzytac

Wydaje mi się, że autor wyszedł z błędnego założenia, że każdy, kto sięgnie po tę powieść, będzie zaznajomiony z mitologią nordycką. Ja sama, gdybym niedawno nie przeczytała Magnusa Chase'a i bogów Asagrdu Ricka Riordana, nie miałabym do końca pojęcia, kto jest kim i co się dzieje, a już zwłaszcza nie potrafiłabym zrozumieć idei Ragnaröku i tego, jaką rolę mają w nim odegrać poszczególne postaci. Podejrzewam, że osoby wchodzące zupełnie bez przygotowania w fabułę Kłamcy, miałyby ciężki orzech do zgryzienia, bo autor tak naprawdę nie wytłumaczył żadnych zawiłości dotyczących religii Wikingów, a do tego pomieszał ją z innymi wierzeniami, łącząc mitologię nordycką z grecką, słowiańską, a nawet z wiarą chrześcijańską. To była jedna, wielka, wybuchowa mieszanka, w której ciężko było mi się odnaleźć. 

Chaos brał się nie tylko z połączenia różnych mitologii, ale również ze sposobu prowadzenia narracji. W powieści widzimy przebieg wydarzeń nie tylko z perspektywy Lokiego, ale także wielu innych osób, które nie zawsze mają jakieś duże znaczenie dla fabuły. Zmienia się nie tylko narrator, ale bardzo często pojawiały się nowe lokalizacje, które nie miały ze sobą żadnego związku, wprowadzając jeszcze większy zamęt. Praga, Hiszpania, Egipt, Wrocław, Nowy Jork, Montecarlo, Walhalla... A żeby było lepiej, różniły się także epoki i okresy czasowe, zdarzały się przeskoki między mileniami. Od samej myśli można dostać zawrotów głowy, nie wspominając o próbie połapania się w tej poszatkowanej, rozłożonej na wiele pojedynczych fragmentów fabule. Próbowałam znaleźć metodę w tym szaleństwie, ale poszczególne wątki rzadko się ze sobą wiązały. Zupełnie nie rozumiem zamysłu na tę książkę. Akcja pędzi do przodu, lecz nie potrafię się pozbyć wrażenia, że jest jakaś... płaska, bez określonego celu, puenty, mającego sens ogniwa spajającego kolejne wydarzenia.

Z tego powodu trudno mi też napisać cokolwiek o bohaterach. Loki, które teoretycznie jest głównym bohaterem i wokół którego kręci się większa część akcji, mimo wszystko jest dziwnie schowany i trudno mi określić jego charakter. Szczerze mówiąc, po Kłamcy spodziewałabym się czegoś o wiele lepszego. Niby jest błyskotliwy, ale nie do końca, niby jest oszustem, któremu nie można ufać, ale nie jest to aż tak dostrzegalne, niby robi wszystko po swojemu, starając się, by jego było na wierzchu, ale... No właśnie, cały czas czegoś mi w jego kreacji brakowało. Najlepiej wypadał w momentach, w których odsłaniał swoją ludzką twarz, jednak to zdecydowanie za mało. Moją uwagę zwrócił także archanioł Michał, lecz nie został on wystarczająco wyeksponowany, bym mogła napisać o nim coś więcej. 

Podsumowując, Kłamca nie jest książką złą. Pojedyncze fragmenty są wypełnione akcją, sarkastycznym humorem i niespodziewanymi wydarzeniami, trudno było przewidzieć, co zaraz się stanie. Bohaterowie są w miarę w porządku, przynajmniej nie irytują, a to zawsze trzeba zaliczyć na plus. Praca boga kłamstw dla aniołów sama w sobie jest interesującym pomysłem, chociaż jak na razie donikąd nie zmierza. Przeczytałam tę powieść dość szybko mimo momentów znudzenia, ale to pewnie dzięki niewielkiej objętości – to 270-stronicowa książeczka. Zdarzały się autentycznie zabawne momenty, lecz Kłamca nie jest powieścią, którą bym poleciła. Na razie nie wiem także, czy zabiorę się za kolejne części, ponieważ ich opisy raczej mnie nie zainteresowały, jednak zobaczymy.



Seria Kłamca:
Kłamca // Kłamca 2. Bóg marnotrawny // Kłamca 3. Ochłap sztandaru // Kłamca 4. Kill'em all
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia