Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dystopia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dystopia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 22 lipca 2017

Diabolika, czyli międzygalaktyczny spór o władzę

0
Diabolika to powieść, której większości z was nie trzeba przedstawiać – było o niej głośno zarówno za granicą, jak i w Polsce. Mnie do tej książki przyciągnęły dwie rzeczy: cudowna okładka, która jest dość minimalistyczna, ale od razu przykuwa uwagę oraz obietnica silnej, bezlitosnej głównej bohaterki, która zamiast użalać się nad sobą, bierze sprawy w swoje ręce i jest przy tym zabójczo skuteczna. Od dawna nie miałam okazji przeczytać dobrej powieści z twardą, dobrze poprowadzoną heroiną, dlatego byłam bardzo podekscytowana Diaboliką, mimo że wcześniej spotkałam się z negatywnymi opiniami. 

Diaboliki nie znają litości.
Diaboliki są silne.
Ich przeznaczeniem jest zabijać w obronie człowieka, dla którego zostały wyhodowane.
Nic więcej się nie liczy.
Wyglądamy jak ludzie. Jesteśmy agresywni, zdolni do bezgranicznego okrucieństwa i absolutnej lojalności. Właśnie dlatego jesteśmy strażnikami zamożnych rodzin.
Służę córce senatora, Sydonii, którą traktuję jak siostrę. Zrobiłabym dla niej wszystko. Teraz, aby ją ochronić, muszę udawać, że nią jestem, zachowując w tajemnicy moje zdolności. Wśród bezwzględnych polityków walczących o władzę w imperium odkryłam w sobie cechę, której zawsze mi odmawiano – człowieczeństwo.
Mam na imię Nemezis i jestem diaboliką. Czy mogę zostać iskrą, która rozbłyśnie w mroku imperium?
Opis z LubimyCzytać

Miałam dwa podejścia do Diaboliki. Za pierwszym razem przerwałam czytanie około pięćdziesiątej strony, bo niezwykle denerwowała mnie główna bohaterka, która niewiele miała w sobie z obiecanej badass, ale kiedy zabrałam się za tę historię po raz drugi, kompletnie przepadłam. Tak się wciągnęłam, że nie mogłam się oderwać od książki, a w tych nielicznych momentach, w których musiałam odłożyć lekturę na bok, zastanawiałam się, co zaraz się wydarzy. Akcja Diaboliki była doskonale zrównoważona, jej tempo było wystarczająco szybkie, by na dobre przykuć uwagę czytelnika i wciągnąć go w wir niespodziewanych wydarzeń, ale jednocześnie nie było przytłaczające, wszystko powoli układało się w logiczną całość i miałam czas, żeby przyswoić sobie kolejne, szokujące informacje. S. J. Kincaid bardzo ładnie między skomplikowane intrygi wśród arystokracji wplotła wewnętrzne, uczuciowe rozterki głównej bohaterki, łącząc ze sobą poszczególne wątki w wyważony sposób. Mam wrażenie, jakby żaden element specjalnie nie dominował nad fabułą, co było dość odświeżające. 

Nemezis to diabolika, a więc stworzona przez człowieka istota, która nie powinna mieć żadnych uczuć, wyposażona jedynie w mordercze instynkty i agresję, dzięki czemu ma chronić jedną, wybraną osobę będącś dla niej całym światem. Szczerze mówiąc, mocno trzymałam kciuki za to, żeby Nemezis nie okazała się kolejną teoretycznie kickassową, obojętną i niebezpieczną bohaterką, która tak naprawdę rozgotowaną kluchą, bo liczyłam na to, że dostaniemy twardą, zdeterminowaną dziewczyną. Ostatecznie muszę powiedzieć, że były momenty, w których mnie irytowała i przypominała właśnie delikatny, wrażliwy kwiatuszek, ale na szczęście nie było ich zbyt wiele. Podobało mi się, jak autorka ukazała powolną przemianę Nemezis, która jednak zatrzymała wiele ze swoich pierwotnych cech, po prostu dojrzała, zmienił się jej system wartości i zaczęła więcej dostrzegać. Zawsze doceniam rozwój postaci, a tutaj został on bardzo ładnie ukazany. Z pozostałych bohaterów całkiem znosiłam Nevenię, znienawidziłam Donię, której pod koniec udało się nieco zyskać w moich oczach, za to ogromnie polubiłam Tyrusa, czyli udającego szaleństwo siostrzeńca obecnego cesarza, niezwykle błyskotliwego i kalkulującego wszystko na chłodno chłopaka, który zaimponował mi swoją przyszłą wizją galaktyki i odpowiedzialnością za podejmowane czyny. Romans, który pojawił się w Diabolice, na całe szczęście rozwijał się powoli, opierając się na wzajemnym szacunku i był bardziej subtelnym dodatkiem niż wiodącym wątkiem, co zaliczam na plus. 

Do Diaboliki podchodziłam bardzo ostrożnie w związku z jej popularnością, lecz ta powieść w pełni zasłużyła na hype. Świetnie się przy niej bawiłam, ostatnio żadna historia nie była w stanie mnie zaangażować, podczas gdy Diabolice udało się tego dokonać. S. J. Kincaid wykreowała niezapomniany, intrygujący świat, który nie jest podobny do żadnego, z jakim się do tej pory spotkałam, a choć początkowo trudno było się w nim rozeznać to z czasem naprawdę doceniłam pomysły autorki. Chciałabym się trochę bardziej wgłębić w tę rzeczywistość, zwłaszcza że galaktyka jest ogromna, ale jako że Diabolika miała być jednotomówką, uważam, że S. J. Kincaid świetnie sobie poradziła. Ta powieść pełna jest różnorodnych wątków; opowiada o pasjonującej rozgrywce politycznej o władzę, o odbudowie zniszczonego od wewnątrz świata, o człowieczeństwie, o rodzinie, przyjaźni, miłości i szacunku. Na pewno nie pożałujecie czasu spędzonego z tą cudowną historią. 


Trylogia Diabolika:
Diabolika // The Empress // ...
Czytaj dalej »

piątek, 26 sierpnia 2016

Program. Epidemia, czyli poszukiwanie własnej tożsamości

20
Program to, przynajmniej dla mnie, bardzo dziwna seria. Były momenty, w których ją uwielbiałam, w większości jednak uważałam ją za dobrą, ale nie zachwycającą, bo brakowało mi jakiejś iskry w fabule, czegoś, co trzymałoby mi na krawędzi fotela, nie pozwalając się oderwać od lektury, dopóki nie poznam zakończenia. Czytałam kolejne tomy, lecz choć każdy kolejny był lepszy od poprzedniego, wciąż nie mogłam znaleźć tego, czego szukałam. Aż pojawiła się Epidemia.

Quinlan McKee przez wiele lat była najlepszą w swoim fachu – jako sobowtór na pewien czas wcielała się w rolę zmarłych nastolatek, kopiując ich wygląd, zachowanie oraz przyzwyczajenia, by dać rodzinie szansę na pożegnanie się z ukochanym dzieckiem i pogodzenie się z jego śmiercią. Kiedy jednak Quinn odkryła, że wydział żałoby, dla którego pracowała, przez ponad dekadę ukrywał przed nią jej prawdziwe pochodzenie, a ludzie, którym najbardziej ufała, ją zdradzili, dziewczyna zrozumiała, że nic nie jest takie, jakie jej się wydawało. Tymczasem fala samobójstw wśród nastolatków zatacza coraz szersze kręgi, skłaniając Quinlan do poszukiwania odpowiedzi na dręczące ją pytania u samego źródła. 

Według mnie Epidemia to najlepsza część całej serii Program. Czytało mi się ją najszybciej, najprzyjemniej i o ile w przypadku poprzednio przeczytanych przeze mnie tomów czasami zmuszałam się do lektury, z dużym trudem przerzucając kartki, o tyle w przypadku Epidemii byłam szczerze zainteresowana dalszym losem bohaterów i nie mogłam się doczekać, aż wszystko stopniowo zacznie się wyjaśniać. Ten tom ze wszystkich chyba był najbardziej bogaty w akcję oraz urozmaicony, autorka nie skupiła się tylko na jednym temacie, w końcu pojawiła się ta upragniona przeze mnie wielowątkowość! Suzanne Young nie zrezygnowała z dalszego przedstawiania zawiłości pracy sobowtóra, ale tym razem mieliśmy szersze spojrzenie na falę samobójstw, wybuch choroby, a także jej rozprzestrzenianie się i pierwsze próby zapobiegania jej, dzięki czemu fabuła wydawała mi się być pełniejsza. Dostajemy także wszystkie odpowiedzi na nurtujące nas pytania, autorce bardzo zgrabnie udało się domknąć całą historię, chociaż muszę przyznać, że nie do końca przekonuje mi wyjaśnienie, skąd się wzięła cała plaga samobójstw, dla mnie było to naciągane, jednak pozostałe wytłumaczenia w pełni mnie satysfakcjonują.

W Remedium nie do końca byłam przekonana do bohaterów, uważając, że mamy do czynienia ze Sloane i Jamesem wersją 2.0 Epidemia pokazała mi, jak bardzo się myliłam! Quinn wspaniale rozwinęła się w tej części, stając się wielowymiarową postacią, której ciężko nie polubić. Jej oddanie oraz lojalność, mimo że wielokrotnie mogły ją doprowadzić do porażki, były niezachwiane, Trzymała emocje na wodzy w najbardziej stresujących sytuacjach, zachowując się jak rasowa twardzielka, ale pozwalała sobie również na chwile słabości, wiedząc, że nie ma w nich nic złego. Niezmiennie jestem zachwycona także Deaconem, którego przeszłość oraz motywy mamy szansę poznać w tym tomie. Ten chłopak ciągle mnie zaskakiwał, idealnie równoważąc w sobie arogancję z troskę o innych. Związek Quinlan oraz Deacona ewoluuje, ich więź staje się prawdziwsza niż kiedykolwiek wcześniej i byłam po prostu zauroczona rozwojem tej relacji. Na uwagę zasługują również Aaron oraz Reed, którzy wprowadzili element humorystyczny do tej melancholijnej, momentami przygnębiającej lektury. Uwiódł mnie zwłaszcza Reed, który może nie odegrał wielkiej roli w fabule, ale udało mu się podbić moje serce.

Według mnie Remedium oraz Epidemia zdecydowanie stanowią tę lepszą część całego cyklu. Urzekli mnie nie tylko różnorodni bohaterowie, którzy są świetnymi kłamcami – niejednokrotnie przyjaciel okazywał się wrogiem, a wróg przyjacielem – ale także uniwersalność tej serii, która w oryginalny sposób dotyka tematu samobójstw i społecznej paranoi, a także opowiada o sztuce odnajdywania samego siebie. Pokazuje, jak łatwo można się zatracić i zagubić po drodze oraz jak bardzo na człowieka może wpłynąć strata ukochanej osoby. Epidemia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, swoim poziomem zupełnie deklasując poprzednie części. Naprawdę świetnie się bawiłam podczas czytania tej książki i gorąco ją polecam wraz z Remedium, jeśli poszukujecie czegoś świeżego i innowacyjnego. 


Cykl Program

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!


Czytaj dalej »

czwartek, 2 czerwca 2016

Alive. Żywi, czyli zaskakująca dystopia z elementami sci-fi

24
Mam wrażenie, że od bardzo dawna nie czytałam żadnej dystopii, a już zwłaszcza nie takiej, która przypomniałaby mi, dlaczego tak mocno zakochałam się w tym gatunku. Miałam nadzieję, że Alive. Żywi przełamie tą złą passę, dając mi świeżą młodzieżówkę utrzymaną w mrocznych klimatach postapo. Ciekawi, co wynikło z tego spotkania?

Młoda dziewczyna budzi się w ciemności. Nie pamięta, kim jest, gdzie jest ani jak się tutaj znalazła. Tutaj czyli w trumnie. Po uwolnieniu się z krępujących ją więzów odkrywa, że w sali znajduje się więcej trumien, a w nich równie zdezorientowani co oni ocalali. Poza ich pokojem znajduje się mnóstwo korytarzy, a wszystkie wypełnione są prochem i kośćmi dawno zmarłych dorosłych. Nie wiedzą, gdzie są ich rodzice i dom. Nie rozumieją, co się stało z ich życiem ani dlaczego zostali umieszczeni w tym dziwnym miejscu. Czy uda im się wydostać? Czy ten, który ich tu sprowadził, jest ich sprzymierzeńcem czy wrogiem?

Alive. Żywi to książka-paradoks. Kiedy autor zaczyna odkrywać przed nami kolejne karty, otrzymujemy szokującą całość, która nie przypomina niczego, co do tej pory czytałam i przez to jestem zaintrygowana tym, co znajdziemy w kolejnej części. Z drugiej jednak strony dopiero na ostatnich stu stronach zaczyna się coś dziać, wcześniej całą powieść można opisać jednym słowem: chodzenie. Bohaterowie idą, idą, idą, biegną, maszerują, idą, biegną, idą, idą, biegną, biegną szybciej. To było naprawdę frustrujące, bo choć po drodze napotykali różne znaleziska, okazywały się one zupełnie nieistotne dla przebiegu fabuły i te dwieście siedemdziesiąt stron marszu daje się czytelnikowi we znaki. Według mnie Scott Sigler źle rozłożył poszczególne wątki, przez co po prostu zmarnował dużo papieru. Postacie właściwie niczego nie odkrywają, wszystko zostaje im podane na złotej tacy w jednym momencie i dopiero wtedy książka zaczyna nabierać właściwego rozpędu. Przez te zaburzone proporcje trudno mi jednoznacznie określić, czy Alive. Żywi mi się podobało, czy niekoniecznie – czuję się zniesmaczona tym, jak długo autor nas zwodził mało konkretnymi informacjami, ale jednocześnie ostatnie sto stron to istne szaleństwo, w pozytywnym znaczeniu. 

Bohaterowie też nie do końca mnie przekonują. Autor stworzył szeroki wachlarz postaci, którym zabrakło jednak głębszego zarysowania. Właściwie swoim postępowaniem uwypuklają tylko jedną, konkretnie przypisaną cechę charakteru – mamy biel i czerń, za to brakuje odcieni szarości. Jedyną postacią, która pokazuje szerokie spectrum barw, jest Em, która pragnie być przywódczynią i niejednokrotnie jest zmuszona podejmować nieetyczne decyzje, aby zapewnić bezpieczeństwo całej grupie. Dziewczyna jest twarda, ale na szczęście autor nie zrobił z niej nieustraszonej dwunastolatki – Em tak jak każdy ma swoje chwile słabości. To, co najbardziej mnie w niej denerwowało, to ciągłe powtarzanie, że nie jest tak piękna jak pozostałe dziewczyny i powracanie myślami do dwóch męskich bohaterów kręcących się wokół niej. Poza Em wszystkie postaci mają zadatki na bycie interesującymi, ale czegoś zabrakło. Może w kolejnej części Scott Sigler poświęci nieco więcej czasu na dokładniejsze przedstawienie bohaterów. 

Alive. Żywi to zaskakująca dystopia z elementami sci-fi. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co Scott Sigler zaprezentował nam w końcówce, to był naprawdę zacny plot twist, który w dużej mierze uratował tę powieść przed moją negatywną opinią. Wciąż nie mogę się jednak pozbyć mieszanych uczuć, bo ta pierwsza, mało znacząca, ale ogromnie rozbudowana część książki była dla mnie trudna do przebrnięcia. Wszystkie tajemnice i zagwozdki zaliczam na plus, czuję, że w kolejnej części bohaterowie też się wyrobią, bo dopiero teraz naprawdę coś się zaczyna. Uważam, że nie należy skreślać tej trylogii, bo ma potencjał, choć trzeba się mocno skupić, by go dojrzeć.

5/10

Za możliwość przeczytania powieści Alive. Żywi serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria!


Czytaj dalej »

wtorek, 26 kwietnia 2016

Program. Remedium, czyli perfekcyjna iluzja

12
Program to duologia, którą określiłabym mianem poprawnej. Autorka dobrze poradziła sobie z utrzymywaniem niepokojącego klimatu charakterystycznego dla dystopii, a wykreowane postacie nie wywoływały we mnie żądzy mordu, jednak nie jest to historia, która mnie porwała i sprawiła, że nie mogłam spać po nocach. Ani Plaga samobójców, ani Kuracja samobójców nie wzbudziły we mnie zachwytu, a odczuwane podczas czytania emocje już zdążyły wyblaknąć. Dlaczego więc zdecydowałam się sięgnąć po Remedium, które jest prequelem Programu? Nie mogłam przejść obojętnie obok tak intrygującego opisu, który zapowiadał niesamowitą historię.

Siedemnastoletnia Quinlan McKee pracuje jako sobowtór w wydziale żałoby. Jej zadanie wydaje się być z pozoru łatwe - przez okres nie dłuższy niż tydzień wciela się w postać zmarłej osoby, całkowicie się do niej upodabniając. Przejmuje jej sposób mówienia, uśmiechania się i chodzenia oraz zachowanie, co pozwala rodzicom na pożegnanie się z nieżyjącymi pociechami. Quinn niesie ukojenie w bólu i pomaga przetrwać okres żałoby. Istnieje tylko jeden warunek: nie może zaangażować się emocjonalnie w prowadzoną sprawę. Jednak kiedy Quinlan staje się Cataliną Barnes, zlecenie okazuje się być trudniejsze niż początkowo przypuszczała. Nie tylko między nią a Isaaciem, chłopakiem Cataliny, tworzy się niezdrowa więź, ale także dziwne okoliczności śmierci dziewczyny komplikują sytuację. Czy Quinlan uda się rozwiązać tajemnice, jakie skrywało życie Cataliny i nie zagubi przy tym własnej tożsamości? 

Według mnie Remedium to wisienka na torcie wieńcząca całą serię. Plaga samobójców była średnia, Kuracja samobójców lepsza, ale wciąż nie była rewelacyjna, za to prequel wypada naprawdę, naprawdę dobrze. Sam pomysł jest kontrowersyjny, jak to u Suzanne Young, ale za to jaki interesujący! Autorka bardzo sprytnie manipulowała czytelnikiem przez całą książkę. Niby coś się nie zgadzało, ale podrzucała nam tak delikatne wskazówki, że nie można było się spodziewać takiego uderzenia na koniec. Remedium przypomina tykającą bombę. Napięcie cały czas narastało, tajemnice się nawarstwiały, emocje buzowały, by w końcu wybuchnąć w spektakularnym finale.

Książka została podzielona na trzy części i każda z nich przedstawia nieco inną płaszczyznę pracy sobowtóra. Pierwsza była wprowadzeniem, trochę nudnawym, ale i tak czytało się je bardzo przyjemnie. W drugiej można było obserwować emocjonalne rozterki Quinlan i jej zagubienie, autorka skupiła się na psychice osoby wcielającej się w rolę kogoś innego. Sekrety powoli zaczynały wypływać na światło dzienne, choć w małym natężeniu. Ale to, co się działo w trzeciej części powieści - szok. Tego się nie spodziewałam i szczerze wątpię, by ktokolwiek przewidział takie rozwiązanie! Remedium zostało wspaniale dopracowane pod względem fabularnym, jest bardziej przemyślane niż Plaga i Kuracja samobócjów, Suzanne Young przeszła samą siebie we wplataniu zawiłych komplikacji i mrocznych sekretów w życie Quinlan.

Mam za to mieszane uczucia względem bohaterów. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że mam przed Sloane i Jamesa wersja 2.0 Co prawda zarówno Quinn, jak i Deacon wypadają o wiele lepiej niż główni bohaterowie znani z właściwej serii, ale to podobieństwo zadziałało na mnie jak płachta na byka. Wydaje mi się, że tło wydarzeń i sam pomysł były tak mocne, że sylwetki postaci uległy rozmyciu, dla mnie były papierowe. Psychika Quinlan została tak naruszona, że trudno mi wskazać jakiekolwiek cechy jej charakteru, ale nawet jej ciągłe użalanie się nad sobą i brakiem normalnego życia wypada lepiej niż płacz Sloane, który pojawiał się mniej więcej co dwie strony w Pladze samobójców. Deacon również przypadł mi do gustu bardziej niż James, może dlatego, że był bardziej zrównoważony psychicznie i jego motywacja miała sens. Zabrakło mi jednak iskry u nowego duetu Young z Remedium. Quinlan i Deacon jako bohaterowie mnie zawiedli, jednak tak jak mówiłam, pomysł autorki i jego emocjonalne wykonanie są tak dobre, że musiały przysłonić postaci.

Podsumowując, Remedium to według mnie najlepsza książka Suzanne Young, jaką do tej pory miałam okazję czytać. Nie spodziewałam się tego, co dostałam, a otrzymałam interesującą, złożoną historię z niebanalnym pomysłem i mocnym, zaskakującym zakończeniem, które wbija w fotel. Poszukujecie książki, która zapewni Wam dreszczyk emocji i podsunie skomplikowaną zagadkę do rozwiązania? Remedium będzie idealne.

7,5/10


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!


Czytaj dalej »

wtorek, 5 kwietnia 2016

Lek na śmierć, czyli przeciętne zakończenie historii Streferów

20
Kiedy opublikowałam na blogu recenzję Prób ognia (klik), Wasze komentarze były mniej więcej podobne - przestrzegaliście mnie przed przeczytaniem trzeciego tomu, mówiąc, że śmierć niektórych bohaterów mną wstrząśnie, a James Dashner ustawił sobie poprzeczkę zbyt wysoko i finał nie był zadowalający. Niedawno skończyłam czytać Lek na śmierć i dzisiaj w końcu będę mogła się odnieść do Waszych zarzutów, które w większości okazały się być niestety trafne. 

Thomas wie, że DRESZCZowi nie wolno ufać, ale przedstawiciele organizacji twierdzą, że zakończyli już swoje eksperymenty, a teraz chcą zwrócić Streferom wspomnienia, by ci dobrowolnie pomogli w stworzeniu leku na Pożogę. O ile członkowie jego grupy przyjmują tę wiadomość z ulgą, Thomas nie wierzy w ani jedno słowo. Wiedziony instynktem postanawia odkryć prawdę, która kryje się za zapewnieniami DRESZCZu, jednak jest ona jeszcze bardziej niebezpieczna, niż chłopak mógłby sobie wyobrazić. Czy ktokolwiek przeżyje poszukiwania leku na śmierć?

Po finałowym tomie trylogii Więzień labiryntu spodziewałam się gnającej do przodu akcji, przerażających, brutalnych scen, szokujących informacji wychodzących na jaw, a na sam koniec jakiegoś wielkiego BUM, które zmiotłoby mnie z powierzchni ziemi. Po fenomenalnych w porównaniu z pierwszą częścią Próbach ognia moje nadzieje były ogromne, ale z każdą kolejną stroną mój entuzjazm malał, aż nic z niego nie zostało. Wygląda to tak, jakby James Dashner nie do końca wiedział, jak chce poprowadzić fabułę w ostatnim tomie - rzucał bohaterów z miejsca na miejsce, ale z ich podróży tak naprawdę nic nie wynikało, miały tylko jakoś zapełnić miejsce aż do punktu kulminacyjnego. Streferzy miotają się, nie popychając historii do przodu. Pojawiło się kilka wątków, które miały potencjał, ale autor potraktował je po macoszemu, zamiast porządnie je rozwinąć. Cała akcja została właściwie upchnięta na ostatnich kartkach książki, elektryzujące napięcie, które towarzyszyło mi w trakcie Prób ognia, tutaj gdzieś wyparowało, zwroty akcji są przewidywalne, a bohaterowie, którzy nigdy wybitni nie byli, teraz wydają się jeszcze gorsi. Poprzednie tomy nie były specjalnie dobre, ale James Dashner skutecznie zatuszował w nich mankamenty odpowiednią atmosferą i porywającymi, krwawymi wyzwaniami. Ta sztuczka nie udała się w Leku na śmierć, gdzie uwydatniły się wszystkie słabe punkty całej trylogii.

Mam wrażenie, że autor nie udźwignął ciężaru finalnego tomu. Rozwiązanie największej zagadki, czyli o co naprawdę chodzi z DRESZCZem, jest niezbyt udane, chociaż tak naprawdę nie wiem, czy powinnam uznać to za rozwiązanie, bo nie dostaliśmy żadnej spektakularnej odpowiedzi. Tajemnica okrywająca organizację dodawała wydarzeniom dreszczyku emocji w drugiej części, a tutaj nie udało się Dashnerowi tego pociągnąć. Podobnie było z wątkiem romantycznym, który był tak pieczołowicie budowany przez poprzednie tomy między Thomasem, Teresą i Brendą. Autor chyba sam się pogubił w miłosnych zawiłościach, bo ostatecznie zupełnie porzucił ten wątek, niemal identyczny los spotkał również inne, dużo ważniejsze części fabuły (nie powiem Wam jednak jakie, aby nikomu nie zaspoilerować), w dodatku żegnamy się dość szybko z interesującym bohaterem, inna fascynująca postać zostaje zepchnięta w kąt, a ja usilnie zastanawiałam się, dlaczego James Dashner postanowił sam strzelić sobie w stopę Lekiem na śmierć. Bo inaczej chyba nie da się tego nazwać.

Lek na śmierć to książka przeciętna i nic poza tym. W najlepszym wypadku można ją uznać za nie do końca poprawne zakończenie, w najgorszym za zmarnowany potencjał całej trylogii. Przez cały czas czułam się tak, jakby autor niespecjalnie wiedział, jak to wszystko ostatecznie rozwinąć, dlatego skorzystał z różnego rodzaju zapychaczy i naiwnych rozwiązań fabularnych. Pewnie mogłabym ponarzekać bardziej, ale dla mnie cała trylogia stoi po prostu na średnim poziomie i w ten obraz Więźnia labiryntu wpasowuje się również Lek na śmierć.

5/10
Czytaj dalej »

sobota, 20 lutego 2016

Próby ognia, czyli dalszy ciąg eksperymentu na Streferach

31
Próby ognia to druga cześć przygód Thomasa i Streferów. Cała trylogia ma na świecie rzesze fanów, jednak po Więźniu labiryntu ja się do nich nie zaliczałam: nie do końca odpowiadał mi styl autora, a główny bohater strasznie mnie irytował, utrudniając pozytywny odbiór książki. Początkowo nie miałam zamiaru sięgać po dalsze części, jednak ostatecznie postanowiłam dać Jamesowi Dashnerowi drugą szansę. I wiecie co? Nie żałuję.

Thomas oraz pozostali Streferzy sądzili, że koszmar się skończył i są nareszcie bezpieczni. Niestety, wyjście z Labiryntu okazało się być początkiem kolejnych prób, dużo trudniejszych, niż chłopcy mogli się spodziewać. Streferzy dostają jasno określone wytyczne: przejść sto sześćdziesiąt kilometrów na północ przez spalone przez Słońce pustkowie w przeciągu dwóch tygodni. Muszą stawić czoło surowemu, pustynnemu klimatowi i Poparzeńcom, czyli ludziom zarażonym Pożogą, chorobą przejmującą władzę nad umysłem. Na końcu ma na nich czekać upragniona wolność i lekarstwo na chorobę, którą DRESZCZ umyślnie wprowadził do ich organizmów jako motywację. Po drodze czeka na nich jednak wiele krwawych niespodzianek przygotowanych przez okrutną organizację, a Thomas nie wie, komu powinien ufać. I, przede wszystkim, czy może ufać własnym wspomnieniom.

Po Próbach ognia mam duży mętlik w głowie. Nie przewidziałam takiego rozwoju fabuły i chociaż już trochę ochłonęłam po lekturze, wciąż trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło i komu powinniśmy uwierzyć. Autor umiejętnie splata ze sobą wątki w taki sposób, że ostatecznie jesteśmy równie zdezorientowani co Thomas. Powoli dozuje informacje, podsuwa nam pod nos kolejne fragmenty układanki, której złamanie jest naprawdę trudne, ponieważ w świecie stworzonym przez Jamesa Dashnera nic nie jest pewne. To niesamowite, ale mój apetyt rósł proporcjonalnie do ilości przewróconych stron. Historia Thomasa, która po przeczytaniu pierwszego tomu wydawała mi się nudna i banalna, teraz nabrała dynamizmu, stała się interesująca i obfitowała w nagłe zwroty akcji. Próby ognia to idealnie zrównoważona powieść, którą właściwie można podzielić na dwie części - pierwsza z nich jest przerażająca, miejscami wręcz makabryczna, fabuła pędzi do przodu i ma się wrażenie, jakby Streferzy tak naprawdę nigdy nie opuścili Labiryntu. Druga jest minimalnie spokojniejsza, nastawiona na zdobywanie informacji o Stwórcach i całym projekcie, wzbudza ona niepewność nie tylko w bohaterach, ale również w czytelnikach. James Dashner pozostawił wciąż wiele pytań bez odpowiedzi i nie mogę się doczekać, aż cała tajemnica dotycząca eksperymentu zostanie rozwiana w trzecim, ostatnim tomie.

Młodzi bohaterowie ponownie musieli wykazać się sprytem, instynktem walki, siłą psychiczną oraz inteligencją, aby dotrzeć do celu. Z żywym zainteresowaniem śledziłam losy grupki osób wyrzuconych na samym środku spalonej ziemi, wczuwając się w ich kłopotliwe położenie i narastającą frustrację oraz strach. Może nie identyfikowałam się z bohaterami na tyle, by odczuwać gwałtowne emocje, ale na pewno towarzyszyło mi napięcie. Do gry zostały wprowadzone nowe postacie, które wprowadziły świeżość do fabuły, ale niekoniecznie wzbudziły we mnie sympatię. Zaskakujące jest jednak to, że chociaż w pierwszej części z trudem znosiłam Thomasa, w drugiej przestał mnie aż tak irytować. Moim ulubieńcem jednak bez wątpienia pozostaje Minho, tuż za nim plasuje się Newt, którego niestety w Próbach ognia nie było za wiele. Teresa również zapracowała sobie na mój szacunek, mimo że w Więźniu labiryntu za nią nie przepadałam, dlatego pod względem bohaterów ta książka jest zdecydowanie na plus, patrząc na poprzedniczkę.

Nie sądziłam, że Próby ognia tak bardzo przypadną mi do gustu po moim pierwszym, nieudanym zetknięciu się ze światem wykreowanym przez Jamesa Dashnera, ale okazało się, że świetnie się bawiłam przy tej książce. Jeżeli jesteście fanami krwawych wyzwań i poszukujecie nietuzinkowej przygody, ta klimatyczna powieść powinna przypaść Wam do gustu. 

7/10
Czytaj dalej »

wtorek, 19 stycznia 2016

Program. Kuracja samobójców, czyli nowe spojrzenie na Program

29
Program. Plaga samobójców (recenzja) to książka, która była interesująca, ale mnie nie zachwyciła. Miałam jednak bardzo dobre przeczucia względem drugiej części, bo w pomyśle Suzanne Young wyczułam ogromny potencjał. Czy autorce udało się go wykorzystać?

Sloane i Jamesowi udało się uciec przed Programem. Zdeterminowani, aby walczyć z okrutnym procederem, przyłączają się do grupy buntowników. Jednak nawet teraz nie są naprawdę wolni, ani tym bardziej bezpieczni - ścigani przez agentów nastolatkowie przez cały czas czują się osaczeni, nie wiedzą, komu mogą zaufać, a czasu na zniszczenie Programu i powstrzymanie szerzącej się epidemii mają coraz mniej. Pomóc im może tylko Kuracja - tajemnicza tabletka, która przywraca wymazane wspomnienia, jednak za straszną cenę.

Autorka po mistrzowsku utrzymuje unikatowy klimat z pierwszej części. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że chociaż klaustrofobiczne odczucia nieco zmalały po wyzwoleniu się Sloane z macek Programu, to paranoiczna atmosfera tylko się zagęszcza. Przez cały czas bohaterowie na swojej drodze napotykają rozmaite intrygi oraz mierzą się z przekłamanymi informacjami, nie wiedzą, komu mogą zaufać i ten specyficzny, melancholijny nastrój działa również na czytelników. Jest to zdecydowanie jedna z najmocniejszych stron całej serii, bo do tej pory nigdzie nie spotkałam się z podobnym klimatem wzbudzającym poczucie zagrożenia nie tylko u bohaterów. Przez cały czas byłam na krawędzi wybuchu, emocje wręcz we mnie buzowały. 

Kuracja samobójców pod wieloma względami wydaje mi się być pełniejsza od swojej poprzedniczki. Wciąż główną osią fabuły pozostaje związek Jamesa i Sloane, ale wszystko jest bardziej spójne, dzięki czemu całość wypada zgrabniej. W książce pojawiło się to, czego najbardziej brakowało mi w Pladze samobójców - autorka poświęciła więcej czasu na przedstawienie genezy Programu oraz na rozwój samej epidemii. Pozwoliła również spojrzeć na stosowane przez lekarzy metody z szerszej perspektywy, co bardzo mi odpowiadało. Rozwiązanie całej zagadki może nie było szokujące, bo właśnie takiego wyjaśnienia się spodziewałam, jednak w końcu jestem usatysfakcjonowana przedstawioną historią i nie mam wrażenia, że została ona spłycona na rzecz romansu. Kuracja samobójców podoba mi się o wiele bardziej od pierwszej części - o ile Plaga samobójców nie wzbudziła mojego zachwytu, ponieważ miałam nieodparte wrażenie, że czegoś jej brakuje, o tyle tutaj wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane i w pełni mogłam cieszyć się fascynującą lekturą. Trudno było przewidzieć, w którą stronę ostatecznie pójdzie autorka, dlatego im mniej stron pozostawało do epilogu, tym większy czułam niepokój. Suzanne Young zdecydowanie wie, jak stopniować napięcie! Zakończenie było naprawdę zaskakujące.

Największym mankamentem według mnie pozostaje trójkąt miłosny. W pierwszej części nie zapałałam ogromną sympatią do Sloane, ale dostrzegłam w niej potencjał. W Kuracji samobójców dziewczyna bardzo się rozwinęła, rozkwitła i zaczynałam ją podziwiać, jednak po powrocie Realma nie mogłam uwierzyć, że mam do czynienia z tą samą postacią, którą właśnie polubiłam. Sloane znowu stała się denerwująca, z trudem znosiłam jej irytujące zachowanie objawiające się w obecności Michaela. Na szczęście jest wciąż James, który pozostaje równie wspaniały jak w pierwszej części. Dużym plusem okazało się wprowadzenie nowych, drugoplanowych postaci. Może autorka nie poświęciła im dużo uwagi, ale pojawienie się Casa, Dallas, a nawet krótki wkład Asy, dodały tej książce wyczekiwanej przeze mnie świeżości. Z miejsca polubiłam ich wszystkich i jestem niesamowicie zadowolona, że w książce znalazło się również 60 stronicowe opowiadanie, bo dzięki niemu możemy zaobserwować rozwój poszczególnych bohaterów. Dzięki niemu inaczej spojrzałam na Realma, zaczęłam mu współczuć, a nawet rozumieć jego wybory, mimo że za nim nie przepadam, po opowiadaniu również inaczej odbieram zachowanie Jamesa. To opowiadanie zdecydowanie podniosło wartość całej książki. 

Program. Kuracja samobójców to świetna, zrównoważona kontynuacja, która swoim poziomem przebiła pierwszą część. Autorka sprostała moim wysokim oczekiwaniom, dzięki czemu bez reszty zatopiłam się w lekturze i nawet po przeczytaniu ostatniego zdania wciąż potrzebowałam czasu na uporządkowanie swoich odczuć. Kuracja samobójców pozwoliła mi na oderwanie od rzeczywistości, a jednocześnie zmusiła do refleksji, bo pod wieloma względami jest to wyjątkowa, inteligentna powieść z niezwykłym przesłaniem. W ponurym świecie wykreowanym przez Suzanne Young znalazło się miejsce na promyk światła - autorka pokazała, że w najtrudniejszym okresie należy wierzyć we własne siły, zaufać własnemu instynktowi i walczyć do końca w słusznej sprawie, nawet jeśli wydaje się, że na końcu drogi czeka na nas tylko porażka. Serdecznie polecam Wam tę książkę!

7/10

Za możliwość przeczytania Programu. Kuracji samobójców serdecznie dziękuję wydawnictwu Feeria!


Czytaj dalej »

piątek, 18 grudnia 2015

Program. Plaga samobójców, czyli pełna desperacji walka z epidemią

33
Plaga samobójców to książka o intrygującym opisie i przepięknej okładce. Uważam, że autorka, która zdecydowała się w powieści dystopicznej zawrzeć motyw epidemii samobójstw, musi być bardzo odważna, bo jest to niezwykle trudny, delikatny temat.

W USA młodzi ludzie masowo decydują się na odebranie sobie życia. W celu powstrzymania epidemii szerzącej się wśród nastolatków, uruchomiono Program - osoby do osiemnastego roku życia poddawane są przymusowemu leczeniu, które polega na usunięciu wyszczególnionych wspomnień chorego, które rzekomo powodują u niego depresję. Po udziale w Programie młodzi ludzie wydają się być puści, wydrążeni, dlatego każdy skrupulatnie ukrywa swoje uczucia, nie pozwalając sobie na chwilę słabości, bowiem choćby najmniejszy przejaw załamania skutkuje zamknięciem w placówce Programu.
Sloane straciła już swojego brata w wyniku epidemii i najlepszą przyjaciółkę, która trafiła do Programu. Jedyna osoba, dzięki której wciąż dzielnie się trzyma, to jej chłopak, James. Obiecali sobie, że nie pozwolą, by coś złego im się stało, ale choć ich miłość jest silna, nie jest wystarczająca. Wkrótce dopada ich depresja. A później Program.

Plaga samobójców to książka, która daje do myślenia. Cały czas budzi w czytelniku poczucie bliżej nieokreślonego niepokoju, od pierwszych stron towarzyszy nam napięcie i presja nałożona na młodych ludzi przez dorosłych, którzy żyją w ciągłym strachu o swoje dzieci. Ten swoisty klimat klaustrofobii i paranoi jest niezwykle odczuwalny przez całą powieść, bo każdy może zdradzić każdego. Przez cały czas znajdujemy się na krawędzi, emocje w nas buzują, mamy ciarki, a wszystko to wywołane jest stanem permanentnego zagrożenia widocznego w książce. Nikt nikomu nie może ufać.

Bohaterów można albo pokochać, albo znienawidzić. Sama skłaniam się raczej ku pierwszej wersji, choć jest to raczej zasługa postaci drugoplanowych. W moim odczuciu Sloane brakuje ikry, ale wydaje mi się, że jej prawdziwa osobowość nie została jeszcze w pełni odkryta, dopiero ją poznajemy, podobnie jak ona na nowo poznaje siebie. Mam nadzieję, że będzie to o wiele lepsza wersja Sloane niż ta prezentowana przez większą część książki. Bardzo za to polubiłam Jamesa, którym jestem zauroczona, i związek, jaki razem stworzyli - nie tylko wspierali się wzajemnie, ale również potrafili się razem dobrze bawić, ich relacja w żaden sposób nie była wymuszona. Wspaniale dopełniali się jako para i tworzyli zgrany duet. Nie da się jednak ukryć, że to ich przyjaciele kupili sobie moją sympatię. Zapałałam nią nie tylko do Lacey, ale również do Millera i żałuję, że nie znalazło się dla nich nieco więcej miejsca. Wszystko zostało bowiem zdominowane przez miłość Jamesa i Sloane, a w czasie trwania Programu pojawienie się również tego trzeciego, który wprowadził zamęt w życie uczuciowe głównej bohaterki. Było to o tyle irytujące, że przeskok był ogromny - trudno było zauważyć moment, w którym między Sloane a innym pacjentem wytworzyła się tak silna więź.

Według mnie autorka za bardzo skupiła się na wątku romantycznym, a za mało uwagi poświęciła samej epidemii. Lakonicznie opisała jej początki i niespecjalnie zagłębiła się w zmiany zachodzące w świecie, w którym samobójstwa stały się prawdziwą plagą zagrażającą liczebności populacji. Geneza Programu również nie została czytelnikom przybliżona, co sprawiło, że miałam mnóstwo pytań na temat świata przedstawionego, ale nie doczekałam się żadnych odpowiedzi. Może byłabym jakoś w stanie przełknąć ten fakt, gdyby nie to, że niemal cała książka skupia się wokół miłosnych rozterek głównej bohaterki. Trójkąt miłosny staje się typowym elementem dystopii i, chociaż u Suzanne Young jest wciągający, przyczynia się do powstawania wielu niedopowiedzeń w kwestii choroby, na której zapadają młodzi ludzie. Przez to Plaga samobójców wydaje się być spłycona i cierpi na tym cała historia. Liczę jednak na to, że w kolejnym tomie autorka bardziej rozwinie wątek zarówno epidemii, jak i sposobu działania Programu, bo od początku można wyczuć, że coś z tą organizacją jest nie tak, ale z powodu małej ilości informacji trudno cokolwiek stwierdzić. Całość została zdominowana przez romans.

Plaga samobójców to książka, która była dobra, ale brakowało jej czegoś, co wzbudziłoby mój zachwyt. Mam jednak wrażenie, że Suzanne Young jeszcze nie pokazała, na co ją stać, bo cała historia skrywa w sobie potencjał, który może przerodzić się w niezwykłą kontynuację, po której będziemy zbierać szczęki z podłogi. Ja przynajmniej będę trzymać za to kciuki.

6,5/10
Czytaj dalej »

wtorek, 15 grudnia 2015

Misja Ivy, czyli podstępna walka o władzę

19
Wydaje mi się, że Misja Ivy przeszła przez nasz rynek wydawniczy bez większego echa. Mnie jednak zainteresowała perspektywa dobrze napisanej dystopii, w której dziewczyna bierze los przyszłości swojego ludu w swoje ręce i jest gotowa w imieniu wolności zabić. Dlatego byłam przeszczęśliwa, gdy udało mi się zdobyć tę książkę i dosłownie w chwili, w której się u mnie pojawiła, zabrałam się za jej czytanie. 

Stany Zjednoczone zostały wyniszczone przez wojnę nuklearną. Osoby, które przetrwały, połączyły siły i dzięki mężczyźnie o nazwisku Westfall udało im się zbudować miasto. Jednak w wyniku różnic poglądowych doszło do walki o władzę. Rodzina Westfall razem z ich poplecznikami przegrała, a władzę przejęli Lattimerowie. Pozwolili przegranym zostać w mieście, ale pod jednym warunkiem: co roku córki z rodzin przegranych wychodzą za mąż za synów zwycięzców. W tym roku po raz pierwszy te dwie rodziny zostają połączone poprzez małżeństwo Ivy Westfall i Bishopa Lattimera. Za połączeniem ich w parę kryje się jednak o wiele więcej, niż wszyscy podejrzewają, Ivy nie ma bowiem zamiaru być przykładną żoną, a jej rodzina zleciła jej zadanie, dzięki któremu odzyskają władzę - ma bowiem zabić Bishopa. Okazuje się on być jednak kimś innym, niż Ivy sądziła. W niczym nie przypomina potwora bez serca, jak przedstawiali go jej ojciec i siostra. Zbliża się czas decyzji: czy Ivy pozostanie lojalna wobec więzów krwi, czy może nowo odkryte oblicze Lattimerów sprawi, że porzuci ścieżkę, którą do tej pory podążała?

W Misji Ivy można znaleźć wiele elementów, które uwierają czytelnika. Nawet jeśli otwarcie nie zwróci się uwagi na przemycone szczegóły, to jednak da się wyczuć różne zgrzyty, co wynika z braku dokładnego przemyślenia fabuły i niekonsekwencji autorki. Ivy dziwi się na widok szesnastolatek w ciąży, jest oburzona obowiązkiem zawierania przymusowych małżeństw, nie rozumie dziewcząt, które wręcz się garną do spełniania roli żon oraz matek, ale przecież w takim świecie się urodziły. Główna bohaterka również nie zna innego życia, więc powinna to rozumieć, przynajmniej częściowo. Ponadto Ivy wie o różnych rzeczach, o których nie powinna mieć pojęcia w odciętym od reszty świata mieście. Wydaje się, że autorka w ogóle nie zagłębiła się w wykreowaną przez siebie rzeczywistość, idąc nieco na łatwiznę i trzymając się tego, co czytelnicy znają, zamiast spróbować pójść w zupełnie nowym kierunku. Oprócz przymusowych małżeństw, problemów z prądem oraz dyktatury (która dyktaturą do końca nie jest albo prezydent Lattimer jest po prostu najmilszym książkowym dyktatorem, z jakim się spotkałam) stworzony przez Amy Engel w Misji Ivy świat właściwie niczym nie różni się od naszego. Brak pogłębienia widać nie tylko w realiach książki, ale także w sposobie pisania. To bardziej prowadzony spis obserwacji złożony z krótkich opisów zewnętrznych gestów i własnych, powracających myśli.

To nie jest książka, w której mamy wiele zwrotów akcji. Wszystko toczy się niezwykle powoli, można by pokusić się o stwierdzenie, że prawie nic się dzieje, jednak ku mojemu własnemu zaskoczeniu, taki wolny rytm mi odpowiadał, chociaż momentami byłam zniecierpliwiona. Liczyłam na nieco więcej wybuchów, ale należy wziąć pod uwagę fakt, że spiski i zamachy stanu toczą się w ciszy za zamkniętymi drzwiami i wymagają cierpliwości. Niemniej jednak momentami miałam wrażenie, że czytam o niczym, a zdobywanie różnych informacji przychodziło Ivy nieco zbyt łatwo, tak samo jak unikanie konsekwencji swoich czynów. Ostateczna decyzja Ivy i finał są tak nielogiczne, że przez dobrych kilka minut nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Chciałam jednocześnie śmiać się, płakać i krzyczeć. Jeżeli chodziło autorce o zszokowanie czytelników i wywołanie w nich naprawdę skrajnie różnych emocji, to jej się udało. Z jednej strony zakończenie jest bolesne, ale z drugiej irytuje swoją absurdalnością, trudno się doszukać w nim jakiegokolwiek sensu. 

W tym momencie można by sobie zadać pytanie, czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego warto sięgnąć po tę książkę i męczyć się z jej niezbyt błyskotliwą fabułą. Mam dobrą wiadomość, istnieje. Jest nim Bishop Lattimer, syn prezydenta, którego Ivy musiała poślubić, a którego ma zabić. Bishop to niezwykle intrygująca postać, która ma wiele twarzy i nie przypomina mi żadnego wybrańca głównej bohaterki, z którym wcześniej się spotkałam. Chociaż kierunek wątku miłosnego był do przewidzenia, rozwijał się on w sposób tak naturalny, że z przyjemnością o nim czytałam i rozpływałam się przy każdej scenie, w której Bishop się nieco odsłaniał, wlewając ciepło do mojego serca. Co ważne, stanowił on odpowiedni kontrast dla Ivy, która była niezwykle irytująca. Była żywą marionetką w rękach ojca i siostry, całe życie podporządkowała próbom zadowolenia ich, a nie dostrzegała tego właściwie do samego końca. To Bishop nauczył ją krytycznego myślenia, a jego niezachwiana wiara w Ivy była po prostu wspaniała. Nawet wtedy, gdy w ogóle na nią nie zasługiwała, wybuchając w najmniej odpowiednich momentach. Jej niby to waleczny temperament skryty pod powłoką cichej, posłusznej, bezosobowej dziewczynki początkowo mocno działał mi na nerwy, ale z czasem przyzwyczaiłam się do jej gwałtowności. Nie da się jednak ukryć, że Ivy właściwie niczym się nie wyróżnia na tle innych bohaterek dystopii, a wręcz wypada gorzej.

Misja Ivy to zdecydowanie jedna ze słabszych dystopii, jakie czytałam do tej pory. Liczyłam na coś nowego i wciągającego, ale chociaż szybko skończyłam czytać tę książkę, nie mogę uznać spotkania z twórczością Amy Engel za udaną.

4/10
Czytaj dalej »

wtorek, 17 listopada 2015

Aplikacja, czyli spisek potężnych korporacji

25
Aplikację chciałam przeczytać od momentu, w którym pojawiła się w zapowiedziach. Co prawda opis z tyłu nie zapowiada wybitnej lektury, widziałam też wiele ładniejszych okładek, ale jakieś niesprecyzowane bliżej przeczucie (czyżby Zwątpienie?) sprawiło, że Aplikacja znalazła się na mojej liście must have. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych książek, jakie miałam okazję czytać w tym roku. 

W niedalekiej przyszłości życiem wszystkich ludzi zawładnęła technologia. Trudno oderwać im oczy od handheldów, a rekordy popularności bije aplikacja Lux, bez której nikt właściwie nie potrafi się obejść. Jeśli musisz podjąć jakąś decyzję, od wyboru ubrania po spotykanie się z danym chłopakiem, wystarczy, że zapytasz Luxa, a on wybierze dla ciebie najlepszą opcję. Nie musisz się dłużej martwić, że zmarnujesz jakąś szansę, podejmując złą decyzję. 
Rory Vaughn nie jest wyjątkiem przynajmniej do czasu, gdy dostaje się do elitarnej Akademii Theden. Tam Rory powoli zaczyna odkrywać, że Lux nie jest tak idealny, jak jej się wydawało, a jego twórcy mają dużo wspólnego ze śmiercią jej matki i innymi tajemnicami związanymi z Theden. Wkrótce dziewczyna przestaje postępować zgodnie z rekomendacjami aplikacji, a zaczyna słuchać głosu intuicji, zwanego Zwątpieniem i uważanego za chorobę, który usilnie ignorowała przez całe swoje życie. Jej wybór prowadzi do odkrycia prawdy, której nikt nie mógł się spodziewać. 

Na moje nieszczęście zaczęłam czytać Aplikację w momencie, w którym byłam zawalona sprawdzianami. Skończyło się to tak, że odkładałam ją na bok z wyrzutami sumienia, by zająć się nauką, a później szybko ją podnosiłam, obiecując sobie, że przeczytam jeszcze tylko jeden rozdział, który ostatecznie rozrósł się do rozmiaru dwustu stron. Gdy już się zacznie czytać tę książkę, po prostu nie można się od niej oderwać! To, co Lauren Miller pokazała w swojej powieści, jest innowacyjne i unikatowe. Trudno dopatrzeć się jakichkolwiek schematów, a czytanie tej książki to po prostu czysta przyjemność. Autorka wzięła trochę z każdego gatunku i połączyła w jedną, bardzo zgrabną całość - znajdziemy tu dystopię, sci-fi, thriller, powieść trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, a do tego utrzymaną w klimacie młodzieżowym, więc właściwie każdy znajdzie tu coś dla siebie. 

To książka, o której trudno przestać myśleć, możliwe rozwiązania zagadek wciąż chodziły mi po głowie, a ja nie mogłam spocząć, dopóki wszystkie tajemnice nie zostały rozwikłane, a było ich naprawdę sporo i każda z nich łączyła się z inną. Ile razy wydawało mi się, że w końcu udało mi się dociec prawdy, Lauren Miller zaskakiwała mnie kolejnymi sekretami. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Od początku czujemy, że coś się nie zgadza, coś nam umyka. Autorka umiejętnie wplata wątki, które mieszają czytelnikowi w głowie i chociaż snułam różne scenariusze, żaden tak naprawdę się nie sprawdził. Strony skrywają nie tylko tajemnice związane z poszczególnymi postaciami czy spiskiem, ale także pojawia się wiele zagadek związanych z tajnymi stowarzyszeniami, greckimi literami czy fragmentami Raju Utraconego. Razem z bohaterką próbowałam rozwikłać wszystkie tajemnice niczym marna podróbka Sherlocka. Na każdym kroku można spotkać pułapki. Aplikacja jest dopracowana do granic możliwości, dopieszczona w każdym calu zarówno pod względem przedstawionego świata, jak i wszystkich wątków. Trudno nie docenić trudu, jaki Lauren Miller włożyła w stworzenie fabuły. Jedyne, co mnie nieco zawiodło, to końcówka. Trochę za dużo przypadku i szczęścia w tym wszystkim, oczekiwałam nieco większego zaangażowania członków korporacji, która swój plan miała rozpisany na dziesięciolecia i większej ilości przeszkód, ale w ostatecznym rozrachunku jestem usatysfakcjonowana.

Jeżeli chodzi o Rory, początkowo była niezwykle irytująca i z trudem powstrzymywałam się przed przewróceniem oczami, gdy zachowywała się wyjątkowo denerwująco. Jej sposób myślenia i styl bycia potrafiły naprawdę zaleźć za skórę, ale z czasem jej postać zmienia się na lepsze, przede wszystkim staje się bardziej dojrzała i w pewnym momencie nawet zapomniałam, że ma zaledwie szesnaście lat. Nie mogę powiedzieć, że zapałałam do niej sympatią, była mi raczej obojętna, chociaż zdarzały się lepsze momenty z jej udziałem. North był w porządku, ale chociaż teoretycznie miał wszystko, co uwielbiam w męskich bohaterach, nie sprawił, że serce zabiło mi mocniej. Romans między tą dwójką odgrywa dość dużą rolę, ale na szczęście nie jest przytłaczający. Zbyt szybko się rozwinął i wypadło to raczej dziwnie, jednak później ich relacja stała się bardziej naturalna, przede wszystkim nie była ckliwa, z czego strasznie się ucieszyłam. Momentami North i Rory przypominali bardziej zgranych przyjaciół, sojuszników, niż parę i dzięki temu wątek romantyczny nie przytłacza. Z bohaterów najbardziej jednak polubiłam Hershey, choć nic nie wskazywało na to, że tak bardzo przypadnie mi do gustu. Przez pierwszą połowę irytowała mnie nawet bardziej niż Rory, ale później okazała się wspaniałą przyjaciółką. Podobnie było z doktor Tarsus. 

Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, spodziewałam się zwyczajnej, młodzieżowej dystopii, bo pierwsze strony nie zachwycają. Tymczasem okazało się, że Aplikacja skrywa w sobie o wiele więcej i całkowicie mnie tym oczarowała. Zostałam wyłączona z życia na dobre kilka godzin przez zaskakujące zwroty akcji, szokujące tajemnice i ogromny spisek korporacyjny. Polecam Wam Aplikację, bo jest to książka warta każdej minuty, jaką jej poświęcicie.

8,5/10

P. S. Dzisiaj na blogu wybiło 1000 komentarzy! Jestem Wam wszystkim niezmiernie wdzięczna za to, że ze mną jesteście, czytacie i komentujecie <3
Czytaj dalej »

czwartek, 12 listopada 2015

Restart, czyli martwi nadludzie sieją zamęt

30
Restart to książka, którą bardzo chciałam przeczytać. Opis mnie zaintrygował i zapowiadał naprawdę dobrą zabawę, a ja uwielbiam wszelkiego rodzaju dystopie. Nie pozwoliłam książce zbyt długo leżeć na półce, bo chciałam jak najszybciej się przekonać, czy moje dobre przeczucia i tym razem się sprawdzą. 

W przyszłości na terenie USA wybuchła epidemia wirusa KDH, który sprawił, że niektórzy ludzie po śmierci powracają jako restarci - są silniejsi, szybsi, zwinniejsi od każdego człowieka i posiadają zdolność samoleczenia. Im dłużej restart pozostaje martwy, tym mniej przejawia cech człowieczych, nie tylko pod względem fizycznym, ale także uczuciowym. Wren Conolly została trzykrotnie postrzelona w klatkę piersiową. Po 178 minutach powróciła do życia jako restart, będąc najdłużej martwym restartem na swoim terytorium. Nie odczuwa właściwie żadnych emocji, dzięki czemu jest najlepszym żołnierzem pracującym dla Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji - organizacji, która sprawuje ścisłą kontrolę nad restartami, obawiając się z ich strony buntu. 
Jednym z zadań Wren 178 jest szkolenie restartów na zabójczo skutecznych żołnierzy, a wszyscy wiedzą, że jej podopieczni są najtwardsi. Najnowszy rekrut Wren jest jednak najgorszym, z jakim miała do tej pory do czynienia - Callum był martwy przez zaledwie 22 minuty, co czyni z niego praktycznie człowieka. Przejawia sobą wszystkie te cechy, którymi Wren gardzi, ma w sobie jednak coś, co sprawia, że Wren nie potrafi pozostać w stosunku do niego obojętna. A to oznacza kłopoty.

Zacznę od tego, że pomysł jest genialny. Ludzie powracający do życia nie jako jęczący pod nosem, powłóczący nogami zombie, których cała egzystencja opiera się na potrzebie zdobywania mózgu, a jako doskonalsi od człowieka pod niemal każdym względem restarci, budzi nadzieję na niezwykłą, wciągającą historię. Ta nadzieja utrzymuje się przez pierwszą część książki, która może nie jest wybitna, ale można zaliczyć ją do tych rewelacyjnych. Coraz bardziej się nakręcałam, zafascynowana przedstawionym przez autorkę światem i główną bohaterką, która miała charakterek. Dużo się działo, momentami było brutalnie, ale nie przesadnie i zapowiadało się na naprawdę wspaniałą lekturę. Aż zaczęłam się martwić tym, że książka ma tak niewiele stron i za szybko ją skończę! 
Później było już tylko gorzej.
Nagle zrobiło się ckliwie, Wren stała się mdła, a ja zastanawiałam się, co się wydarzyło. Z historii, która była pełna gnającej na złamanie karku akcji, która zachwyciła mnie pomysłem i podejściem autorki do niego, zrobiło się banalne romansidło dla nastolatek, gdzie para całuje się co kilka zdań. Za dużo czułości, za mało... czegokolwiek innego. Książka całkowicie straciła na głębi, wszystko stało się przewidywalne, a Amy Tintera w wielu sprawach poszła po prostu na łatwiznę. Bohaterom udawało się wszystko, dosłownie wszystko, chociaż większość podejmowanych przez nich działań była z góry skazana na porażkę i sami nazywali to misją samobójczą. Żadnych komplikacji, żadnych przeszkód, przez co Restart zaczął wydawać się nudny, mimo że cały czas coś się działo. Zawiodła zwłaszcza końcówka. Miałam nadzieję, że punkt kulminacyjny wzbudzi wielkie emocje, że wydarzy się coś nieoczekiwanego, oczekiwałam napięcia sięgającego zenitu i zaskoczenia, a nie dostałam nic. Wszystko poszło zbyt gładko.

Zawiodłam się nie tylko na rozwoju fabuły, ale także na bohaterach. Na początku książki Wren była świetna, w końcu bohaterka z jajami! Jej zdystansowanie, obojętność, brutalność - to wszystko znajdowało odzwierciedlenie w jej czynach, nie był to tylko wymysł autorki mający przyciągnąć czytelników. Wren 178 była prawdziwą twardzielką i strasznie ją polubiłam, wydawało mi się, że w jej kreacji nie ma słabego punktu. Później pojawia się jednak Callum i wszystko się sypie. Przez pięć lat Wren nic nie czuła, a wystarczyło zaledwie kilka dni, by zaczęła się uśmiechać, czuć wstyd, smutek, wściekłość, a Callum 22 nawet wyzwolił w niej umiejętność płaczu! Z postaci, która była w stanie rozwalić dziewięciu strażników, nagle zrobiła się dziewczynka, która tylko szukała ciepła drugiego ciała i nie może przestać myśleć o Callumie, którego jednak polubiłam. Momentami był naprawdę słodki, ale w miarę rozwoju akcji także dojrzał, zmężniał, więc nie mogłam się do niego przyczepić. To taki rodzaj bohatera, który nawet jeśli jest niedopracowany, budzi twoją sympatię.

Restart miał ogromny potencjał, ale mnie rozczarował. To, co ratuje tę książkę, to pierwsza połowa, która zaskakiwała i była niezwykle wciągająca. Miała w sobie wszystko to, czego oczekiwałam i co tak bardzo lubię w dystopiach. Niestety, później mój entuzjazm słabł, a na koniec ledwie się tlił. Sięgnę po drugą część, jeśli się ukaże, ale nie będę na nią czekać z niecierpliwością.

6/10
Czytaj dalej »

wtorek, 20 października 2015

Nowy przywódca, czyli życie po nuklearnym wybuchu

10
Nowy przywódca długo kurzył się na półce. Byłam zachwycona pierwszą częścią, niesamowitym światem, jaki stworzyła autorka, ale kiedy upolowałam Nowego przywódcę, było już wiadomo, że trzecia część nie zostanie wydana w Polsce. Byłam tak załamana tym faktem, że pozwoliłam książce przeleżeć ponad rok, może nawet i dłużej, aż stwierdziłam, że muszę się dowiedzieć, jak potoczą się dalsze losy bohaterów, nawet jeśli później miałam mieć złamane serce z powodu niewydanego finału. 

Układ sił ulega zmianie. El Capitan powoli tworzy armię, aby wystąpić przeciwko Kopule. Pressia wraz z Bradwellem usiłują rozgryźć tajemnice zawarte w Czarnej Skrzynce, które mogą przyczynić się do uratowania wielu istnień ludzkich, a wszystko nieustannie łączy się z pracą jej matki, Siódemką oraz Ellerym Willuksem. Podążając za wskazówkami, rusza w drogę tam, gdzie nie prowadzą żadne mapy. Willuks za to nie cofnie się przed niczym, by odzyskać syna i podstępem zmusza Partridge'a do powrotu pod Kopułę, gdzie chłopak będzie musiał zmierzyć się z największym dotychczas wyzwaniem. Jeśli Pressi i Partridge'owi się powiedzie - uratują świat, jeśli nie - ludzkość zapłaci przerażającą cenę.

Początek był trudny, ale nie dlatego, że Nową Ziemię czytałam dwa lata temu - wraz z posuwaniem się fabuły do przodu przypominałam sobie coraz więcej szczegółów z pierwszej części, co tylko świadczy o tym, jakie wrażenie musiała na mnie wywrzeć. Skakanie co rozdział z jednej narracji do drugiej i nieco wlekąca się akcja sprawiły, że wbicie się w historię i odnalezienie jej rytmu trochę mi zajęło, ale z kolejnymi stronami na nowo zakochiwałam się w trudnym, brutalnym, nieco mrocznym świecie przedstawionym przez Juliannę Baggott. Po przekroczeniu stu pięćdziesięciu stron, które szły mi dość opornie, zostałam na dobre wessana w fabułę Nowego przywódcy i z zapartym tchem śledziłam dalsze losy bohaterów.

Co zabawne, moje podejście do postaci uległo zmianie o sto osiemdziesiąt stopni po przeczytaniu Nowego przywódcy. O ile w pierwszej części nie przepadałam za Lydą, która nadal ma swoje słabsze momenty, i El Capitanem, o tyle w drugiej zyskali moją sympatię, zwłaszcza Cap tworzący nierozerwalną całość wraz z Helmudem. Powoli zaczyna on odkupywać swoje winy, uczy się postępować właściwie i odkrywa w sobie emocje, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Nie stał się jednak cnotliwym harcerzykiem, nie zmienił się nagle we wspaniałego, oświeconego mężczyznę, ale stara się i chyba za te niedoskonałości, rysy na jego wizerunku, najbardziej go lubię. Za to postaci, które wcześniej darzyłam sympatią, straciły swój czar, zwłaszcza Pressia, która w tej części zachowuje się zbyt dziecinnie. Dalej podziwiam ją za hart ducha połączony z łagodnością, ale nie zmienia to faktu, że jej zachowanie, zwłaszcza w pierwszej połowie książki, było denerwujące. Partridge'a wciąż nie lubię i nie sądzę, bym kiedykolwiek miała się do niego przekonać, chociaż pod koniec zyskał nieco w moich oczach. Niezmiennie moim ulubionym bohaterem pozostaje Bradwell. Podoba mi się jego nieustępliwość w dążeniu do celu, inteligencja oraz zapał, a także wsparcie, jakie okazuje Pressii, którą stara się chronić podczas podejmowanych przez nią ryzykownych zadań.

Nowy przywódca skupia się tym razem na tajemnicach przeszłości związanych z Wybuchem i Willuksem. Ten wątek niesamowicie przypadł mi do gustu, nadawał książce tylko dodatkowego smaczku i sprawiał, że wierciłam się niespokojnie na łóżku, czekając na wstrząsające rozwiązanie. Trochę mi tego zabrakło, ale jak dla mnie dążenie do rozwiązania zagadki było wystarczającą nagrodą samą w sobie. Przez cały czas narastało we mnie bliżej nieokreślone uczucie związane z Nowym przywódcą, którego nie potrafię wytłumaczyć; było to coś w rodzaju zdenerwowania, które sprawiało, że każdą scenę przeżywałam równie mocno co bohaterowie, śledziłam ich wzloty i upadki, niejednokrotnie mając ciarki oraz gęsią skórkę. Po długiej przerwie obawiałam się, że Świat po Wybuchu nie wciągnie mnie tak bardzo jak za pierwszym razem, że lekturę odbiorę zupełnie inaczej i będę strasznie zawiedziona, ale okazało się, że niepotrzebnie się bałam. Julianna Baggott pisze w tak lekki i hipnotyzujący, że bezboleśnie odnalazłam się w jej książce nawet po dwóch latach.

Nowy przywódca to emocjonująca i porywająca książka, przy której ciężko się nudzić. Czyta się ją szybko i nie można się od niej oderwać, bo porusza do głębi, choć czasem uzmysławiałam sobie to dopiero w momencie, w którym musiałam odłożyć powieść na bok. Mimo to zakończenie nie było dla mnie satysfakcjonujące i najchętniej od razu sięgnęłabym po trzecią część, która niestety nie została wydana w Polsce. Zachęcam jednak Was wszystkich do zapoznania się z dwoma częściami trylogii Świat po Wybuchu, bo jest ona fenomenalna.

8/10
Czytaj dalej »

sobota, 22 sierpnia 2015

Nigdy nie gasną, czyli dzieci z zabójczymi zdolnościami kontra cały świat

21

Z reguły staram się nie przekreślać całej trylogii po przeczytaniu pierwszego tomu, licząc na to, że po niezbyt błyskotliwym debiucie dostanę naprawdę ciekawą kontynuację. Ta moja niepisana zasada okazała się być w tym wypadku bardzo pomocna, bo chociaż Mroczne umysły nie wywarły na mnie specjalnie dobrego wrażenia, to druga część, Nigdy nie gasną, zmieniła moje postrzeganie całego cyklu.

Ruby przystąpiła do Ligi Dzieci, gdzie razem z jej członkami wypełnia niebezpieczne zadania, które jednak niewiele mają wspólnego z misją ratowania dzieci. Jest świadoma, że organizacja zboczyła z obranych na samym początku torów i to miejsce nie jest bezpieczne ani dla niej, ani dla innych młodych osób ze zdolnościami. Ruby postawiła sobie za cel uwolnienie wszystkich z obozów rehabilitacyjnych, w których panują nieludzkie warunki, więc gdy dostaje szansę, by przypomnieć Lidze o jej pierwotnych zamierzeniach i zmienić sytuację, bez wahania postanawia ją wykorzystać. Ruby jest gotowa na wszystko, zwłaszcza, że dzięki temu będzie mogła zapewnić bezpieczeństwo tym, których kocha.

Nigdy nie gasną bardzo różni się od pierwszej części. Minęło pół roku od przedstawionych w niej wydarzeniach, a Ruby znajduje się w zupełnie nowym środowisku, otaczają ją nowi bohaterowie, z którymi wcześniej nie mieliśmy styczności, a jej życie polega teraz na czymś zupełnie innym. Nie jest już dłużej uciekinierką, teraz zaczęła działać, chociaż wyznawane przez nią wartości nie uległy zmianie, dzięki czemu nie miałam wrażenia, że mam do czynienia z zupełnie nową historią. 

Druga część Mrocznych umysłów zaskoczyła mnie pozytywnie właściwie w każdym aspekcie - podczas gdy w pierwszej wyraźnie odczuwałam lanie wody, jakby autorka nie była pewna, czym chce zapełnić kolejne strony, w Nigdy nie gasną przez cały czas coś się działo. Jedno szokujące odkrycie goniło drugie i jeśli nie czytało się uważnie, można było z łatwością zgubić się w natłoku akcji, ale wbrew pozorom nie było to męczące. Książka szybko mnie porwała, co nie znaczy, że nie dostrzegłam w niej kilku zgrzytów - chaos i brak spójności staną się prawdopodobnie znakiem rozpoznawczym Bracken, jednak nie było to bardzo odczuwalne, ponieważ autorka dostarczyła mi naprawdę wielu różnych emocji. Nie tylko bazowałam na ciągłej adrenalinie spowodowanej pędzącą do przodu akcją, zdarzały się także momenty, które łamały mi serce, zwłaszcza jeśli chodzi o relację Ruby i Liama, która znalazła się w bardzo trudnym punkcie po zakończeniu pierwszej części. Byłam bardzo ciekawa, jak rozwinie ten wątek, a wypadł on zaskakująco dobrze, chociaż miałam mnóstwo obaw.

Bohaterowie również są na plus. Ruby przeszła przemianę i nagle z ciągle użalającej się nad sobą, słabej dziewczynki powstała w miarę wartościowa postać, która przestała tak bardzo irytować swoimi rozwlekłymi przemyśleniami na temat swojej mrocznej strony. Oczywiście nie udało się tego całkowicie uniknąć, ale mimo wszystko Ruby stała się twardsza i bardziej zdecydowana, przede wszystkim nauczyła się walczyć o swoje, nie wzdrygając się za każdym razem, kiedy musiała użyć swoich umiejętności. Dzięki temu cała książką nabrała na wartości, a główna bohaterka stała się ciekawsza, chociaż przegrywa w przedbiegach z drugoplanowymi postaciami. Moimi faworytami są oczywiście Vida i Pulpet, którzy stworzyli razem wspaniały duet, a każdą ich potyczkę śledziłam z uśmiechem. Autorka naprawdę dużo miejsca poświęciła pozostałym bohaterom Nigdy nie gasną i rozwinęła ich historie często w zaskakujący sposób, sprawiając, że nabierali oni życia. 

Nie mogę powiedzieć, że zakończenie mną wstrząsnęło, ale zdecydowanie spowodowało nieprzyjemne ukłucie w moim zlodowaciałym sercu. Przez cały czas miałam nadzieję, że to wszystko ułoży się inaczej i skończy dobrze, jednak autorzy, a zwłaszcza Alexandra Bracken, mają to do siebie, że pozostają w tej materii nieprzewidywalni.

Z Nigdy nie gasną spędziłam kilka bardzo miłych godzin. Wciągnęłam się szybko w historię, która okazała się być niespodziewanie dobrą kontynuacją i cieszę się, że dałam Mrocznym umysłom drugą szansę.

7/10
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia