czwartek, 29 września 2016

Podsumowanie września

28

Wrzesień był dla mnie niezwykle pracowitym miesiącem, właściwie w ogóle nie było mnie w domu, przez co moja blogowa aktywność nieco osłabła, jednak powoli zaczynam wracać do świata żywych. Trochę zajęło mi zorganizowanie czasu tak, by połączyć obowiązki z przyjemnościami, ale chyba w końcu udało mi się znaleźć złoty środek i teraz musi już być lepiej. Tymczasem wrzesień niepostrzeżenie zaczął chylić się ku końcowi i zanim się obejrzałam, musiałam pisać post z podsumowaniem miesiąca!

ZRECENZOWANE

DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Wrzesień okazał się dla mnie miesiącem nieustannej pracy, od dawna nie byłam aż tak zabiegana i z trudem udawało mi się odnaleźć chwilkę, by zanurzyć się w jakiejś książce. Naprawdę mnie to frustrowało, bo bardziej goniłam niż delektowałam się czytanymi powieściami. Zresztą, jak sami widzicie, większość historii nie wzbudziła mojego entuzjazmu, niemal wszystkie było po prostu średnio-dobre i strasznie żałuję, że nie udało mi się wyłonić jakiejś stuprocentowej perełki, która wywróciłaby moje czytelnicze życie do góry nogami. Najlepszą książką miesiąca zostaje Prawo Mojżesza Amy Harmon, bo ta powieść na dłuższy czas zagościła w moim serduchu, urzekając dojrzałością i sposobem przedstawienia artysty, chociaż do wybitności sporo jej brakuje. Natomiast miano najgorszej książki września zyskuje Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz Michelle Falkoff. Ta powieść nie miała w sobie nic specjalnego, momentami porządnie się wynudziłam, na szczęście nie jest to gruba lektura. Ugrzeczniona, skierowana bardziej do młodszej młodzieży, właściwie nieporuszająca tematu samobójstwa, mimo że wydawało się, iż wokół tego wątku będzie krążyła fabuła. Pod tym względem nie polecam. Strasznie się też cieszę, że po dłuższej przerwie na blogu znowu pojawił się post z serii Geek na tropie. W następnych miesiącach powinny pojawić się kolejne posty, czas też wrócić do TOP 5!
Plan na październik to przede wszystkim ogarnąć swoje życie ;) Pod koniec miesiąca jadę do Krakowa na swoje pierwsze Targi Książki w życiu i liczę na to, że będę się świetnie bawiła. Chciałabym też ogłosić październik miesiącem guilty pleasures! Już przygotowałam trochę postów na temat moich kulturalnych grzesznych przyjemności, na fanpage'u na pewno będę spamiła gifami z seriali i filmów, które pasują mi do tej kategorii. Gorąco zapraszam Was do otworzenia się w październiku na guilty pleasures, bo to najlepszy sposób na przegonienie jesiennej chandry i brzydkiej pogody! :D 


Czytaj dalej »

poniedziałek, 26 września 2016

Zima koloru turkusu, czyli mało zaskakująca, ale pełna uroku historia New Adult

18
Lato koloru wiśni zaskoczyło mnie tym, jak bardzo wciągnęłam się w tę historię. New Adult to bardzo specyficzny gatunek, który z reguły nie obfituje w uwielbiane przeze mnie szalone zwroty akcji, dlatego rzadko się zdarza, by jakaś powieść NA trzymała mnie na krawędzi fotela. Z książką Cariny Bartsch było inaczej, to było tak niesamowite, intensywne przeżycie, że już trzymając drugą część w dłoniach, miałam ciarki i nie wiedziałam, czego się spodziewać poza tym, że będzie to coś dobrego. Czy autorce udało się utrzymać poziom z pierwszego tomu?

Od czasu pamiętnej wycieczki pod namioty Elyas nie odezwał się do Emely ani jednym słowem. Właśnie teraz, gdy w końcu postanowiła dać mu szansę. Dziewczyna jest zdezorientowana tą nagłą zmianą w zachowaniu do tej pory aroganckiego, nachalnego Elyasa, zwłaszcza że uświadomiła sobie, jak bardzo pragnie jego towarzystwa. Emely nie może liczyć także na radę ze strony swojego tajemniczego internetowego wielbiciela, który przestał się do niej odzywać. Zagubiona studentka próbuje połapać się w swoich uczuciach i odkryć sekrety stojące za milczącą nieobecnością Elyasa oraz Luci.

Lato koloru wiśni pokochałam za słowne przepychanki między Elyasem a Emely, ich sarkastyczne docinki i nieustanne drażnienie się ze sobą wywoływały szeroki uśmiech na mojej twarzy, a ja wprost nie mogłam się doczekać ich kolejnego spotkania i ironicznych komentarzy. Wtedy to iskrzenie między nimi było niemal namacalne, a momenty, w których Elyas pokazywał swoje drugie, bardziej miękkie oblicze, jeszcze bardziej uwidocznione. W Zimie koloru turkusu niestety tego zabrakło i podejrzewam, że to przez to uważam drugą część za gorszą od pierwszej. Podczas gdy od Lata koloru wiśni po prostu nie mogłam się oderwać, a cała historia niezwykle skutecznie poprawiła mi humor, Zima koloru turkusu jest o wiele bardziej melancholijna, spokojna, refleksyjna. Nie tylko dlatego, że Emely ma złamane serce i świat widzi w bardziej stonowanych barwach, ale również dlatego, że Carina Bartsch do fabuły przemyciła rozważania na temat ciężkiej pracy lekarzy, którzy gubią się w machinie biurokracji oraz pieniędzy, a także poruszyła problem samobójstw i poczucia winy. Nie do końca pasowały mi one do lekkiego, przyjemnego charakteru tej duologii. 

Już przy okazji poprzedniego tomu miałam wiele do zarzucenia bohaterom i niestety moje podejście nie uległo zmianie. Emely wciąż jest tak samo irytująca, choć teraz z nieco odmiennych powodów. Na szczęście ilość wypadków spowodowanych jej niezdarnością została ograniczona do znośnej ilości, jednak dziecinne zachowanie dziewczyny i jej ośli, bezpodstawny upór wciąż mocno mnie denerwowały. Do tego doszło roztkliwianie się oraz przesada, ze skrajności popadała w skrajność. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że Emely była tak naiwna i głupia, by nie dodać dwa do dwóch i nie zorientować się, kto był autorem maili mimo tylu wskazówek. A później szła w zaparte, ignorując logiczne argumenty bliskich! W dodatku jej reakcja i absurdalne tłumaczenia swojego postępowania tylko działały mi na nerwy, miałam ochotę porządnie potrząsnąć tą dziewczyną. Na szczęście Alex stała się nieco bardziej możliwa do znoszenia (choć może to zasługa faktu, że było jej o wiele mniej w tym tomie), a Elyas... No cóż, pozostał czarującym Elyasem, przy którym każdej dziewczynie miękłyby kolana. W Zimie koloru turkusu mieliśmy okazję poznać go z nieco innej strony i spojrzeć na niego z szerszej perspektywy. To zdecydowanie mój ulubiony bohater z całej duologii, Elyas jest po prostu cudowny.

Zima koloru turkusu niestety nie zauroczyła mnie tak bardzo jak Lato koloru wiśni. Od pierwszej części nie mogłam się po prostu oderwać, z wypiekami na policzkach przerzucałam kolejne strony, kończąc całą powieść w środku nocy, bo po prostu nie mogłam jej odłożyć. To było coś magicznego, coś niesamowitego i na swój jedyny, niepowtarzalny sposób – pięknego. Tymczasem w przypadku Zimy koloru turkusu nie czułam tej gorączkowej potrzeby, by dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Elyasa i Emely oraz jakie przeszkody na ich drodze postawi jeszcze autorka. Po imprezie z okazji Halloween (wciąż się szczerzę na wspomnienie tej sceny), Carina Bartsch zaliczyła tendencję spadkową i chociaż z równym zainteresowaniem oraz podekscytowaniem czytałam dalej, to nie było już to samo.

Wiem, że z mojego narzekania wynika, jakbym nie bawiła się dobrze podczas czytania, ale to nieprawda. Zima koloru turkusu to lekka, zabawna i romantyczna historia dwojga ludzi, którzy nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, że się szukali. Tak, jest przewidywalna i momentami miałam ochotę ukatrupić główną bohaterkę, ale to jedna z takich historii, w których trudno zwrócić uwagę na niedociągnięcia, bo jest się tak zahipnotyzowanym i rozemocjonowanym, że po prostu chętniej zagłębia się w fabułę i przeżywa ją całym sobą niż próbuje wytykać błędy. Lato koloru wiśni uwielbiam i na pewno przeczytam tę powieść ponownie w najbliższym czasie, ale Zima koloru turkusu aż tak mnie do siebie nie przekonała. Czegoś zabrakło. Co nie znaczy, że nie czytało mi się jej świetnie i że nie miałam z tego mnóstwa przyjemności. 


Duologia Lato koloru wiśni:
Lato koloru wiśni // Zima koloru turkusu
Czytaj dalej »

piątek, 23 września 2016

Epikbox #5

36
Uwielbiam Epikboxy. To niesamowite uczucie, gdy rozpakowujesz pudełko i nie wiesz, czego się spodziewać, a każdy kolejny gadżet wywołuje pisk radości rozchodzący się po całym domu... Największa magia tych boxów opiera się właśnie na tajemnicy oraz na dodatkach umilających każdemu czytelnikowi jego hobby. Tymczasem Epikbox #5 okazał się dla mnie pod tym względem kompletną pomyłką i jestem ogromnie rozczarowana jego zawartością. Sądziłam, że pudełko poprawi mi humor, tymczasem jestem strasznie zawiedziona. Zresztą sami zaraz przekonacie się dlaczego. 
Design urzekł mnie już w chwili, w której tylko go ujrzałam, niesamowicie mi się spodobał, dlatego liczyłam, że zawartość mnie zachwyci, ale im dalej w pudełko, tym gorzej...
Piórnik był pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy. Ogólnie fajny przedmiot, napis jest świetny, ale wykonanie nie do końca – materiał się obiera, a zamek zacina i muszę na niego bardzo uważać. 
Później przyszedł czas na mapę dotyczącą książki znajdującej się w Epikboxie, jednak zupełnie nie wiem, co mam z nią zrobić. A papierologii tylko przybywało wraz z odkrywaniem kolejnych gadżetów...
Pocztówki raczej mi się podobają (jedynie ta z Dzielnicy Cudów nie przypadła mi do gustu, dlatego taktownie umieściłam ją na dole xD), chociaż jest to kolejny item, dla którego nie znajdę zastosowania. Razem z mapą kartki utkną gdzieś zapomniane na dnie szuflady. 
Ten design jest naprawdę fantastyczny, w rzeczywistości wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach, ale z pliku TBR list również raczej nie będę korzystać. Wszystkie moje książki do przeczytania są odseparowane od tych, które są już za mną. Wciąż nieprzeczytane przeze mnie powieści stoją w widocznym miejscu, więc wiem, za jakie lektury zabiorę się w najbliższym czasie i nie muszę ich spisywać. Ogólnie jestem mocno zorganizowanym człowiekiem, dlatego podobny gadżet jest mi zupełnie niepotrzebny. 
I kolejny zupełnie nieprzydatny dla mnie przedmiot! Bardzo, bardzo, bardzo rzadko korzystam ze słuchawek. Chyba jedynie wtedy, gdy wybieram się w odległą podróż autobusem lub samolotem – nie czuję potrzeby, by słuchać muzyki w komunikacji miejskiej czy w innych okolicznościach, właściwie nigdy nie mam słuchawek przy sobie i jakoś specjalnie mi się nie plączą, dlatego taki organizer jest dla mnie bezużyteczny.
Kolejne karteczki, z którymi nie wiem, co zrobię! O ile zakładka bardzo mi się podoba wraz z twarzą z cytatem, o tyle pozostałe papiery są mi zupełnie niepotrzebne do szczęścia.
Na koniec została książka. Kurczę, Prawdodziejkę Susan Dennard też planowałam przeczytać, ale raczej nie miałam zamiaru jej kupować i nie będę ukrywać, że byłam zawiedziona wyborem tej powieści, bo mocno ściskałam kciuki za Szóstkę wron Leigh Bardugo, której pragnę od bardzo dawna. No nic, teraz pozostaje mi tylko liczyć na to, że Prawdodziejka okaże się równie fascynującą lekturą. 
Tak prezentuje się zawartość piątego pudełka razem. Nie udało mi się w nim znaleźć nic, co bardzo by mi się spodobało, przyciągnęło moją uwagę i strasznie żałuję, że moje odczucia są bardziej negatywne niż pozytywne po otworzeniu boxa. Szczerze mówiąc, otrzymałam taki mały śmietnik – mnóstwo papierków i karteczek, które są kompletnie bezużyteczne. Naprawdę jestem mocno rozczarowana. 

Jakie są wasze odczucia po odpakowaniu piątego Epikboxa? Podoba wam się jego zawartość i będziecie z niej korzystać czy podobnie jak ja nie znaleźliście w środku nic dla siebie? Dajcie mi znać w komentarzach, bo jestem naprawdę ciekawa, czy nie jestem przypadkiem odosobniona w swoich uczuciach. 
Czytaj dalej »

wtorek, 20 września 2016

Powietrze, którym oddycha, czyli uzdrowienie po śmierci bliskich

20
Brittainy C. Cherry to autorka książek New Adult, która staje się coraz bardziej znana. Mnie w niej urzekł niezwykły styl pisania, a także różnorodność wątków, jakie prezentuje w swoich powieściach. Powietrze, którym oddycha to jej druga książka, za którą postanowiłam się zabrać i po raz pierwszy mój czytelniczy instynkt niemal zupełnie mnie zawiódł. Spodziewałam się pięknej, bolesnej historii, a dostałam raczej średnią powieść, która w dodatku przez połowę czasu mnie odrzucała.

Elizabeth to młoda kobieta, która po roku wraca do miejscowości, w której mieszkała razem z nieżyjącym mężem. Rany po jego stracie są wciąż świeże i z trudem radzi sobie z codziennością, ale ze względu na córkę stara się jakoś trzymać. Kiedy Liz odkrywa, że naprzeciwko jej posesji do pustego od lat, zaniedbanego domu wprowadził się nowy, tajemniczy sąsiad, pragnie się do niego zbliżyć, odczuwając dziwną fascynację. Z czasem okazuje się, że ją i Tristana łączy więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać: oboje są zranieni, samotni, niemal doszczętnie zniszczeni. Oboje szukają sposobu na to, by jakoś się pozbierać i ponownie zacząć oddychać.

Nie da się nie zauważyć podobieństw występujących między Powietrze, którym oddycha a Ugly Love Colleen Hoover. Specjalnie sprawdziłam i powieść CoHo została wydana ponad rok przed książką Cherry, co może budzić pewne podejrzenia. Ponieważ nie chcę Wam niczego zaspoilerować, powiem jedynie, że występuje mnóstwo tych samych rozwiązań fabularnych, oprócz tego kryminalnego zakończenia, przebieg wątków był niemal identyczny z osią fabuły przedstawionymi w powieści Hoover. Tak naprawdę Powietrze, którym oddycha można uznać za połączenie dwóch książek, bo hobby Tristana i małomiasteczkowa społeczność odrzucająca mrukliwego, odpychającego osobnika przypomina również Bez słów Mii Sheridan. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak autorka, która stworzyła tak świeże, niekorzystające ze schematów Art&Soul, teraz napisała szablonową, zwyczajną powieść New Adult, która nie tylko niczym się nie wyróżnia, ale wręcz trąca zapożyczaniem z innych książek.

Nie polubiłam także bohaterów, którzy wydawali mi się mocno przerysowani i przez to mało wiarygodni. Elizabeth nie potrafi się pozbierać po śmierci męża, co jest zrozumiałe, zwłaszcza że rany są wciąż świeże, ale wciąż podkreśla, że potrzebuje kogoś, kto się nią zaopiekuje. Sama nie potrafi niczym się zająć i w kółko potrzebuje pomocy ze strony innych ludzi. W niektórych momentach jej pięcioletnia córka była bardziej niezależna i odpowiedzialna od niej, ona sama za bardzo lubiła się nad sobą użalać i tkwić w zawieszeniu, nie chciała ruszyć naprzód. Ta niesamodzielność i niezdecydowanie Liz bardzo działały mi na nerwy, podobnie jak jej niekonsekwencja w zachowaniu. Przez pół książki chciała, by Tristan się w niej zakochał, a przez drugie pół w panice go odpychała. Jeszcze gorszą postacią była najlepsza przyjaciółka Elizabeth, Faye, która była po prostu dziwką. Przepraszam, ale żadne inne słowo nie oddawałoby w pełni jej charakteru oraz postępowania. Każde zdanie padające z jej ust miało jakiś związek z seksem (nie, nie przesadzam, naprawdę tak było), posiadała dwie książki z telefonami do mężczyzn i ocenami ich zdolności w łóżku, a do tego bez żenady rozmawiała przez komórkę z Elizabeth podczas miłosnych igraszek z nowym partnerem. Wiarygodności zabrakło również Tristanowi, który od dawna izolował się od innych, ale nieustannie kręcił się wokół kobiety, która podobno niesamowicie go irytowała i nie mógł znieść jej towarzystwa przez dłuższy czas. Nie wiem nawet, jak mam opisać romans, który rozpoczął się z bardzo niewłaściwych, odrzucających mnie pobudek, by na przestrzeni kilkunastu stron zamienić się w wieczną, niezniszczalną miłość, której ja w ogóle nie dostrzegałam.

W Cherry zabrakło mi samej Cherry. Jej styl w poprzednio czytanej przeze mnie książce jej autorstwa niezwykle mnie urzekł. Gdybym chciała zaznaczyć ulubione cytaty karteczkami indeksującymi, nie byłabym w stanie albo musiałabym je rozmieszczać na każdej stronie co dwa centymetry. Jej słowa były jednocześnie proste i poetyckie, tutaj bardzo mi zabrakło tego drugiego czynnika. Przebłyski jej geniuszu pojawiły się w momentach, w których opisywała dojmujące cierpienie Elizabeth oraz Tristana po stracie bliskich. To były zniewalające, przeszywające słowa, ich ból był wręcz namacalny, ale to wciąż za mało, bym mogła zakochać się w Powietrze, którym oddycha. Czytało się szybko i przyjemnie, jest to powieść dla dojrzałych czytelników, zdecydowanie nie jest to cukierkowaty romans, jednak to nie było to, na co liczyłam, gdy zabierałam się za tę powieść.

Trudno mi powiedzieć, co w tej historii nie zagrało. Powieść wcale nie była zła, ale po Brittainy C. Cherry spodziewałam się czegoś więcej. Może chodzi o to, że niezdrowy sposób, w jaki na początku bohaterowie starali się sobie poradzić ze stratą najbliższych, tak mocno mnie raził, a potem już po prostu nie mogłam się przekonać do ich związku? A może tak dotkliwie odczułam niedosyt pięknych metafor, którymi autorka wspaniale operowała przy okazji Art&Soul? Swój udział w tym wszystkim mogło mieć również dziwne zakończenie, które nijak się miało do większości książki, było bardziej kryminalne niż emocjonalne. Bohaterowie też nie do końca mnie przekonali, zwłaszcza damskie postaci grały mi na nerwach. Nie da się jednak ukryć, że motyw cierpienia i tęsknoty został przedstawiony w niesamowity, poruszający sposób, podobnie jak więź między rodzicem a dzieckiem. Mimo to Powietrze, którym oddycha na pewno nie dołączy do grona ulubionych przeze mnie powieści New Adult. 


Cykl Elements. Żywioły:
Powietrze, którym oddycha // The Fire Between High & Lo // The Silent Waters // ...
Czytaj dalej »

sobota, 17 września 2016

Fantastyczne stworzenia kiedyś i dzisiaj, czyli coś poszło nie tak

36
Większość z nas, stery lub niestety, została wychowana w erze teoretycznie posągowo pięknego Edwarda Cullena i jego błyszczącej na słońcu skóry. Wampir okazał się być nowym wcieleniem Romeo, muchy by nie skrzywdził, nie wspominając nawet o mdłej Belli (chociaż podejrzewam, że jednak trochę go korciło, bo to dziewczę naprawdę irytujące było i nawet wegetarianina mogło ponownie zepchnąć na ścieżkę zUa). Nie chcę się wdawać w dyskusje pod tytułem Zmierzch to gniot lub Przesadzacie, arcydziełem nie jest, ale czytać się da – niewątpliwie jednak wampir wykreowany przez Meyer wpłynął na ugrzecznienie wizerunku nadnaturalnych stworzeń i znacząco różni się od wampirów przedstawionych przez pisarzy w przeszłości. Gdzie się podziały śmiertelnie niebezpieczne osobniki, które nie miały żadnych wyrzutów sumienia z racji bycia dużą pijawką? Co prawda autorzy próbują powoli wracać do wizerunku nieco bardziej mrocznego i niebezpiecznego stworzenia, ale i tak wszyscy robią z nich nadnaturalnych kochanków, co według mnie jest strasznie niesprawiedliwe i samych krwiopijców musi bardzo boleć. Wyobrażacie to sobie? Taki wampir jest nieśmiertelny i przez kolejne setki lat będzie musiał walczyć z reputacją romantycznego gościa, a głupie dziewczyny będą się nieproszone pchały do jego zamczyska i jeszcze wciskały do trumny! Zero spokoju! A potem jeszcze będą sądziły, że wampir tylko skrzy się w słońcu, więc rozsuną zasłony i BUM, po wampirku. Pani Meyer powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu drastycznego spadku populacji wampirów.
Widzicie, o czym mówię? Słitaśnie.
Kosmici również ucierpieli. Kiedyś, z mniej lub bardziej logicznych powodów, kosmici przybywali na Ziemię, aby wybić ludzkość w pień i przejąć naszą planetę. Nigdy się z nami nie cackali i od razu przechodzili do ataku. W większości wyglądali również przerażająco, pałali nienawiścią do wszystkiego, co ludzkie i ogólnie robili na naszej planecie wielką rozróbę. Taki Predator to według mnie kiepski materiał na chłopaka, chociaż może znalazłaby się jakaś sadomasochistka, która zapałałaby do niego uczuciem. A teraz? Kosmici są absurdalnie przystojni, posiadają moce, najczęściej związane ze światłem, żeby żadnego człowieka przypadkiem nie wystraszyć i podbijają serca kolejnych kobiet! Wystarczy wymienić serię Lux czy Jestem Numerem Cztery. Mam jednak własną teorię spiskową na ten temat! Kosmici wpłynęli na twórców, aby przedstawili ich w dobrym świetle. W ten sposób osłabiają naszą czujność przed ostatecznym atakiem! Dlatego radzę mieć oczy szeroko otwarte i niech nie zwiodą Was te piękne uśmiechy.
Ten piękniś jest kosmitą. Przerażający, prawda?
Może twórcy oszczędzili chociaż wilkołaki, które i tak w większości przypadków robią za tło? Marzenie ściętej głowy! Wilkołaki z reguły nie mają własnych książek, dostają też bardzo mało czasu antenowego, a jeśli już powstaje jakiś serial, to jest to kiepska produkcja. Mogłoby się więc wydawać, że pozwolą wilkołakom pohasać sobie po lesie, pozabijać kilku człowieków, a tu nic z tego! W niektórych serialach nawet wpływ księżyca na zachowanie wilków został wyparty, więc mamy oswojone zwierzaki, które walczą ze złem i nawet ochraniają ludzi, zamiast porządnie ich pozabijać! Ja się pytam, gdzie są jakieś krwawe masakry z udziałem groźnych bestii? W dodatku mam ogromne zastrzeżenia do wyglądu przeobrażonych wilkołaków. Bliżej im do owłosionych Muminków niż do potworów z prawdziwego zdarzenia. Teen Wolf to niestety naczelny przykład ukazujący udomowione wilkołaczki, które wypadają kiepsko w porównaniu z innymi morderczymi istotami występującymi w tym serialu. 
Owłosiony Muminek! 
Kiedyś bestia była bestią. Wampira, bardziej od twojej cnoty, interesowała ciepła, pulsująca w żyłach krew, wilkołaki nie były posłusznymi pieskami salonowymi, a demon był obrzydliwym, nienaturalnym tworem, nie bóstwem seksu. W pewnym momencie wszystko poszło w złą stronę. Wy również na pewno zauważyliście nowy trend – ci źli są pokazywani jako skrzywdzeni przez los, którzy tak naprawdę mają w sobie ogromne pokłady dobra jedynie przykryte cierpieniem. Nie tylko teoretycznie niebezpieczne fantastyczne stworzenia zostały ugrzecznione, oberwało się też takim złym charakterom jak Maleficent (ten film był straszny, naprawdę)! Jedynymi istotami, które jeszcze nie zostały przerobione na różowe kucyki z tęczowymi kokardkami, są zombie! Najwyraźniej autorzy uznali, że powłóczący nogami, wydający jęczące odgłosy i na wpół gnijący zombie nie mają szansy znaleźć ukochanej nawet po drobnym tuningu. Spierałabym się, ale to już temat na osobny post.

Jak sądzicie, dlaczego tak wielu autorów i filmowych twórców odeszło od wizerunków mrocznych fantastycznych stworzeń na rzecz przystojniaków podbijających serca widowni? Wolicie te stare książki, w których wampir był wampirem, a nie udręczonym Romeem, czy jednak te nowe wersje fantastycznych stworzeń bardziej do Was trafiają? Temat został przeze mnie dotknięty jedynie pobieżnie, dlatego zapraszam do dyskusji!
Czytaj dalej »

środa, 14 września 2016

Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz, czyli tragiczne samobójstwo przy dźwiękach rocka

25
Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz to powieść, która zainteresowała mnie w momencie, w którym została wydana. Oszczędny opis nie sugerował wiele, z czego byłam niezwykle zadowolona, a do pomysłu wszelkich playlist jestem nastawiona bardzo pozytywnie od czasów Maybe Someday Colleen Hoover. Oczekiwania względem tej lektury miałam bardzo duże i jak niemal zawsze w takich wypadkach, po prostu się zawiodłam. 

To miał być kolejny normalny dzień dla Sama, ale gdy rano przyszedł do swojego przyjaciela, odkrył, że ten popełnił samobójstwo. Bez słowa wyjaśnienia, bez wyraźnego powodu. Hayden zostawił tylko jedną wskazówkę – stworzoną przez niego playlistę z karteczką Dla Sama – posłuchaj, a zrozumiesz. Będący w szoku po stracie jedynego przyjaciela Sam próbuje pozbierać okruchy informacji i dowiedzieć się, co tak naprawdę wydarzyło się na nieudanej imprezie w przeddzień samobójczej śmierci Haydena.

Przede wszystkim po Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz spodziewałam się głębszego przedstawienia żałoby po zmarłym przyjacielu, autorka jednak o wiele bardziej skupiła się na całej intrydze związanej z tajemniczym mścicielem oraz nową dziewczyną, która pojawiła się w życiu Sama po śmierci Haydena. Wydaje mi się, że w ten sposób Michelle Falkoff chciała pokazać niełatwą drogę chłopaka do tego, by ruszyć dalej i po prostu żyć, ale dla mnie wypadło to sztucznie. Sam niespecjalnie rozpaczał po stracie jedynego przyjaciela, którego znał nawet lepiej niż siebie. Zaledwie przez kilka pierwszych rozdziałów widać było złość i depresję Sama wynikające z samobójstwa bratniej duszy, wieloletniego kompana, który bez słowa wyjaśnienia postanowił go porzucić, potem chłopak zaczął się zachowywać niemal tak, jakby Hayden nigdy nie istniał i jedynie tajemnica związana z pozostawioną mu playlistą, Arcymagiem oraz mścicielem przyciągała jego ponowną uwagę do śmierci przyjaciela. Kiedy zabierałam się za Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz wydawało mi się, że samobójstwo młodej osoby i sposób, w jaki musi sobie z tym poradzić jej otoczenie, będą najważniejszym tematem i bardzo się zawiodłam, gdy okazało się, że całość właściwie w ogóle nie odnosi się do smutnej śmierci Haydena. Zirytował mnie również temat samej playlisty, bo mimo że ten motyw przewijał się przez większość rozdziałów, ostatecznie nie otrzymaliśmy żadnego rozwiązania. 

Cała historia to dążenie do odkrycia, co wydarzyło się na imprezie, po której chłopak postanowił popełnić samobójstwo, a także odpowiedzi na pytanie, kto jest najbardziej odpowiedzialny. Przez większość czasu razem z Samem błądzimy jak we mgle, potem nagle wszyscy w jednym momencie decydują się na zwierzenia, przez co wypadło to nienaturalnie. Nie mogę powiedzieć, że byłam zaskoczona podobnym obrotem wydarzeń, bo od dłuższego czasu podejrzewałam, w jaki sposób autorka zechce to wszystko rozwiązać. Myślę, że każdy czytelnik mający głowę na karku przewidział odpowiedzi na nurtujące Sama pytania. Spodziewałam się czegoś więcej, ale może właśnie taki był zamysł Michelle Falkoff? Pokazanie, że niekoniecznie dramatyczny incydent doprowadza ludzi do ostateczności, a małe porażki i złośliwości, które powoli narastają, aż młody człowiek nie jest w stanie sobie z nimi inaczej poradzić?

Wydaje mi się, że Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz jest mimo wszystko skierowana do młodszych nastolatków. Została ugrzeczniona w ten specyficzny sposób, pojawił się jasny podział na dobrych i złych, wszystko jest albo czarne, albo białe. Język jest bardzo prosty, wręcz ubogi, a mimo że poruszany temat jest poważny oraz bolesny, w książce trudno doszukać się ciężkiej atmosfery, jest zaskakująco lekka. Bohaterowie reprezentują określony typ postaci i raczej nie wykraczają poza te ramy. W Playlist for the dead. Posłuchaj, a zrozumiesz brakuje głębszego przesłania, jakiejkolwiek refleksji, ale zaletą zdecydowanie pozostaje epilog, który nie był przesłodzony ani przekombinowany. Na uwagę zasługuje także playlista stworzona przez autorkę, bo bez wątpienia nadaje ona powieści charakteru; czytałam najpierw bez muzycznego podkładu, co było dość dużym błędem z mojej strony. Dobrana muzyka, choć nie w moim stylu, tworzy całą atmosferę, dlatego jeśli pragniecie zabrać się za tę historię, polecam to zrobić w momencie, gdy będziecie mieli dostęp do piosenek. Ja sama jestem raczej rozczarowana lekturą, którą czytało się szybko, ale bez specjalnego zainteresowania. Historia na jeden wieczór, żeby zapchać upływające godziny, nic więcej.

Czytaj dalej »

niedziela, 11 września 2016

Prawo Mojżesza, czyli szaleństwo artysty i prostolinijna miłość kowbojki

17
Prawo Mojżesza to niepozorna powieść i bardzo łatwo byłoby przejść koło niej bez zwracania na nią uwagi. Okładka ładna, ale niespecjalnie przyciągająca wzrok, tytuł jest mylący, a opis sugeruje raczej zwyczajną historię jakich na rynku romansowym wiele. Tajemniczy, skrzywdzony chłopak i małomiasteczkowa dziewczyna zafascynowana jego historią? Pomyślisz sobie, że to już było. Pewnie masz rację, ale śmiem wątpić, by istniała książka podobna do Prawa Mojżesza. Bo to, co znajdziemy w środku, jest po prostu niesamowite. 

Znaleziono go w koszu na pranie w pralni Quick Wash. Miał zaledwie kilka godzin i był bliski śmierci. Jego matka, młoda narkomanka, porzuciła go zaraz po narodzinach. Zmarła zresztą kilka dni później. Mojżesz przeżył — dziecko z problemami, z którego wyrósł chłopak z problemami. Był urodziwy i egzotyczny, niespokojny, mroczny i milczący. Samotny. Budził lęk i ciekawość.
I oto któregoś lipcowego dnia osiemnastoletni Mojżesz zjawił się na farmie rodziców niespełna siedemnastoletniej Georgii. Miał pomagać w codziennych zajęciach. Był pracowity i energiczny, ale też oschły i nieprzenikniony. Fascynujący i przerażający. Georgia, wbrew ostrzeżeniom i zakazom, zbliżyła się do niego... I zaczęła tonąć.
Opis LubimyCzytac

Prawo Mojżesza niezwykle pozytywnie mnie zaskoczyło. Początkowo odpychał mnie tytuł, który sugerował zupełnie inną zawartość książki. Potem przeczytałam opis i sądziłam, że będę miała do czynienia z lekką, przyjemną lekturą, która pozwoli mi mile spędzić kilka godzin i dość szybko o niej zapomnę. Jak bardzo się myliłam! Prawo Mojżesza posiada niezwykłą głębię, świetnie zarysowanych bohaterów z krwi i kości, dość zaskakujący przebieg wydarzeń. Przez to wszystko trudno było mi się od tej powieści oderwać! Po prostu czułam potrzebę, by już, zaraz, natychmiast dowiedzieć się, jak potoczą się dalsze losy Georgii i Mojżesza, ale jednocześnie chciałam w pełni rozkoszować się lekturą, która mimo że należy do New Adult i czerpie z pewnych schematów, jest niezwykle świeża i zadziwiająca. 

To, co chyba najbardziej zachwyciło mnie w tej książce, to sposób przedstawienia sztuki. Jestem świadoma tego, że wątek artystyczny bardzo często występuje w powieściach New Adult, jednak Amy Harmon przedstawiła malarstwo w niezwykle oryginalny i jednocześnie niepokojący sposób. Po raz pierwszy spotkałam się z uchwyceniem artysty nie tylko jako geniusza, ale także jako szaleńca, podczas gdy malarstwo było bardziej przekleństwem niż cudownym darem od losu. Tworzone przez Mojżesza dzieła były jednocześnie piękne i przerażające, wypełnione nadzieją oraz nieprzeniknionym mrokiem, przyczyniające się do cierpienia i niosące ulgę. Chaos przeplatany z subtelnością, artyzm z drapieżnością i gniewem. Gorączkowo pochłaniałam opisy talentu Mojżesza i nie mogłam przestać zachwycać się tym wątkiem, który w wykonaniu Amy Harmon nabrał ogromnej głębi oraz dziwnej autentyczności. Obrazy mężczyzny były wyzwalające i złowrogie, a ja w stu procentach napawałam się tą niepokojącą, tajemniczą aurą unoszącą się wokół pękniętego geniusza, szalonego artysty.

Na uwagę zasługują także bohaterowie, bo wyrwali się z ram charakterystycznych dla tego gatunku. Georgia nie jest kolejną damą w opałach, która czeka, aż to mężczyzna pierwszy wykona ruch; bierze swój los we własne ręce i nie boi się ryzykować, mimo że może się przez to sparzyć. Jest zdeterminowana oraz impulsywna, charakteryzuje się jednak kruchością, którą potrafi w niej dostrzec jedynie Mojżesz. Na początku książki Georgia jest radosną, trochę naiwną dziewczyną, a potem przekształca się w młodą kobietę, która zaznała goryczy życia, ale wciąż kurczowo trzyma się tych dobrych rzeczy. Mojżesz, mimo że nieokiełznany i odpychający, nie jest do bólu płytkim przykładem tajemniczego twardziela. Ta jego intensywność oraz dzikość potrafią zafascynować, ale on skrywa o wiele, wiele więcej. Jest po prostu niesamowity, pełnokrwisty, porywający.

Amy Harmon stworzyła nie tylko romans obsadzony w realiach małomiasteczkowej społeczności ze skrzywdzonymi, borykającymi się z demonami przeszłości bohaterami, ale również historię, która podstępem zagnieździ się w twoim sercu i sprawi, że trudno będzie ci przejść obok niej obojętnie. Prawo Mojżesza to niebanalna opowieść o życiu i śmierci, o gniewie oraz odkupieniu, o odrzuceniu i przebaczeniu. Nie spodziewałam się tego, co otrzymałam, a dostałam wielowymiarowe postaci, intensywną, zaskakującą fabułę, oprócz emocjonalnych kwestii poruszającą także problem rasizmu czy małomiasteczkowej mentalności. Na zakończenie dodam, że nawet przeciwnicy powieści obyczajowych powinni dać tej książce szansę, bo w postać Mojżesza został wpleciony element nadnaturalny. Ja sama gorąco polecam wam tę powieść, bo okazała się być dużo lepsza, niż początkowo przewidywałam i po prostu nie mogłam się od niej oderwać.


Duologia Prawo Mojżesza:
Prawo Mojżesza // Pieśń Dawida

Za możliwość przeczytania Prawa Mojżesza serdecznie dziękuję Wydawnictwu EditioRed (Helion)!
Czytaj dalej »

czwartek, 8 września 2016

Stosik #6

31
Cześć! Dzisiaj tradycyjnie chcę wam pokazać zdobyte na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy książki, które zasiliły moją biblioteczkę. Jest to chyba najbardziej randomowy stosik, jaki opublikowałam od momentu powstania bloga! Znajdzie się tutaj mnóstwo różnych gatunków: high fantasy, New Adult, contemporary, young adult, dystopia, sci-fi... Mocno zróżnicowany, bo ostatnio sama nie jestem do końca pewna, na jaki gatunek mam ochotę i po prostu staram się improwizować.

  • DUSZA CESARZA, Brandon Sanderson recenzja; nowelka ze świata Elantris, która była moim pierwszym spotkaniem z tym autorem. Jego styl pisania jest dość przyciężkawy, przez co teraz jego grube tomiszcza trochę napełniają mnie obawami, jednak pomysł na fabułę oraz główna bohaterka tak mnie urzekły, że jestem w stanie mu wybaczyć.
  • Z MGŁY ZRODZONY, Brandon Sanderson – w końcu uległam tym wszystkim namowom, dałam się porwać pozytywnym recenzjom wychwalającym Sandersona pod niebiosa i nieco spontanicznie postanowiłam się wyposażyć w pierwszą część Ostatniego Imperium. Za niedługo powinnam się zabrać za tę historię, bo takie cegły z fantastyki najlepiej czyta mi się właśnie na jesieni.
  • PRAWO MOJŻESZA, Amy Harmon – egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa EditioRed; niedawno skończyłam czytać tę powieść i muszę przyznać, że była ona zaskakująco dobra! Świeża, intensywna historia, od której po prostu nie można się oderwać. 
  • MROCZNIEJSZY ODCIEŃ MAGII, V. E. Schwab – przyznaję się bez bicia, że czytanie tej książki idzie mi strasznie opornie. Zabierałam się za nią już dwa razy i obecnie utknęłam na 85 stronie, co jest niezbyt imponującym wynikiem. Fabuła dość mocno mi się dłuży, bohaterowie też specjalnie nie wkupili się w moje łaski. Chyba po prostu spodziewałam się więcej. Nie potrafię powiedzieć, kiedy pojawi się recenzja, bo naprawdę kiepsko mi to idzie. 
  • FEED, Mira Grant Przegląd Końca Świata to jedna z moich ulubionych trylogii, ale jak dotąd miałam jedynie ostatnią część, więc kiedy nadarzyła się okazja zdobycia innego tomu, nie mogłam się powstrzymać.
  • EPIDEMIA, Suzanne Young recenzja; egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young; kolejna powieść z cyklu Program, dalsze losy Quinlan z Remedium; absolutnie najlepsza książka Suzanne Young, jaką do tej pory czytałam, cała fabuła nareszcie nabrała odpowiedniego rozpędu, a bohaterowie w końcu ożyli! 
  • SNY BOGÓW I POTWORÓW CZ. 1 i 2, Laini Taylor Córka dymu i kości to niezwykle świeża, oryginalna historia, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Kiedy wydawnictwo przez kilka lat nie wydawało ostatniej części, byłam mocno załamana, a teraz w końcu mam w swoich rękach zakończenie opowieści o Karou i Akivie i jestem ogromnie podekscytowana <3 Chociaż podejrzewam, że najpierw będę musiała sobie przypomnieć poprzednie części, zanim zabiorę się za finalny tom.
  • WYŚCIG, Jenny Martin recenzja; przygarnęłam tę powieść z wymiany na LC i trochę tego żałuję, bo ta książka to jeden wielki chaos, złapałam się na chwyt reklamowy, jakim było połączenie Gwiezdnych wojen z Szybkimi i wściekłymi, tymczasem okazało się, że to zupełny niewypał.
  • CHŁOPAK NA ZASTĘPSTWO, Kasie West – recenzja; egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young; słodka, przyjemna i ujmująca historia idealnie nadająca się na gorący, letni wieczór.
  • KIEDY PADA DESZCZ, Lisa de Jong – kiedy Wydawnictwo Filia wydaje jakąś powieść NA, niemal na pewno w najbliższym czasie się za nią zabiorę. Kiedy pada deszcz wzięłam po prostu w ciemno, bo jeśli chodzi o gatunek New Adult, ufam temu wydawnictwu w stu procentach. 
  • POWIETRZE, KTÓRYM ODDYCHA, Brittainy C. Cherry – książka z wymiany, udało mi się ją już przeczytać podczas 7Read Up 3.0 i jestem zawiedziona. Po tej autorce spodziewałam się o wiele, wiele więcej, a ta powieść w ogóle do mnie nie przemawia, zabrakło mi wszystkiego, za co pokochałam twórczość Cherry po Art&Soul, ale więcej dowiecie się w recenzji, która pojawi się w przeciągu najbliższych dwóch tygodni.

To tyle na dzisiaj! Dajcie znać, czy czytaliście już którąś z wymienionych przeze mnie powieści, które książki przypadły wam najbardziej do gustu, a które nieco mniej oraz zdradźcie, jaki tytuł najchętniej byście mi podebrali! 
Czytaj dalej »

poniedziałek, 5 września 2016

Chodząca katastrofa, czyli toksyczna relacja Abby i Travisa po raz drugi

16
Nie sądziłam, że napisanie recenzji Chodzącej katastrofy będzie takie trudne, ale... jestem między młotem a kowadłem. Bo widzicie, pierwszą część tej duologii czytałam ponad dwa lata temu i była to jedna z pierwszych powieści New Adult, za jakie się zabrałam. Wtedy nie liczył się dla mnie styl pisarski, logika, sensowna fabuła oraz dobrze nakreśleni bohaterowie – podczas czytania Pięknej katastrofy liczyły się jedynie emocje. A ta powieść dostarczyła mi ich aż nadto, do tej pory pamiętam, jak bardzo się nią ekscytowałam, jak trudno było mi przestać o niej myśleć. Teraz minęło mnóstwo czasu, rozwinęłam się jako czytelnik, a znając kolejne wydarzenia, mogłam do Chodzącej katastrofy podejść z nieco chłodniejszą głową (chociaż niektóre sceny wciąż powodowały u mnie dreszcze). I zaczęłam dostrzegać wady, podczas gdy w środku mnie wciąż żyje ten sam sentyment. 

Historia trudnej miłości i namiętności, pojawiających się na przekór zdrowemu rozsądkowi. Abby marzy o ustabilizowanej przyszłości. Travis uosabia wszystko to, od czego Abby chce uciec. A jednak dziewczyna godzi się na proponowany przez niego zakład. Czego boi się bardziej? Wygranej czy przegranej? I czego tak naprawdę chce on?
Travis Maddox, wytatuowany twardziel, biorący udział w nielegalnych walkach i zmieniający dziewczyny jak rękawiczki. Wychowany przez ojca wdowca, wśród licznych braci, doskonale pamięta czego przed śmiercią starała się go nauczyć matka: kochać mocno i walczyć jeszcze mocniej. 
Każda historia ma dwie strony. Znamy już opowieść Abby. Teraz nadszedł czas, aby zobaczyć tę samą historię, ale widzianą oczami Travisa.
Opis z Lubimyczytac

Zacznę od tego, że odkąd pamiętam, unikam czytania tych samych historii, tylko z punktu widzenia innego bohatera, bo według mnie jest to zupełnie niepotrzebny zabieg mający na celu naciągnięcie na kasę. Tym razem zrobiłam wyjątek od reguły, bo w Pięknej katastrofie byłam zakochana, a w dodatku czytałam tę powieść już dawno temu, więc pojedyncze szczegóły zdążyły się już zatrzeć w mojej pamięci, dzięki czemu Chodząca katastrofa nie była dla mnie nudną powtórką z rozrywki. Mogłam sobie odświeżyć losy Abby oraz Travisa, tym razem poznając jego punkt widzenia i chyba popełniłam błąd, bo moja fascynacja panem Maddoxem nieco osłabła. Z jednej strony miałam okazję poznać kierujące nim pobudki, które wytłumaczyły go z wielu sytuacji, a z drugiej jego uzależnienie od Abby i to, że w pewnych momentach był absolutnym pantoflarzem, trochę zepsuły jego wizerunek. Mimo to Jamie McGuire wykonała kawał dobrej roboty, wcielając się w rolę mężczyzny, jakim jest Travis; Chodząca katastrofa jest bardziej emocjonująca i brutalna niż pierwsza część, bo zdecydowanie nie mamy do czynienia z grzecznym chłopcem. Autorka świetnie przedstawiła myśli Maddoxa, a także rozwinęła intrygi, o których Abby nie miała pojęcia, więc chociaż znaliśmy kolejne ważne punkty historii tej pary, sposób, w jaki do nich doszliśmy, pozostawał tajemnicą i teraz nabrałam świeżego spojrzenia na niektóre wydarzenia, co zdecydowanie zaliczam na plus. 

Związek Abby i Travisa nie stracił nic na swojej toksyczności. Ja wiem, że ilość ich rozstań i powrotów jest przytłaczająca, ale kurczę, przez to tylko jeszcze bardziej się ich shippuje, z zaciśniętym gardłem czekając na rozwój wypadków! Chyba nie czytałam książki o drugiej, równie szalonej parze, która jest dla siebie jednocześnie tak toksyczna i tak dobra. To też jakieś osiągnięcie. Ich można albo kochać, albo nienawidzić, a ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy, chociaż mnie samą nieodmiennie to zaskakuje. Ogromne wrażenie zrobił na mnie prolog, a także epilog, których brakowało w Pięknej katastrofie; Jamie McGuire naprawdę mocno wybiegła wprzód, napełniając moje serce ciepłem. Choćby dla tych dwóch fragmentów zagorzali fani Abby i Travisa powinni zapoznać się z Chodzącą katastrofą

Ta seria nie jest pozbawiona mankamentów, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Podczas czytania uderzyło mnie chociażby to, jak prosty był język, przyzwyczajona do coraz częściej pojawiających się metafor i pięknych słów w najnowszych New Adult, z całą mocą uderzyła mnie ta ubogość stylu. Mimo to przy Chodzącej katastrofie bardzo miło spędziłam czas, właściwie nie rejestrując upływających godzin, tak bardzo ponownie dałam się wciągnąć w tę historię, tylko że z innego punktu widzenia. Czy polecam tę powieść? No cóż, fani Abby i Travisa powinni być zachwyceni możliwością odkrycia niektórych sekretów tej znajomości, o których z naturalnych powodów nie mieli pojęcia, w dodatku perspektywy tych dwójki bohaterów różnią się wystarczająco mocno, by nie żałować powtórki znanej im historii. Jeśli jednak Piękna katastrofa nie zauroczyła cię na tyle, by zapałać miłością do fabuły i postaci, raczej odradzam sięgnięcie po kontynuację. 



Duologia Piękna katastrofa:
Piękna katastrofa // Chodząca katastrofa
Czytaj dalej »

piątek, 2 września 2016

Dusza cesarza, czyli fałszerstwo jako artyzm

13
Kiedy Shai zostaje pojmana podczas próby zastąpienia Księżycowego Berła niemal idealnym falsyfikatem, musi targować się o życie. Cesarz Ashravan co prawda nie zginął podczas ataku skrytobójcy, ale utracił świadomość – a fakt ten nie wyszedł na jaw jedynie dlatego, że w tym samym zamachu zginęła jego żona. Jeśli jednak po trwającej sto dni żałobie cesarz nie pokaże się publicznie, rządzące Stronnictwo Dziedzictwa utraci władzę, a cesarstwo pogrąży się w chaosie.
Shai dostaje do wykonania niemożliwe zadanie: w ciągu niecałych stu dni stworzyć – za pomocą Fałszerstwa – nową duszę dla cesarza. Niestety, Fałszowanie dusz jest uważane za bluźnierstwo przez tych, którzy ją pojmali. Shai zostaje zamknięta w niedużej, brudnej komnacie, strzeżona przez człowieka, który czuje do niej nienawiść, szpiegowana przez polityków i uwięziona za drzwiami opieczętowanymi jej własną krwią. Jedynym sojusznikiem Shai jest Gaotona, najbardziej lojalny doradca cesarza, który próbuje zrozumieć jej prawdziwy talent.
Shai brakuje czasu. Tworząc Fałszerstwo i próbując zrozumieć prawdziwe motywy tych, którzy ją uwięzili, musi jednocześnie opracować doskonały plan ucieczki. 
Opis z LubimyCzytac

Żałuję, że autor nie zdecydował się na rozwinięcie historii Shai, bo pomysł na jej przeszłość i profesję jest po prostu genialny. Zakochałam się w całym zamyśle Fałszerstwa, z kolei główna bohaterka jest tak tajemniczą, złożoną postacią, że kolejne pytania w trakcie czytania nasuwały się wręcz naturalnie i widziałam w tej nowelce ogromny potencjał na rozbudowaną, fascynującą powieść. Otrzymaliśmy jednak skromne opowiadanie, które liczy sobie zaledwie 104 strony i jest tego zdecydowanie za mało, bym mogła poczuć się usatysfakcjonowana, chociaż zakończenie jest wystarczająco otwarte, by Brandon Sanderson mógł kontynuować losy Shai. Zostawił sobie do tego odpowiednią furtkę, więc po cichu będę liczyła na powodzenie podobnego projektu. 

Jestem zaskoczona przede wszystkim tym, że nie odczuwałam znużenia podczas czytania. Mogłoby się wydawać, że zaledwie sto stron to za mało, by popaść w monotonię, jednak w podobnym otoczeniu nie byłoby to trudne. Akcja wlecze się w prawdziwie ślimaczym tempie. Dziewczyna została zamknięta w celi, więc wszystko toczy się w jednym miejscu, a powierzone jej zadanie wykonuje niemalże w samotności, stąd niewielki udział dialogów, dlatego trudno Duszę cesarza uznać za absorbującą lekturę. Mimo to poszczególne niuanse sprawiły, że trudno było mi oderwać wzrok od kolejnych kartek. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Brandona Sandersona, ale ta próbka jego talentu wystarczyła, bym zapragnęła więcej. Dlaczego? Otóż na zaledwie stu stronach udało mu się zawrzeć jeden z najbardziej intrygujących pomysłów na nadnaturalne umiejętności, z jakimi zetknęłam się na przestrzeni ostatnich lat. Fałszerstwo to skomplikowany proces, który opiera się na znajomości historii danego przedmiotu. Dzięki temu można w prawdopodobny sposób zmienić bieg wydarzeń, nadając przedmiotowi zupełnie nowych, przydatnych dla Fałszerza właściwości poprzez Znaki Esencji i Pieczęcie Duszy, właściwie zmieniając daną rzecz w coś innego. A to zaledwie ułamek, bezduszne wytłumaczenie wspaniałej idei, bo Fałszerstwo nosi w sobie ślady prawdziwego artyzmu i zrozumieć to można jedynie poprzez zaznajomienie się z Duszą cesarza

Dusza cesarza bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Fantastyka połączona z kuszącą nutką orientu ze sprytną, inteligentną i spostrzegawczą główną bohaterką. Mimo krótkiej formy styl Brandona Sandersona wydawał mi się przyciężkawy, czytanie tego opowiadania zajęło mi więcej, niż zakładałam, ale niewielka ilość stron sprawiła, że jego język nie był aż tak męczący. Ogólnie rzecz biorąc moje pierwsze spotkanie z tym autorem zaliczam do udanych, chociaż zabrakło mi w Duszy cesarza jakiejś iskry. Podejrzewam, że w powieści bezpowrotnie bym się zakochała, opowiadanie było jednak za krótkie, by w pełni wykorzystać tkwiący w tym pomyśle potencjał.

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia