czwartek, 31 sierpnia 2017

Podsumowanie sierpnia

0
Aż trudno mi uwierzyć w to, że wakacje dobiegły końca. Na całe szczęście czeka mnie jeszcze miesiąc wolnego, zanim rozpocznę moją uniwersytecką karierę, ale wrzesień na pewno będzie zabiegany, więc to dla mnie też koniec leniuchowania. Zanim to jednak nastąpi, mam dla was standardowe podsumowanie miesiąca, więc możecie sprawdzić, co się u mnie ostatnio działo.

ZRECENZOWANE


DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Muszę zacząć od tego, że w połowie sierpnia Books by Geek Girl obchodziło swoje drugie urodziny. Wciąż trudno mi uwierzyć, że przez ostatnie dwa lata regularnie publikowałam posty na blogu, który stał się dużą częścią mojego życia. Wiele się nauczyłam przez ten czas, otworzyłam się także na nowe rzeczy, od których wcześniej stroniłam (czyt. koreańskie dramy, bez których obecnie nie umiem już żyć). Blog był obecny w moim życiu, gdy musiałam zmierzyć się z maturą, teraz towarzyszy mi przy szaleństwie związanym ze studiami... Po prostu jest ze mną przez cały czas, a ja w zamian staram się wypełnić go moją pasją i jestem szczęśliwa, że dwa lata temu podjęłam decyzję o założeniu Books by Geek Girl. Chciałabym znowu Wam podziękować jako czytelnikom tego bloga, bo bez was pewnie już dawno bym się poddała, a tak wciąż prę do przodu, starając się nie tracić optymizmy. Dziękuję za każde wejście, każde słowo i w ogóle wasz wsparcie, nieważne, czy zaglądasz tutaj dzisiaj pierwszy raz, czy towarzyszysz mi od samego początku. To dla mnie niezwykle ważne.
Zgodnie z obietnicą, w sierpniu na blogu pojawiło się więcej recenzji k-dram niż do tej pory, popełniłam też swój pierwszy post odnośnie koreańskich seriali, w których wytłumaczyłam, dlaczego amerykańskie produkcje właściwie przestały dla mnie istnieć ;) Wciąż mam mnóstwo recenzji k-dram w wersjach roboczych, bo w sierpniu również spędziłam mnóstwo czasu na oglądaniu kolejnych pozycji z mojej listy must watch, więc lepiej bądźcie przygotowani! Moja obsesja rozrasta się w zastraszającym tempie, k-pop też mnie już wciągnął (Taeyang, Wanna One i EXO to moje życie ♥).
Jeżeli chodzi o powieści, to w tym miesiącu nie trafiła się żadna perełka, którą chciałabym wyróżnić. Najwięcej gwiazdek zgarnęła oczywiście Pieśń Jutra Samanthy Shannon, ale trzeba powiedzieć otwarcie, że szału nie było. Jeżeli chodzi o najgorszą powieść, to według ocen wychodzi na to, że jest nią Bez serca Marissy Meyer. Tragedii nie było, lecz dość mocno zawiodłam się na retellingu Alicji w Krainie Czarów, liczyłam na coś więcej.

To piękna piosenka. Po prostu posłuchajcie. Bez żadnych uprzedzeń. I zakochajcie się. W jego głosie lub kaloryferze, to już od was zależy ;)
Czytaj dalej »

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Pieśń Jutra, czyli rewolucja nabiera rumieńców

0
Na Pieśń Jutra byłam zmuszona czekać dwa długie lata. Dwa długie lata nieustannej ekscytacji tym, co się wydarzy w następnym tomie i nadziei, że będzie równie dobry co niesamowity Czas Żniw i genialny Zakon Mimów. Seria Samanthy Shannon jest jedną z moich ulubionych, a ponieważ kazała nam tyle czekać na kolejną część, moje nadzieje oczywiście rosły wraz z upływającym czasem.

Po krwawych zmaganiach Paige Mahoney osiągnęła swój cel – została Zwierzchniczką podziemnego syndykatu i zjednoczyła londyńskich kryminalistów, by przygotować ich do walki z Refaitami oraz każdym, kto zagraża przyszłości jasnowidzów. Jej panowanie może jednak szybko dobiec końca, odkąd w stolicy pojawiła się Tarcza Czuciowa, zupełnie nowa technologia zdolna do wykrywania kilku kategorii jasnowidzenia. Liczba sojuszników Paige drastycznie spada, a ona sama nie jest pewna, komu powinna zaufać. Jedno jest pewne – świat, który znała, dobiegł końca. Teraz musi zawalczyć o przetrwanie.

Czas Żniw to skomplikowana seria. Mogłoby się wydawać, że w przeciągu dwóch tomów zdążyłam się zadomowić w złożonym świecie wykreowanym przez autorkę, lecz długa przerwa pomiędzy wydaniem drugiej a trzeciej części sprawiła, że znowu kompletnie straciłam orientację i gubiłam się w poszczególnych terminach oraz wydarzeniach. W pewnym momencie trudno było ogarnąć, co się tak naprawdę dzieje, mimo że pierwsza połowa powieści nie dostarcza wielu zwrotów akcji, jest raczej skupiona na planowaniu i taktyce, jaką należy obrać w trakcie nadchodzącej wojny. Zakon Mimów został uformowany z niczego, jakby pomiędzy drugim a trzecim tomem, struktura jego działania była dla mnie niezrozumiała, a całość wypada raczej blado, jakby cały wątek był niepotrzebny. Pieśń Jutra wydaje się być przechodnią książką – zawiera niewiele istotnych informacji z punktu widzenia całej historii, posuwa fabułę do przodu, choć niezbyt mocno i pojawiają się nowi bohaterowie, którzy być może odegrają większą rolę w dalszych wydarzeniach. Jednocześnie nie czuję, by wniosła wiele do całej serii.

Dość sporo narzekam, bo względem Samanthy Shannon mam ogromne oczekiwania, a Pieśń Jutra nie była tak zachwycająca jak poprzednie tomy. Nie znaczy to jednak, że autorka odeszła od początkowych założeń; to wciąż Czas Żniw, to wciąż ta sama Shannon. Nawet jeśli akcja nie pędziła do przodu, to widać, że zarówno fabuła, jak i bohaterowie dojrzewają, a klimat się zmienia, staje się bardziej mroczny, krwawy i rzeczywisty. Intrygi polityczne stają się coraz bardziej zagmatwane, do gry wchodzą nowi zawodnicy, autorka wiele miejsca poświęca także na przedstawienie ucisku i rozwijającego się państwa policyjnego, które coraz bardziej kontroluje obywateli. Choć Pieśń Jutra to dystopia i mogłoby się wydawać, że w tym gatunku już wszystkie możliwe wizje zostały wykorzystane, to autorce udało się znaleźć niszę i zaprezentować walki oraz bunt w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt przed nią.

Podoba mi się, że Samantha Shannon nie zrobiła ze swojej głównej bohaterki Mary Sue. Paige przeszła już naprawdę wiele i widać, że powoli zaczyna brakować jej sił, bo nie jest jakąś Superwoman z nieograniczonymi możliwościami oraz wytrwałością. Jest niedoświadczona, zmęczona, wszystko wali jej się na głowę i czuje, że nie ma w nikim stuprocentowego oparcia, więc od czasu do czasu zdarza jej się podjąć głupią decyzję. Stara się robić wszystko zgodnie z własnymi przekonaniami, ale jednocześnie musi zapewnić przetrwanie jasnowidzom w tych ciężkich czasach. Widać, jak Paige dorośleje, lecz przy tym pozostaje także sobą. Cieszę się, że Samantha Shannon nie robi z tej postaci kogoś, kim nie jest. Nie ukrywam jednak, że dość mocno brakowało mi pozostałych bohaterów, jak choćby cudownego Jaxona czy skrytego Naczelnika. Brakowało mi także dalszego rozwijania niesamowitych zdolności Paige, a to jeden z najbardziej intrygujących punktów serii – moce jasnowidzów.

Pieśń Jutra okazała się być przejściowym tomem charakterystycznym dla środka serii. Nie dostarczyła ani zbyt wielu emocji, ani ważnych odpowiedzi, nie czuję też, by specjalnie posunęła fabułę naprzód. Jak na razie jest to najkrótsza część, na którą musieliśmy bardzo długo czekać i według mnie ostateczny efekt nie jest na tyle dobry, by usprawiedliwić odwlekanie tej premiery. Nie czerpałam takiej przyjemności z czytania jak w przypadku dwóch pierwszych tomów, nie odczuwałam tego samego zachwytu związanego z tą historią, ale liczę na to, że kolejna część powali mnie na kolana.


Seria Czas Żniw:
Czas Żniw // Zakon Mimów // Pieśń Jutra // ...
Czytaj dalej »

piątek, 25 sierpnia 2017

K-drama: Doctors

0
Jak już pisałam, ostatnio staram się sięgać po różne gatunki dram, ponieważ jestem ciekawa, czy koreańscy scenarzyści są równie błyskotliwi i oryginalni co w wypadku melodramatów, romansów i seriali historycznych. Najpierw zabrałam się za wypełnionego akcją i reporterskimi śledztwami Healera, w którym się zakochałam (ta recenzja pisze się, pisze i napisać się nie może, ale mam nadzieję, że w końcu się pojawi), potem obejrzałam produkcję fantasy, czyli Legend of the Blue Sea, które jeszcze bardziej podbiło moje serce i w ramach mojego eksperymentu z różnymi gatunkami, który przebiega lepiej, niż mogłabym się tego spodziewać, postanowiłam oglądnąć dramę medyczną i stąd właśnie Doctors

Yoo Hye Jung w szkole średniej sporo rozrabiała. Wyrzucono ją z kilku szkół, należała do dziewczęcego gangu, nie wahała się załatwiać swoich problemów poprzez używanie pięści, kradzieże czy rozboje. Miała wiele blizn z dzieciństwa, przez co nikogo nie chciała wpuścić do swojego serca i starała się pozostać niezależna. W pewnym momencie jej ojciec miał jej dość i porzucił ją u babci, po której Hye Jung odziedziczyła mocny charakter. W nowym mieście Hye Jung poznaje swojego nauczyciela, Hong Ji Honga, który z czasem staje się jej mentorem i wraz z babcią dziewczyny odgrywa kluczową rolę w jej przemianie z twardzielki w pełną współczucia lekarkę.


Przede wszystkim, jeśli jesteście fanami Chirurgów i macie takie same wymagania względem dramy medycznej, musicie jak najszybciej zapomnieć o podobnych oczekiwaniach, bo Doctors nie jest tego typu serialem. Nie znajdziecie tutaj medycznych cudów, gdy osoba, która nie powinna przeżyć, nagle wraca do zdrowia, skomplikowanych przypadków, które trafiają się raz na kilka milionów pacjentów czy mających zainteresować widza, niekończących się dramatów w życiu osobistym rodem z Mody na Sukces. Jest to drama, która skupia się na oddaniu rzeczywistości lekarzy i wydaje mi się, że pod tym względem jest o wiele bardziej prawidłowa niż wizja znana nam z amerykańskich seriali. Przemęczenie, brak czasu, żeby cokolwiek zjeść, góry papierów do wypełnienia, do czego wykorzystuje się z reguły najmłodszych stażystów i rezydentów będących kimś w rodzaju popychadła na oddziale. Bardzo szczegółowo zostały pokazane standardowe, neurochirurgiczne operacje, więc jest co oglądać. Możliwe, że nie wszystkich zainteresują te aspekty, ale dla mnie jako dla przyszłej studentki medycyny, wyłapywanie takich niuansów było ważne i dało mi to rzeczywisty obraz sytuacji.


Doctors to drama, w której odrobinę zabrakło mi spójnej fabuły. Nie dzieje się zbyt wiele, nie ma zbyt wiele do opisywania, ten serial opiera się bardziej na ogólnikach i relacjach między bohaterami. Co prawda pojawia się wątek oszustw finansowych prowadzonych przez prezesa wraz z dyrektorem szpitala, ale te elementy polityczne były tak nudne, że właściwie większość tych scen nadawała się do przewinięcia i zmuszałam się, by jakoś je oglądnąć. Pojawia się konflikt między szczerymi lekarzami, którym zależy na dobru pacjentów a dyrekcją szpitala nastawioną jedynie na wielomilionowe zyski, lecz to też było jakoś mało interesujące i przekonujące. Oprócz tego dostajemy dość standardowy wątek dziewczyny pochodzącej z bogatej rodziny Jin Seo Woo, córki dyrektora szpitala, która nie może znieść, że zwykła główna bohaterka z nizin społecznych jest od niej lepsza, więc zaczyna się nad nią znęcać. Jin Seo Woo była o tyle irytująca, że przez większość czasu po prostu chodziła i strzelała fochy na to, że ludzie lubią Hye Jung, jej największą rywalkę albo na to, że obiekt jej westchnień nie odwzajemnia jej uczuć. Dosłownie ciągle się obrażała, więc wyglądało na to, że miała dużo wolnego czasu jak na neurochirurga. Ogólnie w Doctors dość ważna jest kwestia nierówności społecznych na przykładzie głównej bohaterki, która kiedyś należała do gangu, była chuliganem i nawet jej ojciec odesłał ją z domu po tym, jak po raz kolejny została wyrzucona ze szkoły. Mimo to udaje jej się odbić od dna i zostać uznanym neurochirurgiem.


Między innymi z tego powodu postać Yoo Hye Jung jest niezwykle inspirująca. Z jednej strony jest kobieca, ale z drugiej niezły z niej badass i to nie tylko dlatego, że umie się bić lepiej niż gangsterzy, ale wie, czego chce i nieprzerwanie do tego dąży. Nie pozwala sobie w kaszę dmuchać i umie postawić na swoim. W dodatku jest niezwykle ambitna oraz kompetentna w pracy, której w zupełności się oddaje i widać, że kocha bycie neurochirurgiem. Samodzielnie osiągnęła swój sukces, nie boi się kolejnych wyzwań i jest bohaterką, którą podziwiam z całego serca i w przyszłości chciałabym stać się właśnie takim lekarzem jak Hye Jung (przy okazji chętnie skradłabym jej też całą garderobę!). Mimo że osiągnęła sukces, nie zapomniała też o byciu człowiekiem i o starych przyjaciołach. Chyba po raz pierwszy w koreańskiej dramie spotkałam się z damską przyjaźnią, która tak bardzo mnie zauroczyła, a mówię tutaj o przecudownej relacji Hye Jung i Sun Hee. W ogóle w Doctors można przebierać, bo jest tutaj mnóstwo postaci pobocznych, między którymi rozwijają się różnego rodzaju relacje i byłam nimi wszystkimi zachwycona.


Mieszane uczucia mam jedynie względem głównego wątku romantycznego między Hye Jung oraz profesorem Hong Ji Hong. Poznali się, gdy on robił przerwę od medycyny i był nauczycielem, a ona stała się jego uczennicą w liceum. Zakochali się w sobie, nie byli jednak w związku. Skandal i tak wybuchł, więc ich drogi się rozeszły, po kilkunastu latach spotkali się w jednym szpitalu na oddziale. Co prawda dzieląca ich różnica wieku nie jest aż tak przerażająca (9 lat), lecz wciąż trudno było mi zapomnieć o tym, że kiedyś on był jej nauczycielem, nawet jeśli nie przekroczyli granicy. Gdyby jednak przymknąć na to oko, trzeba przyznać, że Hong Ji Hong odegrał ogromną rolę w życiu Hye Jung w sprowadzaniu ją na dobrą drogę, a jego ciepło, otwartość i skłonność do żartów zburzyły mury, jakie wokół siebie wybudowała. Ich związek był dojrzały, pozbawiony dziecinnych dramatów czy kiczowatości, co stanowiło ciekawą odmianę po wielu słodkich związkach z azjatyckich seriali.


Powiedziałabym, że Doctors to drama dość standardowa. Może nie zachwyciła mnie specjalnie, ale też nie odczuwałam znużenia podczas oglądania i był to naprawdę przyjemny serial, klasyczny dla medycznego gatunku, choć nieco bardziej realistyczny oraz stonowany. Wybranie neurochirurgii, która jest bardzo wąską, specjalistyczną i prestiżową dziedziną z jednej strony nadaje Doctors oryginalności, bo do tej pory żaden oglądany przeze mnie serial medyczny nie skupiał się tylko na tej specjalizacji, ale z drugiej strony przez takie zamknięcie się w obrębie neurochirurgii sprawia, że wkrada się pewna powtarzalność. Zachwycają wzajemne relacje między bohaterami, zwłaszcza te zbudowane na gruncie solidnej przyjaźni, lecz mnie osobiście główny wątek romantyczny nie zachwycił. Główna bohaterka jest genialna, przynajmniej co do tego nie mam wątpliwości. Doctors idealnie nada się jako przerywnik, jednak jest to raczej średnia drama, która nie ma czym zachwycić, lecz nie powinna też mocno rozczarować. 

Czytaj dalej »

wtorek, 22 sierpnia 2017

Naznaczeni. Mroczna strona, czyli uczeń przerasta mistrza

0
Kiedy zabierałam się za pierwszą część Naznaczonych, nie miałam wielkich oczekiwań. Tymczasem literackie Zabójcze umysły w wersji young adult bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, nie spodziewałam się, że aż tak wsiąknę w tę historię i będę tak zadowolona z kryminalnej intrygi, którą stworzyła autorka. Nic więc dziwnego, że na drugi tom wyczekiwałam z utęsknieniem i kiedy tylko do mnie dotarł, od razu zaczęłam czytać, licząc na to, że Naznaczeni. Mroczna strona dorówna pierwszej części. 

Cassie ma 17 lat i niezwykły talent do wnikania w ludzkie umysły. Dzięki niemu dołączyła do elitarnego programu FBI, gdzie wraz z czwórką pozostałych uczestników rozwiązuje sprawy kryminalne z przeszłości. Michael odczytuje emocje z twarzy równie łatwo, jak reszta ludzi czyta nagłówki w gazetach. Sloane potrafi analizować dane lepiej niż niejeden komputer. Lia to chodzący wykrywacz kłamstw a Dean rozumie morderców lepiej niż ktokolwiek inny. Ale kiedy dochodzi do kolejnej zbrodni, chłopak nie chce mieć ze sprawą nic wspólnego. Morderca traktuje swoje ofiary w taki sposób, jak robił to kiedyś ojciec Deana… Zaczyna się śmiertelna gra. Czy Cassie uda się pomóc chłopakowi? Czy uczucie, które się między nimi pojawia, nie skomplikuje sprawy? Czy Naznaczonym uda się uciec przed psychopatycznym mordercą?
Opis z LubimyCzytać

Mam wrażenie, jakby w tym tomie autorce zabrakło trochę pomysłu na to, jak pociągnąć akcję. Miała skonstruowaną, w miarę porządną intrygę, miała jakieś początkowe założenia, ale jakby z czasem doszła do wniosku, że za mało się dzieje i zrobiła chyba najgorsze, co mogła zrobić; czyli dała nam powtórkę z rozrywki z pierwszego tomu. Naprawdę starałam się zrozumieć, co kierowało autorką, gdy w tak lekceważący sposób ukazała FBI, jeśli chodzi o ochronę utalentowanych dzieciaków przebywających w ich tajnym programie. Jennifer Lynn Barnes mogłaby zachować choć trochę realizmu w swojej powieści. Naprawdę ostatkiem sił powstrzymuję się przed spojlerami, bo to było tak niedorzeczne, że chciałabym się tym z wami podzielić i trochę wyżyć na autorce, ale powiem wam tylko, że to nie miało żadnego sensu, było absurdalne i pod wieloma względami było identyczne jak zakończenie pierwszego tomu, więc wygląda na to, że ani bohaterowie, ani pisarka nie wyciągnęli żadnych wniosków i po raz kolejny popełniają ten sam błąd. W dodatku, o ile w pierwszym tomie miałam problem z odgadnięciem, kto jest mordercą, o tyle w tym wypadku część kryminalna okazała się być przewidywalna mimo wszystkich komplikacji. 

W tym tomie zabrakło mi trochę bohaterów i ich talentów, które przecież są niezwykle fascynujące. Większa część Naznaczonych. Mrocznej strony kręciła się wokół wewnętrznych rozterek Cassie dotyczących wydarzeń z poprzedniej części, a także tego, co czuje względem dwóch chłopaków w domu naznaczonych. Co prawda pojawiają się pierwsze wskazówki dotyczące przeszłości pozostałych postaci, więc możemy się dowiedzieć odrobinę więcej o ich historii, ale zabrakło mi w tym ich samych, ich charakterów i ikry. Cassie na szczęście nie jest już taką straszną Mary Sue, straciła idealny rys, więc nie była już tak bardzo irytująca, jednak tęsknię za Sloane, Michaelem czy Lią, bo wiele wnosili do fabuły. Pojawiła się za to nowa agentka, która okazała się być niezwykle intrygującą osobą i sama nie wiem, co o tym sądzić. Czasami Jennifer Lynn Barnes ma przebłyski geniuszu, a czasami zawodzi na całej linii. 

Chociaż mówię to z bólem serca, Naznaczeni. Mroczna strona nie wywarła na mnie tak dobrego wrażenia jak pierwsza część. Trudno mi określić, czy jest to związane z niechlubną klątwą drugiego tomu, czy może urok nowości już przeminął, a sama fabuła nie jest na tyle dobra, by mnie kupić. Naznaczeni zawierają motywy, z którymi do tej pory nie spotkałam się w literaturze młodzieżowej i o ile zachwyciło mnie to w przypadku mojego pierwszego spotkania z twórczością Jennifer Lynn Barnes, o tyle drugi tom powinien bazować na czymś więcej, tymczasem mam wrażenie, że znowu powtórzył się ten sam schemat. W dodatku zbyt łatwo zorientowałam się w tym, kto jest sprawcą kolejnych zbrodni, co zostawiło mnie z niesmakiem, bo choć przyznaję, że autorka całkiem zgrabnie to sobie obmyśliła to jednak fakt, że byłam w stanie się wszystkiego domyślić i to na jeszcze dość wczesnym etapie śledztwa, okazał się być ogromnie rozczarowujący. Jeżeli lubicie klimaty Zabójczych umysłów i chcecie się przekonać, jak to wypada w wersji młodzieżowej, to sięgnijcie po Naznaczonych. Ja będę kontynuowała swoją przygodę z tą serią, bo jestem ciekawa, jak autorka to dalej pociągnie, lecz Mroczna strona niestety nie była tak wciągająca jak pierwszy tom.


Seria Naznaczeni:
Naznaczeni // Mroczna strona // All In // Bad Blood
Czytaj dalej »

sobota, 19 sierpnia 2017

5 powodów, dla których k-dramy zniszczyły dla mnie amerykańskie seriale

0
Dramaland to straszne miejsce – kiedy już raz tam wkroczysz, nie będzie dla ciebie odwrotu. Nie da się uciec. Twoje życie zostanie w dużej mierze podporządkowane temu rozwijającemu się wewnątrz ciebie szaleństwu i nie będziesz mógł nic na to poradzić. Próbowałam już kilka razy z powrotem zabrać się za amerykańskie seriale, ale okazało się, że wszystko, co do tej pory mnie w nich zachwycało i skutecznie przykuwało do monitora, teraz straciło swój czar. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do struktury i stylu k-dram, tak bardzo się w nich zakochałam, że produkcje z USA nie mają już czym mnie zaskoczyć. Jestem pewna, że osoby, które podobnie jak ja zostały wciągnięte do Dramalandu, zrozumieją większość moich problemów. 
Kiedy zaczynasz oglądać koreańską dramę i po prostu w nią wsiąkasz. 

1. Rozwój fabuły
Zaczniemy od podstaw, czyli od samej historii. Fabuła w k-dramie przypomina idealnego muffinka. Nie jest zbyt słodka, chrupiąca na wierzchu, mięciutka w środku, z płynnym nadzieniem, zawsze z dodatkiem czegoś niespodziewanego. Radość jest ogromna, a smak utrzymuje się dłużej na języku, dzięki czemu możemy zapamiętać tę przygodę na dłużej. Właśnie takie są k-dramy, a przy tym z reguły nie są ani za długie, ani za krótkie, głównie dzięki temu, że liczba ich odcinków waha się od 16 do 20 odcinków, przy czym każdy z nich trwa mniej więcej cudowną godzinę, podczas której naprawdę wiele może się stać. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że przy tak krótkim i jednym sezonie w fabule nie ma miejsca na niepotrzebne sceny. Każde wydarzenie ma jakiś cel, a przy tym ładnie łączy się z całą historią, nawet jeśli na pierwszy rzut oka widz może tego nie dostrzegać, dopiero później poszczególne sceny mogą nabrać głębszego znaczenia w kontekście pełnego obrazu. Uwielbiam w koreańskich serialach właśnie to, że poszczególne wątki z czasem się ze sobą spajają, a każdy z nich wnosi coś do fabuły. 
Z kolei w amerykańskich produkcjach z reguły każdy odcinek dotyczy czegoś innego. Pojawia się jakiś główny motyw, który przewija się przez całość, ale poszczególne epizody się ze sobą nie łączą. Przez to, że odcinki trwają krócej, w celu opowiedzenia pełnej historii powstają kolejne sezony, co z czasem może stać się niezwykle frustrujące. Scenarzyści rozwlekają całą fabułę, pojawia się mnóstwo nieistotnych wątków, powoli zaciera się główna oś całego serialu, który wraz z kolejnymi sezonami traci rozmach i staje się monotonny. W pewnym momencie nikt już nie pamięta, o co chodziło na samym początku i wszystko się zaciera. 
Nie, po prostu nie. 
Bardzo często zdarza się, że amerykańskie produkcje nie są w stanie utrzymać mojego zainteresowania i po obejrzeniu około trzech sezonów po prostu je porzucam, bo nie znoszę, gdy fabuła ciągnięta jest na siłę, zwłaszcza że brakuje spójności i jakiejś ekscytacji związanej z kolejnymi odcinkami, ponieważ już wszyscy wiedzą, czego można się spodziewać. Oglądanie amerykańskich seriali jest jak patrzenie na skomplikowaną układankę rozkładaną w kółko na czynniki pierwsze, gdzie każdy element wydaje się składać z kolejnych, jeszcze bardziej skomplikowanych kawałeczków, aż zaciera się gdzieś pierwotny obraz. Można powiedzieć, że w k-dramach jest na odwrót: do fabuły dodawany jest kawałek po kawałku, aż ze wszystkich elementów tworzy się perfekcyjnie zgrana całość.


2. Cliffhangers
Powód, dla którego nie wolno oglądać emitowanych dram, chyba że jest się masochistą gotowym czekać cały tydzień na kolejny odcinek w zawieszeniu i stresie. Za każdym razem cliffhanger na końcu odcinka sprawia, że mam ochotę krzyczeć, a jednocześnie zmusza mnie do tego, bym odpaliła następny odcinek. 
Like a boss
Kiedy już raz wsiąkniecie w świat koreańskich dram, nie będziecie mogli się z niego wydostać między innymi dzięki tym strasznym cliffhangerom, które sprawiają, że natychmiast rzucasz się na kolejny epizod, bo niektóre z nich są tak okrutne, że to aż boli. Czy on w końcu pocałuje dziewczynę?! Czy powie jej prawdę?! Czy ten postrzał był na tyle niebezpieczny, by go zabić?! Nawet jeśli jestem dopiero w środku dramy, do końca zostało mi jeszcze aż 10 odcinków, więc to raczej oczywiste, że nie pozbędą się głównego bohatera na tym etapie, to napięcie jest tak ogromne, że po prostu muszę włączyć kolejny odcinek i upewnić się, że mój ulubieniec jest bezpieczny! Koreańczycy to mistrzowie cliffhangerów, biorą z zaskoczenia, a ja za każdym razem się na to łapię. Amerykańskim cliffhangerom sporo brakuje, nie są tak intensywne i nieprzewidywalne. K-dramy to poziom: WOWOWOW, a USA po prostu meh


3. Niemożliwe zdarzenia
Powiedzmy sobie otwarcie: amerykańskie seriale nie mają tego samego dramatycznego rysu, który pojawia się w koreańskich produkcjach. Gdyby Hollywood chciało dorównać pod tym względem Azjatom, musieliby wprowadzić kilka elementów:


Przeznaczenie

Bromance

Jednostronna miłość
Second Lead Syndrome hurts so bad.
Tragedia

Epickie sceny akcji

Po prostu życie w k-dramach jest o wiele bardziej burzliwe i pasjonujące. Wydaje mi się, że między innymi za to tak bardzo je kochamy. Są tak dramatyczne i momentami przerysowane, że stają się wspaniałą rozrywką. Nie ma co ukrywać, w porównaniu telewizja amerykańska wypada blado i raczej niemrawo. To, co dzieje się w koreańskiej dramie w przedziale 16 odcinków, scenarzyści w Ameryce rozciągnęliby na 16 sezonów.


4. Związki
Jeżeli spojrzycie na moje recenzje k-dram, zobaczycie, że w tych postach mnóstwo miejsca poświęcam wątkowi romantycznemu oraz poszczególnym relacjom między bohaterami. Przyczyna jest prosta: UWIELBIAM sposób, w jaki związki są ukazywane w azjatyckich produkcjach. Pod tym względem Koreańczycy są niezrównani, a lista moich OTP nieustannie się rozrasta. Nigdy nie zdarzyło mi się, żebym podczas oglądania amerykańskiego serialu mocno shippowała ze sobą bohaterów, tymczasem rozwój relacji w k-dramach oglądam z wypiekami na twarzy, szczerząc się jak głupia, gdy główne postaci choćby przypadkiem się dotkną i piszcząc z zachwytu, gdy nadchodzi czas wyczekiwanego pocałunku, a każda przeszkoda na drodze do ich szczęścia wywołuje u mnie ogromną złość, frustrację i smutek. Przeżywam te związki całą sobą i nic nie potrafię na to poradzić.

Tak, czasami romans w k-dramie jest totalnie kiczowaty.

Jest też na wskroś prosty

I bywa niezręczny

Ale między innymi za to kocham koreańskie seriale. Miłość stopniowo rozkwita między bohaterami w czasie trwania dramy, ich więź staje się coraz silniejsza mimo przeciwności losu. Romanse ukazane w k-dramie dowodzą, że to właśnie małe rzeczy liczą się najbardziej i nawet jeśli czasami chciałabym dostać więcej, to ta subtelność i delikatność powoli rozwijającej się miłości jest absolutnie urzekająca. Poza tym istnieje szeroki przekrój: są związki dojrzałe i poważne, są młodzieńcze i szalone, są te wypełnione dramatyzmem i te z mnóstwem zabawy. Bohaterowie droczą się ze sobą, wywołując śmiech, ale też wspierają się w najtrudniejszych sytuacjach wzbudzających płacz. Głębia ukazywanych w k-dramach relacji zapiera dech w piersiach.
Wciąż przez nich płaczę, ale to najpiękniejszy romans w historii.
Tymczasem romans w amerykańskich serialach ukazany jest zupełnie inaczej, przynajmniej tak to wynika z mojego doświadczenia. Okres rozwoju uczuć bohaterów jest o wiele krótszy i bardziej gwałtowny. Zbliżają się do siebie w trakcie dwóch czy trzech odcinków, by potem nagle między nimi wszystko stało się bardzo intymne i swobodne. Dzieje się to tak szybko, że przedstawione uczucie wydaje się być fałszywe, między odtwórcami głównych ról brakuje chemii, a wiarygodność gdzieś ucieka. Oglądając k-dramę, nawet jeśli romans mnie nie zachwycał, nigdy nie miałam wątpliwości, że główni bohaterowie coś do siebie czują, choć w tym samym czasie mogłam cierpieć na Second Lead Syndrome. Wszystko jest ukazane w tak stopniowy, a przy tym urzekający sposób, że aktorom po prostu się wierzy, a bohaterom kibicuje z całego serca.

5. Zaangażowanie emocjonalne
Oglądanie koreańskich dram nie jest zdrowe. Tak właściwie można to uznać za niekończące się, wyniszczające emocjonalnie szaleństwo. To jak przejażdżka rollercoasterem bez trzymanki. Pełna podekscytowania wsiadasz do wagonika po długim oczekiwaniu, potem kolejka powoli pnie się do góry, nabierając tempa, a ty do ostatniego momentu nie masz pojęcia, co cię czeka. Nagle z zawrotną prędkością zaczynasz zjeżdżać w dół, wrzeszcząc z całych sił z powodu nagromadzonego napięcia, adrenaliny i emocji... I tak właśnie wygląda oglądanie k-dram.

Przez większość czasu odczuwasz ekscytację

Często nie możesz powstrzymać swoich uczuć
Kiedy emocje stają się zbyt silne.
I prawdopodobnie będziesz nieustannie płakać

Jednak kiedy dobrniesz do końca i wydostaniesz się z wagonika, będziesz kompletnie wycieńczona, ale też dziwnie usatysfakcjonowana.

Amerykańskie seriale z kolei przypominają mniejsze kolejki górskie dla maluchów, które co jakiś czas mają nieco gwałtowniejsze zrywy; wszystkie dzieci ekscytują się, jakby to było coś wielkiego, ale gdy cała jazda się skończy, zaczynasz się zastanawiać nad zmarnowanym właśnie czasem. Większość osób ponownie wsiądzie do wagonika, lecz wiedząc już, jak wygląda przejażdżka prawdziwym rollercoasterem, będziesz chciał się stamtąd jak najszybciej ulotnić, by znowu przeżyć coś niesamowitego i wielkiego. Teraz nie mogę sobie wyobrazić mojego życia bez koreańskich dram i nie sądzę, bym kiedykolwiek miała wyleczyć się z tego uzależnienia, ale kompletnie mi to nie przeszkadza!
K-drama do amerykańskiego serialu.
Czytaj dalej »

środa, 16 sierpnia 2017

K-drama: Legend of the Blue Sea

0
Legend of the Blue Sea miało być dla mnie zwykłą odskocznią. Do tej pory oglądałam głównie dramy historyczne lub melodramaty/romanse, dlatego chciałam spróbować czegoś z wątkiem fantastycznym w ramach przerywnika, który miał mi zapewnić nieskomplikowaną rozrywkę. Przeczytałam też kilka średnio pochlebnych recenzji o Legend of the Blue Sea, dlatego nie nastawiałam się na wiele. Tymczasem ta drama dość szybko podbiła moje serce i wskoczyła do pierwszej trójki moich ulubionych koreańskich seriali, bo była absolutnie cudowna, zachwycająca, magiczna i porywająca! I cierpię, tak bardzo cierpię, że to już koniec.

Sim Cheong to syrena, która nie ma pojęcia o życiu na lądzie we współczesnych czasach. Przez przypadek zostaje złapana przez Heo Joon Jae, wyrachowanego oszusta i naciągacza, który widząc jej nieporadność, nie jest w stanie zostawić jej samej na pastwę losu. Żadne z nich nie wie jednak, że narodzili się na nowo z tymi samymi twarzami i prześladującym ich, nieszczęśliwym przeznaczeniem po tym, jak ich miłość miała swoje dramatyczne zakończenie za czasów Joseon. Jeżeli chcą zapobiec powtórnej tragedii, muszą przypomnieć sobie poprzednie życie i ustrzec się przed popełnieniem podobnych błędów.


Legend of the Blue Sea to bezwarunkowe guilty pleasure, ale ta historia zupełnie mnie w sobie rozkochała i gdy tylko pojawiła się finałowa scena, zaczęłam płakać, bo wiedziałam, że to koniec mojej przygody z piękną opowieścią o wiecznej miłości młodego mężczyzny i syreny, która wyszła dla niego na ląd, a naprawdę nie chciałam, by ta drama kiedykolwiek się skończyła. Tak się wciągnęłam, tak bardzo kibicowałam bohaterom, że co jakiś czas moja siostra czy mama zaglądały do mojego pokoju, żeby sprawdzić, dlaczego wydaję z siebie tak dziwne odgłosy ;) Nawet nie wiem, od czego miałabym zacząć, bo w tym serialu dzieje się tak wiele, że na początku trudno było to wszystko ogarnąć. Bo Legend of the Blue Sea to bałagan przez sporą ilość odcinków, nikt nie wie, co się dzieje, niektóre sceny są mocno naciągane i nielogiczne, pojawiają się jacyś dziwni ludzie, którzy wzięli się znikąd i nie wiadomo, po co oni w ogóle są, wątków jest tyle, że trudno się w nich wszystkich nie pogubić, ale zapewniam was, że kiedy w końcu wszystko się ze sobą ładnie połączy, opadnie wam szczęka ze zdziwienia. Ten chaos ma miejsce jakoś tak to dziesiątego odcinka, potem wszystko ładnie zaczęło ze sobą współgrać i naprawdę miałam ogromną frajdę z tych wszystkich wątków, bo przy Legend of the Blue Sea po prostu nie da się nudzić i każdy znajdzie coś dla siebie! Szczypta magii, ładnie rozwijający się, choć nie dominujący nad fabułą romans, mnóstwo humoru, akcji, do tego dochodzą intrygi i morderstwa, mocno rozbudowany wątek rodzinny, plus sceny historyczne z epoki Joseon... Każdy znajdzie coś dla siebie!

To ja, kiedy widzę koreańską dramę!
Rzadko się zdarza, żeby jakaś drama wciągnęła mnie już od początku, z reguły pierwsze dwa, trzy odcinki są dla mnie trudne i mocno przy nich marudzę, dopiero potem zaczynam się angażować w przedstawioną historię, tymczasem Legend of the Blue Sea ma cudowne dwa pierwsze odcinki, byłam nimi naprawdę zachwycona. Potem zaczyna się właśnie ten bałagan, bo pojawia się mnóstwo nowych wątków, które jeszcze się ze sobą nie łączą i trudno było mi się rozeznać w tym, kto jest kim, kto jest z kim spokrewniony i czego chce od naszych głównych bohaterów, ale tak jak mówiłam, później wszystko się wygładza, staje się spójne i logiczne, więc nawet jeśli na początku mnogość wątków będzie was przerażać, to uwierzcie mi na słowo, że potem drama tylko na tym skorzysta i będzue układać się naprawdę ładnie. Jestem zwłaszcza zakochana w idei ponownego narodzenia się i powiązania historii Sim Cheong oraz Heo Joon Jae w czasach obecnych z ich historią w przeszłości w czasach Joseon. Uwielbiam dramy historyczne, więc zobaczenie tego akcentu w Legend of the Blue Sea oczywiście zaliczam na ogromny plus, ale już sam sposób, w jaki połączyli wszystkich bohaterów z przeszłości i teraźniejszości był cudowny, wypadło to naprawdę zgrabnie i pasjonująco. Nie mogłam się doczekać kolejnych scen z odwołaniami do historii, do tej pory nie oglądałam dramy, w której motyw ponownych narodzin zostałby tak mocno wykorzystany, ale obecnie jestem zakochana w tej idei dzięki Legend of the Blue Sea. Początkowo nie byłam przekonana do kryminalnej strony serialu, bo odrobinę nużył mnie wątek złej macochy, lecz kiedy już się rozwinął, na jaw wyszła jej przeszłość i pewne powiązania, byłam naprawdę zadowolona z ostatecznego efektu.


Teraz muszę wspomnieć o bohaterach i o mój Boże, nie wiem, czy kiedykolwiek skończę o nich pisać, bo jestem pod ogromnym wrażeniem wszystkich postaci. Rzadko się zdarza, żebym w serialu tak bardzo polubiła tak wiele osób, ale w Legend of the Sea nie ma nikogo, kto nie wniósłby jakiejś wartości do tej dramy. A w tym wszystkim najważniejsze jest to, że każdy z bohaterów się rozwija, zmienia się, przechodzi transformację. Nie zawsze jest to od razu widoczne gołym okiem, jednak patrząc na postaci na samym początku, a potem na samym końcu, przemiany są wręcz uderzające i jestem przeszczęśliwa, że na przestrzeni dwudziestu odcinków aktorom udało się tak bardzo rozwinąć swoje kreacje, jednocześnie nie zatracając ich pierwotnego rysu. Sim Cheong, czyli nasza syrenka, po zejściu na ląd nie miała bladego pojęcia o funkcjonowaniu współczesnego świata, więc to ona była źródłem mnóstwa komicznych sytuacji w Legend of the Blue Sea. Była przy tym słodka, odrobinę głupiutka i naiwna. Z reguły takie bohaterki mnie irytują, lecz jej po prostu nie da się nie polubić, uwielbiam ją i wszystkie te zabawne nieporozumienia z nią w roli głównej. Mimo to Sim Cheong nie jest typową, zagubioną dziewczynką, od początku potrafiła walczyć o swoje i była niezwykle lojalna. Na przestrzeni kolejnych odcinków niezwykle się rozwija, dojrzewa, ale przy tym zachowuje swoją wiarę w dobro. Muszę tutaj pochwalić aktorkę grającą syrenę, czyli Jun Ji Hyun, od której nie mogłam oderwać oczu! Jest nie tylko piękna, ale też niezwykle utalentowana, nie sądzę, by znalazło się wiele kobiet zdolnych do udźwignięcia tej roli bez zbędnego przerysowania jej. Heo Joon Jae z kolei to oszust, który jest przy okazji mistrzem hipnozy. Wraz z Jo Nam Doo, który nauczył go fachu kanciarza oraz Tae Oh (kocham go!) będącym uzdolnionym hakerem kradnie pieniądze zarobione na czarno przez bogaczy. Na początku nie obchodzi go nic poza powiększaniem majątku i odnalezieniem matki, z którą został rozdzielony, gdy miał dziesięć lat, jest uzdolnionym kłamcą bez wyrzutów sumienia, ale pod wpływem Sim Cheong zaczyna się zmieniać, pragnie stać się lepszym człowiekiem dla jej dobra i zapewnić jej bezpieczeństwo.


Romans między Sim Cheong i Heo Joon Jae jest wspaniały. Chyba mogę się uznać za ekspertkę w dziedzinie wątków romantycznych w koreańskich dramach, tymczasem miłość w Legend of the Blue Sea nie przypomina żadnej, z jaką się do tej pory spotkałam w azjatyckich produkcjach. Scenarzyści nie czerpali z utartych schematów, by stworzyć tę relację, z czego jestem niezwykle zadowolona, bo związek Sim Cheong i Heo Joon Jae wypada niezwykle dojrzale, ale także słodko i ujmująco. Może na początku brakowało między nimi komunikacji, lecz z czasem zaczęli to nadrabiać i jestem zauroczona tym, jak bardzo się o siebie troszczyli, a przy tym potrafili świetnie się ze sobą bawić i naprawdę między nimi iskrzyło. Nie da się im nie kibicować, a przy ich wspólnych, słodkich scenach po prostu się rozpływałam. Chciałabym jeszcze wspomnieć o zaledwie ośmioletniej aktorce Shin Rin Ah, która zagrała młodą przyjaciółkę Sim Cheong, bo według mnie wykonała kawał dobrej roboty. W ogóle cała produkcja Legend of the Blue Sea stoi na bardzo wysokim poziomie, jakość jak na standardy koreańskie jest bardzo wysoka, serial w dodatku kręcono za granicą, więc możecie się spodziewać pięknych, nadmorskich krajobrazów, grafiki są niesamowite, w OST jestem zakochana, to bez wątpienia jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych, z jakimi się spotkałam w koreańskich serialach... Nawet gdybym chciała się do czegoś przyczepić to tego nie zrobię, bo Legend of the Blue Sea mnie kupiło i jestem tak bardzo zachwycona, że nie umiem tego nawet ubrać w słowa.


Rzadko kiedy jakaś koreańska drama jest w stanie mnie zaskoczyć, ale w Legend of the Blue Sea pojawiło się kilka tak niespodziewanych zwrotów akcji, że musiałam zbierać szczękę z podłogi. A emocje sięgają zenitu i nie będę kłamała, czasami musiałam zastopować odcinek i odejść od komputera, żeby choć trochę ochłonąć, bo napięcie jest ogromne! Nie potrafiłam też opanować śmiechu, bo ten serial to w dużej mierze świetna komedia, było również mnóstwo scen, w których po prostu się rozpływałam i robiło mi się cieplej na sercu. Legend of the Blue Sea kompletnie mnie sobą zauroczyło, tak że wciąż nie mogę przestać myśleć o moich ulubionych bohaterach. Nawet jeśli scenarzyści mogli darować sobie dwa ostatnie odcinki, które według mnie były niepotrzebne, to muszę powiedzieć, że każda minuta spędzona na oglądaniu Legend of the Blue Sea była czystą przyjemnością i gorąco polecam wam tę dramę, która niepostrzeżenie przeniknęła do mojego serca.

Czytaj dalej »

niedziela, 13 sierpnia 2017

Bez serca, czyli cena, jaką trzeba zapłacić za zemstę w Krainie Czarów

0
Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego Królowa Kier ścina swoim poddanym głowy? Albo jak to się stało, że Szalony Kapelusznik jest szalony? Odpowiedzi na te pytania i wiele innych możecie znaleźć w powieści Bez serca Marissy Meyer, która zasłynęła swoją Sagą księżycową, w której na nowo opowiedziała historie Kopciuszka, Czerwonego Kapturka, Roszpunki i Królewny Śnieżki. Tym razem na tapetę wzięła Alicję w Krainie Czarów i napisała coś w rodzaju genezy doskonale znanych nam postaci z utworu Lewisa Carrolla. 

Na długo przed tym, zanim została postrachem Krainy Czarów – niesławna Królowa Kier – była tylko dziewczyną pragnącą się zakochać. 
Catherine jest być może jedną z najbardziej pożądanych dziewcząt w Krainie Czarów i ulubienicą jeszcze niezamężnego Króla Kier, ale interesuje ją zgoła co innego. Ma talent do pieczenia i wraz ze swoją przyjaciółką chce otworzyć piekarnię, by zaopatrywać Królestwo Kier w przepyszne placki i inne słodycze. Jednak jej matka uważa, że to niedopuszczalne dla młodej kobiety, która mogłaby zostać kolejną Królową. Na królewskim balu, na którym wszyscy oczekują, że król oświadczy się Cath, dziewczyna poznaje Jokera, przystojnego i tajemniczego błazna. Po raz pierwszy czuje, że to prawdziwe zauroczenie. Ryzykując obrazę Króla i wściekłość swoich rodziców, Cath i Figiel adorują się w tajemnicy. Cath chce sama decydować o swoim losie i zakochać się na własnych warunkach. Ale w świecie przenikniętym przez magię, szaleństwo i potwory, los ma inne plany.
Opis z LubimyCzytać

Według mnie koncepcja Marissy Meyer była genialna. Nie sądzę, by ktokolwiek wpadł na pomysł przedstawienia okrutnej Królowej Kier jako zwykłej, miłej, pełnej życia dziewczyny z marzeniami i byłam bardzo ciekawa, jakie wydarzenia doprowadziły do tego, że stała się bezduszną monarchinią znaną nam już z powieści Lewisa Carrolla. Byłam urzeczona tą obiecującą ideą jeszcze zanim zaczęłam czytać, ale już pierwszy rozdział dość szybko rozwiał wszelkie moje złudzenia na temat Bez serca. Został napisany bez polotu, był mdły i płaski, a reszta książki w dużej mierze stała się potwierdzeniem moich wrażeń z początku. Dopiero koło dwusetnej strony coś ruszyło, bo wcześniej najzwyczajniej w świecie było nudno, lecz zaraz znowu Bez serca straciło tempo i utknęłam w miejscu, zmusiłam się, by dobrnąć do końca. Zabrakło mi napięcia, jakiejś tajemnicy, a oprócz tego lepszej struktury, jakaś akcja pojawiała się dopiero wtedy, gdy na strony powieści wkraczał Dżabbersmok, mityczny potwór, ale miał on tylko trzy wielkie wejścia, więc wyglądało to tak, jakby trzeba było zapchać jakoś miejsce pomiędzy, przez co momentami było naprawdę nieciekawie.

Nie oznacza to jednak, że Marissa Meyer zupełnie nie wykorzystała potencjału zawartego w tym pomyśle. Bez serca ma cudowny klimat, który łączy w sobie absurdalność i przesadę pochodzące z Alicji w Krainie Czarów ze sztywną etykietą i manieryzmami charakterystycznymi dla wiktoriańskiej Anglii. Autorka nie wahała się sięgać do oryginalnego dzieła, wyciągając z niego kadryla z homarami czy grę w krokieta flamingami. Pojawiają się także tak znane i uwielbiane przez nas postaci – czarujący, choć nieco złośliwy Kapelusznik urządzający niezwykłe herbatki z pomocą Marcowego Zająca, tajemniczy Kot z Cheshire rozsiewający wszędzie plotki czy Biały Królik z nieodłączną kolekcją zegarków – ale Marissa Meyer nadała im nowy rys, stopniowo ukazując ich przemianę w wersję znaną nam właśnie z Alicji w Krainie Czarów. Drobne smaczki przewijały się przez całą powieść, jak choćby powód, dla którego Królowa Kier znienawidziła białe róże i byłabym zachwycona, gdyby nie to, że atmosfera wydawała mi się być zbyt lekka i przyjazna. Ostatnie kilkadziesiąt stron było przesiąknięte intrygującym mrokiem i gdyby Marissa Meyer zdecydowała się wprowadzić podobny klimat nieco wcześniej, całość mogłaby wypaść lepiej.

Jeżeli zaś chodzi o bohaterów, nie mogę powiedzieć, bym polubiła kogokolwiek z wyjątkiem Figla, czyli Jokera – nadwornego błazna. Z kolei cudowny Kapelusznik był najbardziej interesującą postacią na kartach tej powieści, co nie jest specjalnym osiągnięciem, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że reszta bohaterów nie zachwyca. Wpasowali się w pewien schemat, jakby każdy z nich został określony jedną cechą charakteru i autorka trzymała się tego założenia od początku do końca, czyniąc ich jednowymiarowymi i mało ciekawymi. Jedynie w postać Kapelusznika wkrada się niejednoznaczność, pewien głębszy rys. Catherine irytowała mnie nieustannie swoją naiwnością i niezdecydowaniem, bo niby wiedziała, czego chce, ale tak naprawdę nic w tym kierunku nie robiła i głównie użalała się nad sobą. Była tak słodka, że aż mdła, pozostałych za to w ogóle nie warto wspominać.

Podsumowując, spodziewałam się o wiele więcej po Marissie Meyer i Bez serca. Wydaje mi się, że gdybym była młodsza, byłabym zauroczona tą lekturą; pojawia się tutaj dużo baśniowej naiwności, ogólnie mam wrażenie, że jest to powieść, która przypadłaby do gustu raczej młodszej młodzieży. Zabrakło mi w tej historii zwrotów akcji, intryg, niewiele się tutaj dzieje, Bez serca ratuje głównie klimat i ogólny pomysł. Przeczytałam tę książkę niedawno, ale ostatecznie niewiele z jej wydarzeń pozostało mi w głowie. To taka powieść, która ginie gdzieś w tłoku, za kilka miesięcy pewnie nie będę nawet pamiętać, że coś takiego czytałam. Myślę, że Marissa Meyer mogła o wiele więcej wyciągnąć z tej historii, a tak jest to po prostu niewykorzystany potencjał.


Za możliwość przeczytania Bez serca serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!
Czytaj dalej »

czwartek, 10 sierpnia 2017

Milion odsłon Tash, czyli jak zostać sławnym vlogerem i nie zwariować

0
Jedna z moich ulubionych booktuberek, Ashley z kanału A Dash of Ash, gorąco polecała Milion odsłon Tash, więc gdy tylko dostałam szansę, by przedpremierowo zapoznać się z tą powieścią, bez wahania z niej skorzystałam. Nastawiałam się na inteligentną i bardzo współczesną historię coming of age. Nie ukrywam, że miałam dość duże oczekiwania, bo od dawna nie przeczytałam żadnej książki z gatunku contemporary, która by mnie urzekła, a wyglądało na to, że Milion odsłon Tash może się okazać strzałem w dziesiątkę. Czy rzeczywiście tak było? 

Mogłoby się wydawać, że Natasha to zwykła nastolatka. Od rówieśników odróżnia ją jednak niezrównana miłość do pisarza Lwa Tołstoja, która natchnęła dziewczynę do stworzenia amatorskiego serialu internetowego będącego współczesną adaptacją Anny Kareniny. Nieszczęśliwe rodziny nie cieszyły się zbyt dużą popularnością do czasu, aż znana vlogerka poleciła serial na swoim kanale. W przeciągu jednej doby liczba subskrybentów kanału Tash na YouTubie wzrosła do kilkudziesięciu tysięcy, a ona sama musiała zmierzyć się z setkami komentarzy, fanartów, GIFów, maili i tweetów. Wraz z rosnącą liczbą odsłon kanału Tash odkrywa także siebie – jako uczennica, która po wakacjach rozpocznie ostatnią klasę, zaczyna myśleć o swojej przyszłości, jej matka nagle zachodzi w nieplanowaną ciążę, pojawia się także chłopak, który jej się podoba, ale Tash nie wie, jak ma stworzyć z nim związek przez wzgląd na swoją aseksualność i powolne odkrywanie tego, co się z tym wiąże... Natasha musi odnaleźć w sobie odwagę, by zmierzyć się ze swoimi problemami w realnym świecie.

Milion odsłon Tash to książka bardzo młodzieżowa. Często się zdarza, że gdy któryś z autorów stara się być na czasie i na siłę naśladuje styl mówienia nastolatków czy próbuje przedstawić ich problemy, wypada to co najmniej niezręcznie, ale w książce Kathryn Ormsbee wszystko było zupełnie naturalne i rzeczywiste. Powieść kręci się wokół serialu internetowego tworzonego przez Tash będącą scenarzystką i reżyserką oraz jej najlepszą przyjaciółkę Jack, która odpowiada między innymi za montowanie oraz pilnowanie, by Natasha nie ześwirowała przez wzgląd na swój perfekcjonizm i trudności w dogadywaniu się z aktorami. W Milion odsłon Tash pojawia się wiele tematów, które z własnego doświadczenia znają wszyscy blogerzy, vlogerzy czy też fangirls – posty na Tumblrze, shippowanie i OTP, ale także goniące terminy, przez które klawiatura wydaje się płonąć pod palcami. Można spojrzeć na kręcenie filmów na YouTubie w zupełnie inny sposób, jest to rzut oka za kulisy i wydaje mi się, że stanowi to niezwykle oryginalny, ciekawy dodatek nie tylko dla osób, które na co dzień w tym siedzą. Natasha musiała sobie poradzić z nagłą popularnością w sieci, gdy jej vlog stał się viral, a także z konsekwencjami internetowej sławy, między innymi z sodówką uderzającą do głowy, paniką czy szerzącą się falą hejtu, która potrafi być bardzo bolesna i może namieszać w głowie.

Przy okazji Kathryn Ormsbee przemyciła w swojej powieści wiele problemów socjalnych i wątków, z którymi do tej pory nie spotkałam się w literaturze młodzieżowej. Rodzina Tash składa się głównie z imigrantów – jej dziadkowie od strony ojca przyjechali z Czech i są prawosławni, z kolei jej mama przyleciała z Nowej Zelandii i praktykuje buddyzm, przez co dziewczyna musiała poradzić sobie z ustaleniem własnej tożsamości czy wiary, jaką chciałaby wyznawać, a także iść na kompromisy związane z wychowywaniem się w wielokulturowej rodzinie. Ponadto bardzo ważną kwestią w Milion odsłon Tash jest seksualność. Główna bohaterka wie, że jest aseksualna, jednak dopiero uczy się tak naprawdę, co to oznacza, walcząc z własnymi wątpliwościami i strachem. Momentami Natasha bywała zbyt przewrażliwiona na tym punkcie i miałam ochotę wywrócić oczami, gdy najmniejsza wzmianka mogła stać się iskrą zapalną do kłótni lub gdy po raz kolejny wracała do tych samych przemyśleń, dochodząc do identycznych wniosków, co było dość frustrujące, lecz na pewno trzeba zaliczyć ten wątek na plus. Pojawia się także wiele innych wątków dostarczających materiałów do przemyśleń, ale w większości wypadków autorka wprowadzała je w niezwykle subtelny, nienarzucający się sposób, mimo że wiele z nich porusza istotne kwestie.

Niestety, nie mogłoby być tak kolorowo do końca. Co prawda Kathryn Ormsbee udało się stworzyć ogromną różnorodność wśród postaci w Milion odsłon Tash – nie tylko pod względem seksualności (bo znajdziecie tutaj zarówno, hetero-, homo-, bi-, jak i wcześniej wspomnianych aseksualistów), ale także charakterologicznym. To nie jest długa powieść, mimo to autorce udało się tutaj umieścić mnóstwo bohaterów i jeszcze każdego z nich dość dokładnie przedstawić, za co należą jej się ogromne brawa. Znajdziecie tutaj wyluzowanego rockmana, wycofaną i chłodną gothkę, kochaną miss piękności, zadzierającego nosa gwiazdora, nerda bez wiedzy na temat popkultury... Przekrój jest szeroki, a ja muszę korzystać z tych uproszczeń, bo opisanie wszystkich mogłoby mi zająć kilkanaście stron w Wordzie. Nie mogę jednak powiedzieć, bym zżyła się z którymkolwiek z nich i specjalnie im kibicowała. Mimo tej różnorodności miałam wrażenie, że postaci są dość papierowe. Sama Tash przez większość czasu była w porządku, lecz pod koniec znacząco straciła w moich oczach i miałam ochotę naprawdę mocno nią potrząsnąć.

Milion odsłon Tash to powieść dobra, która pod wieloma względami odróżnia się od innych powieści młodzieżowych na rynku, lecz nie spełniła moich oczekiwań. Myślałam, że bardziej się w nią wciągnę i że będę nią zachwycona, tymczasem kolejne kartki przerzucałam raczej z umiarkowanym zainteresowaniem, a całość była dość przewidywalna. Mimo to Milion odsłon Tash to doskonała lektura na wakacje lub na leniwy wieczór początku zbliżającego się roku szkolnego i szkoda byłoby przegapić tę premierę, bo uważam, że pod względem tematyki i różnorodności wybija się na tle innych książek.

Czytaj dalej »

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

K-drama: Strong Woman Do Bong Soon

0
Wciąż pozostaję na fali koreańskich dram i nie wiem, kiedy się to skończy i czy to w ogóle możliwe, bo naprawdę nie pamiętam, jak wyglądało moje życie przed odkryciem azjatyckich produkcji. Nie sądzę, żebym na tym etapie była w stanie się bez nich obejść, bo są mocniejszym uzależnieniem niż jakiekolwiek, które do tej pory miałam być może nawet wciągają bardzo niż książki. Tym razem postanowiłam zabrać się za Strong Woman Do Bong Soon, która jest dość popularna i zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji, a w dodatku gra w niej dwójka aktorów należących do moich ulubieńców, czyli Park Hyung Shik i Ji Soo.

W rodzinie Do Bong Soon z matki na córkę przekazywana jest ogromna, herkulesowa siła, mimo to dziewczyna pragnie wieść normalne życie i ukrywa swoją nadnaturalną zdolność przed światem, a zwłaszcza przed In Gook Doo, policjantem, przyjacielem z dzieciństwa i jej zauroczeniem. Przez przypadek jej umiejętności odkrywa Ahn Min Hyuk, rozpuszczony i lekceważący innych prezes firmy, który od jakiegoś czasu dostaje pogróżki, stąd postanawia zatrudnić Do Bong Soon jako swojego ochroniarza, by wraz z nią rozwikłać tę sprawę, ponieważ nie ufa policji. W międzyczasie w spokojnej okolicy, w której mieszka Do Bong Soon, dochodzi do serii porwań młodych, pięknych dziewcząt, co wprowadza chaos do życia wszystkich mieszkańców. Jednocześnie chroniąc życie swojego szefa, Bong Soon podejmuje decyzję, by powstrzymać przestępcę, ale musi uważać: jeśli użyje swojej siły, by zranić kogoś niewinnego, utraci ją na zawsze. 


Strong Woman Do Bong Soon to dziwny miszmasz gatunkowy składający się z komedii, romansu, kryminału, krwawego thrillera, nawet trochę paranormal się wkradło. Ta różnorodność, która w zamierzeniu miała zatrzymać widza przed telewizorem/monitorem, tak naprawdę okazała się być przeszkodzą w utworzeniu dobrej, spójnej i płynnej fabuły. Nie było szans, żeby te wszystkie gatunki ładnie się połączyły i ze sobą zgrały. Kiedy zaczynałam oglądać tę dramę, spodziewałam się słodkiego, urzekającego romcomu, dlatego byłam strasznie zdziwiona, gdy okazało się, że w pakiecie dostajemy także motyw psychopatycznego porywacza-mordercy i według mnie właśnie ten element najbardziej zaburza odbiór serialu. Nawet jeśli na początku wprowadzenie thrillera było niczym zaskakujące, mocne uderzenie, z czasem ten wątek zaczął mnie nudzić i nijak się miał do raczej lekkiego tonu całej historii, a sam czarny charakter był strasznie przerysowany i irytujący. Wydaje mi się, że gdyby ze Strong Woman Do Bong Soon wyłączyć zupełnie niepotrzebny i na dłuższą metę słaby wątek porwań niszczący uroczą atmosferę, byłabym o wiele bardziej zachwycona tym serialem.


Żałuję także, że scenarzyści pociągnęli niektóre wątki, które absolutnie nic nie wnosiły do fabuły, a porzucili te, które miały ogromny potencjał, były istotne i dla mnie o wiele bardziej interesujące jak choćby napięte relacje w rodzinie Ahn Min Hyuka. Nie do końca doceniam także humor przedstawiony w tej dramie. Był wymuszony i przesadzony, jakby scenarzyści aż za bardzo się starali, a wiadomo, że w takiej sytuacji coś, co miało być zabawne, łatwo może przerodzić się w coś żenującego. Trochę szkoda, że w zamierzeniu śmieszne elementy wcale komiczne nie były, co nie znaczy, że w ogóle się nie uśmiechałam podczas oglądania Strong Woman Do Bong Soon, bowiem odpowiednią dawkę radości zapewniała mi relacja Do Bong Soon i Ahn Min Hyuka. Przez bardzo długi czas darzyli się wzajemną niechęcią i choć moment przejścia z wrogości do sympatii był dla mnie trochę zbyt gwałtowny to jednak nie przeszkadzało mi to zbyt mocno, bo uwielbiam tę dwójkę razem i bez wahania mogę ich zaliczyć do mojego grona OTP. Z jednej strony ich relacja jest zadziorna, a ich przekomarzanki autentycznie rozbawiały mnie do łez, a z drugiej jest ona tak słodka, że aż mi się cieplej na sercu robiło i z tego zachwytu zaczynałam się hiperwentylować. Ich związek jest tak cudowny, że nie umiem wyrazić tego słowami i jest głównym powodem, dla którego oglądałam Strong Woman Do Bong Soon, bo to było idealne! Może dlatego wciąż było mi mało scen z ich udziałem.


Jeśli chodzi o bohaterów to polubiłam Do Bong Soon. Została obdarzona niesamowitą siłą, jest uparta i zdecydowana, ale przy tym wewnątrz potrafi być krucha i delikatna, w taki pozytywny sposób. Co prawda czasami była zbyt impulsywna i podejmowała głupie decyzje, nie chcąc polegać na innych, jednak przy tym pozostawała na tyle urocza, że trudno było się na nią zbyt długo gniewać. Aktorka grająca Do Bong Soon, czyli Park Bo Young, wydawała się być jakby stworzona do tej roli, wydaje mi się, że to typ postaci, który jej pasuje, choć nie sądzę, by udźwignęła nieco inny charakter. Natomiast Park Hyung Shik grający Ahn Min Hyuka jest po prostu genialny. Nie dość, że piękny, to jeszcze utalentowany! Dostał rolę aroganckiego, zapatrzonego w siebie prezesa AINSoft, firmy wypuszczającej gry online, którą zbudował od zera. Naprawdę potrafi zaleźć za skórę, ale o rany, kiedy cieszył się jak dziecko, był przesłodki. Nie widziałam jeszcze w żadnej dramie bohatera podobnego do Ahn Min Hyuka pod względem charakteru, to ogromny plus i ja też chcę takiego chłopaka! Moje największe zastrzeżenia dotyczą detektywa In Gook Doo, który jest także najlepszym przyjacielem Bong Soon i jej niedostępnym obiektem westchnień od liceum. Naprawdę uwielbiam Ji Soo i przykro mi, że za każdym razem kończy z rolą second leada, który nie dostaje dziewczyny, ale nawet on nie był w stanie sprawić, bym polubiła szorstkiego, sztywnego Gook Doo i w ogóle nie było mi go szkoda. Ten trójkąt miłosny był strasznie słaby, właściwie nie miał żadnego sensu, bo nie wpłynął na fabułę, a ja i tak od początku shippowałam Min Mina z Bong Bong.


Strong Woman Do Bong Soon jest dramą, którą całkiem przyjemnie mi się oglądało, choć nie obyło się bez potknięć. Nieco kiczowate efekty specjalne w połączeniu z komediowymi wstawkami i przeuroczym romansem to część, która podbiła moje serce i wolałabym zapamiętać ten serial właśnie jako słodki romcom, jednak z powodu nudnego, kryminalnego wątku skupiającego się na prowadzeniu śledztwa w sprawie porwań oraz niepasującego elementu thrillera związanego z przedstawianiem kolejnych działań psychopatycznego zbrodniarza Strong Woman Do Bong Soon kwalifikuje się jako średnio-dobra produkcja. Całość ratuje głównie cudowna relacja Bong Soon i Min Hyuka, którego rewelacyjnie zagrał Park Hyung Shik. W zasadzie ani nie polecam, ani nie odradzam, bo sami musicie zdecydować, czy jesteście gotowi na podobny miszmasz gatunkowy.

Czytaj dalej »

środa, 2 sierpnia 2017

Co przyniesie wieczność, czyli milczenie jest bronią

0
Powieści Jennifer L. Armentrout biorę w ciemno, o czym osoby czytające tego bloga od jakiegoś czasu już doskonale wiedzą. Jest to autorka, która pisze w tak uzależniający sposób, że kompletnie nie przeszkadza mi wykorzystywanie przez nią kolejnych wyświechtanych schematów czy momentami kiczowatych chwytów. Potrafi naprawdę zaangażować czytelnika w historię, która zabiera na emocjonalny rollercoaster, więc bez wahania postanowiłam wyposażyć się w jej najnowszą powieść wydawaną w Polsce, Co przyniesie wieczność, choć nawet do końca nie znałam zarysu fabuły. 

Mogłoby się wydawać, że po wielu latach Mallory Dodge w końcu udało się wyrwać z prawdziwego piekła – od czterech lat ma kochających opiekunów, którzy o nią dbają, mieszka w pięknym domu, a dzięki terapii jest w stanie na kolejny krok, jakim jest powrót do szkoły po latach nauczania indywidualnego. Myszka, choć czuje się już bezpieczna, wciąż pozostaje pod wpływem przyzwyczajeń, które wyniosła z patologicznego domu, w którym spędziła większość dzieciństwa – nauczyła się, że lepiej jest pozostawać cicho i nie wydawać żadnych dźwięków, dlatego milczenie traktuje jak swój pancerz ochronny. Nie chce jednak spędzić w ten sposób całego życia, stąd decyzja o uczęszczaniu do ostatniej klasy liceum. Mallory nigdy nie przypuszczałaby jednak, że w tej samej szkole będzie się uczył Rider Stark, jej jedyny przyjaciel z dzieciństwa i obrońca, który wychowywał się w tym samym toksycznym środowisku. Szybko okazuje się, że ich więź przetrwała mimo czterech lat rozłąki i zmian, które w nich zaszły. Okazuje się jednak, że nie tylko Mallory zmaga się z demonami przeszłości. Teraz to od niej zależy, czy jak zawsze zachowa milczenie, czy może zdecyduje się walczyć o osobę, która jest dla niej najważniejsza na świecie. 

Minęło już trochę czasu, odkąd przeczytałam Co przyniesie wieczność, dlatego emocje dawno opadły i została tylko moja opinia. Po przeczytaniu właściwie wszystkich powieści Jennifer L. Armentrout, jakie się u nas ukazały do tej pory, mogę śmiało powiedzieć, że o wiele lepiej wychodzą jej historie z nutką magii i paranormalne romanse niż New Adult. Nie chodzi o to, że Co przyniesie wieczność było złe, ale po prostu czuję różnicę między tą książką a serią LUX czy trylogią Dark Elements, które pochłonęły mnie bez pamięci, podczas gdy w tym wypadku nie byłam aż tak przejęta bohaterami i tym, co się z nimi stanie. Pewną rolę odegrał w tym także fakt, że bez trudu przewidziałam kolejne wydarzenia już na samym początku, wszystkie moje przeczucia ostatecznie się sprawdziły, więc nie czekały na mnie żadne zaskoczenia i może z tego powodu nie byłam aż tak oddana lekturze. Tym razem Jennifer L. Armentrout nie tyle korzystała ze znanych szablonów, co raczej bieg fabuły był łatwy do przewidzenia i każdy z głową na karku powinien być w stanie określić, w jaką stronę to wszystko zmierza, co jednak jest w stanie odebrać trochę frajdę z czytania.

Również bohaterowie nie sprawili, że jakoś specjalnie chciałam im kibicować. Mallory zgodnie ze swoim przezwiskiem jest cicha, nieśmiała i płochliwa jak Myszka. Bardzo trudno jest jej stanąć we własnej obronie czy komuś się przeciwstawić, a wypowiedzenie kilku słów do kogoś obcego właściwie graniczy dla niej z cudem. Jej zachowanie zostało w ten sposób ukształtowane przez traumatyczną przeszłość, a autorka ukazała to w taki sposób, że mimo kruchości i tego, że ciągle ktoś musi roztaczać nad nią opiekę, Mallory nie jest słabą postacią. Na przestrzeni książki przechodzi stopniową przemianę, powoli otwiera się na świat i wychodzi ze swojej skorupy. O ile cały proces dojrzewania dziewczyny do pewnych rzeczy został wspaniale ukazany, o tyle już ta nowa wersja Myszki okazała się być o wiele bardziej denerwująca niż nieśmiała Mallory, bo podejmowała głupie, impulsywne decyzje i momentami zachowywała się naprawdę dziwnie, zupełnie irracjonalnie. Była jedna taka scena, której zupełnie nie rozumiem, chociaż wygląda to na wymysł autorki, która chciała wzbudzić w nas wzruszenie, ale wypadło to słabo. Jeśli zaś chodzi o Ridera to oczywiście należy do niezawodnego gatunku troskliwego, ciepłego chłopaka, lecz jedynie w stosunku do Myszki, bo od innych odgrodził się lodową ścianą. Wszyscy spisali go już na straty, nie wróżąc mu żadnej świetlanej przyszłości i tak w zasadzie nie zależy mu na niczym oprócz Mallory, właściwie więcej na temat jego charakteru powiedzieć nie można. Mam wrażenie, że ostatnio pojawił się taki trend w literaturze młodzieżowej, w którym męscy bohaterowie są ukazani jako opiekuńczy, ale przy tym są strasznie mdli i brakuje im temperamentu.

Jeżeli chodzi o elementy typowe dla gatunku New Adult, czyli romans i traumy z przeszłości, to oczywiście występują, choć Jennifer L. Armentrout różnie sobie z tym poradziła. Nie do końca przekonuje mnie bowiem do siebie relacja Mallory i Ridera. Zupełnie nie czułam między nimi iskrzenia, bardziej przypominało mi to zażyłość starszego brata i młodszej siostry niż pary. To oczywiste, że wzajemnie chcieli się sobą opiekować i dużo wiedzieli na swój temat, bo razem się wychowywali, lecz nie uważam, by kryła się za tym prawdziwa miłość. Jestem tym strasznie zaskoczona, bo do tej pory wątki romantyczne były najmocniejszą stroną Jennifer L. Armentrout, tymczasem romans w Co przyniesie wieczność przynajmniej mnie nie przekonuje. O wiele lepiej natomiast wypada trudna tematyka przemocy domowej, nierówności społecznych czy zespołu stresu pourazowego. Naprawdę widać, że autorka miała coś do przekazania za pomocą tej powieści i dobrze się do tego przygotowała. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak realistycznie przedstawiła zmagania się z przebytą traumą i mam nadzieję, że zawarte w Co przyniesie wieczność wartości oraz swego rodzaju morał staną się światełkiem w tunelu dla każdego, kto tego potrzebuje.

Co przyniesie wieczność nie jest też naładowana akcją. Objętościowo jest to całkiem spora książka, ale tak naprawdę nie dzieje się dużo, można by spokojnie zabrać kilkadziesiąt kartek i nie wpłynęłoby to na przebieg fabuły, jednak mamy do czynienia z Jennifer L. Armentrout, a jej historie zawsze czyta się szybko i przyjemnie, nawet gdy monologi Mallory zaczynają się dłużyć. Szczerze mówiąc, nie sądzę, bym za kilka miesięcy była w stanie przywołać wiele szczegółów z Co przyniesie wieczność, to raczej lektura na jeden raz, niezobowiązująca i lekka, choć motywująca i z przesłaniem. Poleciłabym ją fanom autorki, lecz jeśli dopiero chcecie się zapoznać z Jennifer L. Armentrout, lepiej nie zaczynajcie od tej historii, bo możecie się odrobinę rozczarować.

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia