Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Papierowy Księżyc. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wydawnictwo Papierowy Księżyc. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 lipca 2021

Gildia Zabójców, czyli zawodowi zabójcy i gwiazdy k-popu

0

Gildia Zabójców to mój pierwszy patronat medialny! Z polskimi autorami często jest mi nie po drodze, ale Małgorzata Stefanik stworzyła książkę, której po prostu nie mogłam się oprzeć jako czytelniczka, która uwielbia motyw zabójców w powieściach, a do tego jako zagorzała miłośniczka koreańskiej kultury musiałam przeczytać tę historię, która oczarowała mnie do tego stopnia, że z przyjemnością wzięłam ten tytuł pod swoje blogowe skrzydła. 

Poznajcie Alyssę, bohaterkę o dwóch twarzach: bezlitosną zabójczynię mordującą z uśmiechem na ustach oraz dziewczynę tęskniącą za normalnym życiem. Alyssa żyje w cieniu naszego świata, w świecie dostępnym wyłącznie dla elity, gdzie Gildiami Zabójców rządzą bezlitośni królowie. Kiedy łamie jedno z praw Gildii, musi zapłacić za to własną krwią, a przed całkowitą utratą zdrowych zmysłów chroni ją jedynie pragnienie zemsty i wizja ponownego spotkania z zaginionym bratem.
Po półrocznych torturach zabójczyni próbuje wrócić do normalnego życia. Od króla Europejskiej Gildii otrzymuje zaproszenie na koncert, na którym poznaje swojego przyszłego klienta. Chowając swoją prawdziwą naturę pod maską normalnej dziewczyny, Alyssa nawiązuje coraz bliższą relację ze zleceniodawcą i jego przyjaciółmi. Czy uda jej się wykonać nietypowe zlecenie i rozwiązać zagadkę upadku rodzinnej firmy oraz zabójstwa sprzed dekady? Czy odnajdzie brata? Jaką ścieżkę wybierze? Wejdźcie do brutalnego świata Gildii Zabójców, żeby się przekonać.

Gildia Zabójców to książka, która wymyka się wielu schematom i nigdzie nie daje się przyporządkować. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że połączenie kryminalnej zagadki związanej z handlem bronią, doskonale wyszkolonych zabójców z problemami emocjonalnymi, pełnego rywalizacji świata k-popu, subtelnego romansu i czarnej, ironicznej komedii się nie sprawdzi, a jednak te na pozór niepasujące do siebie elementy tworzą unikatową, świeżą i przede wszystkim spójną całość. Chyba tylko Małgorzata Stefanik mogła napisać książkę, gdzie w jednej chwili leje się krew i jesteśmy świadkami brutalnych zabójstw, a w drugiej wybieramy się na zwiedzanie miasta z członkami koreańskiego boysbandu i chociaż początkowo taki kontrast może wydawać się zaskakujący, to poszczególne wątki zostały ze sobą splecione tak zgrabnie i umiejętnie, że przez całą fabułę płynie się gładko. Już od pierwszych stron zostajemy wciągnięci w wir akcji, która w środkowej części zwalnia i wyraźnie czuć ten spadek tempa, jednak dzięki temu mogłam bliżej zaznajomić się z bohaterami i złapać oddech przed szaloną, wypełnioną szokującymi rewelacjami oraz wydarzeniami końcówką, która stanowiła naprawdę mocne uderzenie. Domyśliłam się niektórych rozwiązań, lecz nie odebrało mi to frajdy z czytania, z każdą stroną byłam coraz bardziej zafascynowana Gildią Zabójców i zastanawiałam się, czym jeszcze autorka nas zaskoczy. 

Alyssa to nasza główna bohaterka, poznajemy jej teraźniejszość, ale także cofamy się do jej przeszłości, co pozwoliło mi lepiej zrozumieć jej motywację i przyświecające jej cele. Jest dziewczyną pełną sprzeczności, której zdecydowanie nie brakuje charakteru, a chociaż mogłoby się wydawać, że jako zabójczyni przygotowywana od małego do tej profesji będzie niezniszczalna i zobojętniała, prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Podobało mi się to, że Alyssa jest bardzo ludzka - nie jest zwykłą maszyną do zabijania, również odczuwa ból, strach, smutek i stratę, a jej trauma odbiła na niej piętno i kładzie się cieniem na jej codzienności, co jest miłą odmianą od tych wszystkich bohaterek, które w przeciągu jednego dnia zapominają o własnych demonach. Alyssa potrafi być silna i bezlitosna, ale przy tym ma w sobie również mnóstwo ciepła i troski dla najbliższych, o których walczy jak lwica. Moją największą miłością pozostaje jednak Kitsune i żałuję, że nie dostaliśmy go więcej w Gildii Zabójców, uwielbiam tego małomównego Liska! Niemal piszczałam z radości za każdym razem, gdy pojawiał się na stronach książki, mam do niego ogromną słabość. Oliwier to przeuroczy, a jednocześnie denerwujący dzieciak, pojawia się mnóstwo innych drugoplanowych bohaterów, każdy z nich ma swoje zalety i wady, przyzwyczajenia, każdy ma wyróżniający się charakter i to było piękne... Nie mogę powiedzieć tego jedynie o Jayden, brakowało mu charyzmy i przez to cały wątek romantyczny wypadł dla mnie słabo, zupełnie nie wiem, co Alyssa w nim widziała, nie czułam żadnego iskrzenia czy przyciągania między nimi. 

Gildia Zabójców to książka, której bardzo potrzebowałam w moim życiu, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zawodowi zabójcy, intryga zakrojona na szeroką skalę, a do tego świat k-popu… Czego można chcieć więcej? Każda strona oferuje jeszcze więcej zwrotów akcji oraz piętrzących się tajemnic, a unikatowi bohaterowie, lekki styl pisania i wciągająca fabuła sprawiły, że nie byłam w stanie odłożyć tej książki na bok! Potrzebujecie powieści, która nie pozwoli wam w nocy spać i zawładnie waszym serduchem? Nie musicie szukać dalej. Właśnie trzymacie ją w swoich rękach.

★★★★★★☆☆☆

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję autorce i Wydawnictwu Papierowy Księżyc! 

Czytaj dalej »

środa, 12 maja 2021

Wildcard. Dzika karta, czyli walka z technologią kontrolującą umysł

0

Wildcard. Dzika Karta została przeze mnie przeczytana niemal dokładnie dwa lata po skończeniu pierwszej części. Musieliśmy trochę na nią poczekać, ale czy było warto?  

Emika Chen ledwo uszła z życiem z Mistrzostw Warcrossa. Teraz, gdy zna prawdę stojącą za nowym algorytmem Neurołącza stworzonym przez Hideo, nie może już ufać jedynej osobie, której zawsze wierzyła i na którą zawsze liczyła.
Zdeterminowani, by położyć kres ponurym planom Hideo, Emika i Phoenix Riders łączą siły, by odnaleźć nowe zagrożenie czające się na oświetlonych neonami ulicach Tokio. Ktoś wyznaczył nagrodę za głowę Emiki, a jej jedyną szansą na przeżycie są Zero i Czarne Płaszcze, jego bezwzględna ekipa. Wkrótce jednak Emika dowiaduje się, że Zero jest kimś więcej, niż mogłoby się wydawać – a jego ochrona ma swoją cenę.
Jak daleko posunie się Emika, uwikłana w sieć zdrady i obawiająca się o przyszłość wolnej woli, by pokonać mężczyznę, którego kocha?
Opis z LubimyCzytać

Wildcard. Dzika Karta to książka, którą trudno mi ocenić ze względu na ogromną przepaść w tempie akcji. W trakcie pierwszej połowie właściwie nic się nie działo, szczerze mówiąc, to była droga przez mękę i z utęsknieniem wyczekiwałam jakiejkolwiek akcji. Na prawie dwieście stron składały się dialogi, z których nic nie wynikało, spotkania, które donikąd nie prowadziły, tworzenie planów i pozyskiwanie informacji. Przez to bardzo trudno było mi się wciągnąć w fabułę, brakowało mi jakiejś iskry, ekscytacji, mimo że Emika znajdowała się w samym centrum wydarzeń, nie była ich aktywną uczestniczką. Właściwie przez całą książkę była dość bierna, stanowiła łącznik pomiędzy scenami jako bierny obserwator, ale poza tym wypada bardzo blado, brakowało jej charakteru i niemal każdy był w stanie nią manipulować, naginając jej wolę dla własnych korzyści. Jej wewnętrzne monologi w kółko się powtarzają i dotyczą tego samego zagadnienia. Emice brakowało charyzmy głównej bohaterki, przez co była męczącą narratorką i nie udźwignęła tej fabuły. Podobnie mieszane uczucia żywię względem Hideo, który nie prezentuje sobą niczego ciekawego, a ich romans przyprawiał mnie o ból głowy i frustrację. Już w pierwszym tomie był według mnie najsłabszą częścią całej historii i w Wildcard również mnie do siebie nie przekonał. Nie tylko mamy tutaj do czynienia z insta love, ale także z idealizacją partnera, który w rzeczywistości jest mordercą i tyranem pozbawionym moralności (czego oczywiście nasza bohaterka nie dostrzega, wybaczając mu wszystkie jego przestępstwa).  

Na szczęście druga połowa książki okazała się być o wiele bardziej wciągająca, naszpikowana szalonymi zwrotami akcji oraz nieustannie wzrastającą stawką, zaczęłam z zapartym tchem śledzić kolejne wydarzenia! Wreszcie pojawił się Warcross, czyli gra, która miała być od początku główną osią i motywem przewodnim duologii, a w tej części ta niesamowita wirtualna rzeczywistość, jaką stworzyła Marie Lu, została zepchnięta na dalszy plan, nad czym ubolewam. To właśnie rozgrywki Warcrossa i genialnie przemyślana technologia wyróżniały tę serię na tle innych powieści young adult, więc ich brak mocno odbił się na całej książce. Wildcard jest zdecydowanie bardziej mroczny od poprzedniej części, pojawiają się tutaj dojrzalsze motywy oraz o wiele bardziej niebezpieczne, szokujące sytuacje, na które na pewno nie będziecie przygotowani, ponieważ Marie Lu udało się stworzyć skomplikowaną intrygę. Na plus muszę również zaliczyć cały zespół Phoenix Riders - bardzo się cieszę, że autorka zdecydowała się na dokładniejsze przedstawienie przyjaciół Emiki, mają oni moje serducho. Szkoda tylko, że ta sympatia nie została przeniesiona na głównych bohaterów, którzy po prostu nie mieli w sobie takiej głębi jak postacie drugoplanowe. 

Wildcard. Dzika karta to bardzo nierówne zakończenie duologii. Pierwsza połowa była na tyle słaba, że zastanawiałam się nad porzuceniem książki, druga część za to nie pozwalała na złapanie oddechu i obfitowała w zaskakujące wydarzenia. Mam wrażenie, że w kilku sytuacjach Marie Lu poszła na łatwiznę, nie jestem też do końca zadowolona z pewnych wyborów bohaterów, które pod względem moralności były bardzo złe, a nie doczekały się odpowiedniego potępienia. Wildcard. Dziką kartę uznaję za solidny finał, wszystkie wątki doczekały się rozwiązania, bawiłam się całkiem nieźle zwłaszcza w trakcie drugiej połowy, która w moich oczach uratowała tę powieść, lecz nie sądzę, bym kiedykolwiek miała do niej wrócić. 

Za możliwość przeczytania Wildcard serdecznie dziękuję Wydawnictwu Młodzieżówka! 

Czytaj dalej »

piątek, 18 grudnia 2020

Nic więcej, czyli nic nie usprawiedliwia zdrady

0
Bardzo rzadko sięgam po polskich autorów, jednak tym razem dałam się skusić na książkę rodzimej pisarki, czyli Karoliny Winiarskiej. Nie miałam wcześniej styczności z jej twórczością, ale opis był niesamowicie zachęcający, a ja sama od dawna nie miałam w rękach dobrego romansu, który by mnie zauroczył, dlatego postanowiłam zaryzykować i... żałuję. Tak bardzo żałuję.

Sylwia po studiach przyjeżdża do Rzeszowa – swojego rodzinnego miasta. Ma wszystko, o czym większość z nas marzy: spokojny związek, wymarzoną pracę i szczęśliwy rodzinny dom, do którego zawsze z radością wraca. A jednak wciąż czuje, że czegoś jej brakuje. Wszystko się zmienia, gdy poznaje Igora – mężczyznę po przejściach, który uwielbia życie singla. Niespodziewanie między Sylwą i Igorem pojawia się uczucie. Ta miłość nie miała prawa się zrodzić, bo zamiast uskrzydlać, wszystko komplikuje.
Nic więcej jest historią walki dwojga ludzi z uczuciem, które spada jak grom z jasnego nieba, by zmienić całe życie. Jest to powieść o walce ze sobą, z miłością i ze światem.
Kto wygra w tym starciu i czy miłość na pewno zawsze triumfuje?
Opis z LubimyCzytać

Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak żaden z motywów użytych przez autorkę nie doczekał się rozwinięcia, na które by zasługiwał. Momentami miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz opery mydlanej, gdzie połowa wątków jest wciśnięta na siłę tylko po to, by wprowadzić odbiorców w błąd i później sztucznie stworzyć element zaskoczenia, gdy kolejne rewelacje wychodzą na jaw. Objętościowo Nic więcej nie jest zbyt dużą książką, a mimo to znalazło się miejsce na zdrady (tak, w liczbie mnogiej, wszyscy wszystkich zdradzają), wypadki samochodowe, pożary, nieobecnych ojców, ojców, którzy w rzeczywistości nie są ojcami, romanse, które nie są romansami, ale jednak są... Im głębiej zanurzałam się w fabułę, tym bardziej absurdalne wydawały mi się być kolejne rozwiązania, a przy tym zupełnie zabrakło emocji. Autorka tak sucho opisuje kolejne sceny, nie zagłębiając się w psychikę głównej bohaterki, że nic nie czułam... Może z wyjątkiem narastającej frustracji zachowaniem poszczególnych postaci, ponieważ rozdrażnienie towarzyszyło mi od pierwszej strony do samego końca. 

Nic więcej jest dla mnie książką niezwykle problematyczną, zwłaszcza pod względem moralnym i etycznym. Wystarczy jedno spotkanie, pięć zdań wypowiedzianych nad kubkiem herbaty, by Igor oraz Sylwia wyznawali sobie dozgonną miłość, chociaż ona ma narzeczonego i pozostaje w wieloletnim związku, a on jest pięćdziesięcioletnim facetem, który swoje już przeszedł. Już na początku trudno było mi przełknąć fakt, że od razu poczuli taką fascynację względem siebie, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, jednak później było tylko gorzej – autorka nie zrobiła nic, by pogłębić ich znajomość, nie łączyło ich absolutnie nic. Wszystkie ich rozmowy były dla mnie płytkie i pozbawione sensu, ciągle obracały się wokół jednego tematu – tego, jak to niby nie mogą bez siebie żyć, ale jednocześnie nie powinni być razem (chociaż absolutnie nie miało to związku z tym, że ona miała narzeczonego, po prostu nie mogli, bo nie mogli). Rozstawali się, po kilku dniach nie mogli bez siebie wytrzymać, więc znowu się spotykali, by dojść do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości, więc kończyli znajomość, która za chwilę znowu się odnawiała, ponieważ tak bardzo za sobą tęsknili i tak bez końca. Zarówno Sylwia, jak i Igor są dorosłymi ludźmi, chociaż on ma nieco więcej życiowego doświadczenia, jednak zachowywali się jak niezdecydowane, rozkapryszone bachory. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić zdrady, lecz autorka nawet nie starała się nas przekonać, że między nimi faktycznie mogło być tak głębokie uczucie, że zdecydowali się na podobny akt.

Denerwuje mnie to, jak ogromną egoistką była Sylwia – ani razu nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoim romansem, w ogóle nie myślała o swoim narzeczonym, który starał się bardziej zaangażować, w każdej sytuacji myślała tylko o sobie. W dodatku w przeszłości randkowała ze swoim nauczycielem matematyki i poczuła się skrzywdzona oraz opuszczona, gdy on odszedł z pracy w szkole i wyjechał do innego miasta, a przecież to właśnie przez nią zawaliło mu się życie! Liczyło się tylko to, że ona była samotna, to zaledwie jeden przykład jej egoizmu, było tego o wiele więcej, lecz nie chcę za bardzo spojlerować. Dziwi mnie to, że autorka przedstawiła podobną relację jako coś normalnego, podczas gdy taki związek łamie wszelkie zasady etyki. Rzeczy, które dla mnie są absolutnie nie do przyjęcia, w tej książce uchodziły za coś naturalnego. Jednocześnie Nic więcej jest książką, która stara się uchodzić za coś więcej, niż jest w rzeczywistości – były tutaj wplecione wątki rasizmu i nietolerancji względem czarnoskórej przyjaciółki Sylwii, Aniki (swoją drogą, jeskt to imię związane z krajami skandynawskimi i germańskimi, dlatego zastanawia mnie jego wybór w stosunku do dziewczyny, której rodzice wywodzą się z Afryki – notabene ich dokładny kraj pochodzenia nie został sprecyzowany, co dla mnie pokazuje, że wątek ten nie został dobrze przemyślany). Według mnie ten wątek był zbyt przekoloryzowany i nie oddawał głębi problemu. Mam zastrzeżenia także do dialogów, które na siłę próbowały uchodzić za piękne i poetyckie, ale ta kwiecistość była sztuczna, pozbawiona delikatności oraz wdzięku. 

Nic więcej to książka, która kompletnie mnie zawiodła. Bohaterowie są mdli, pozbawieni charakteru czy charyzmy, jest w nich za to mnóstwo egoizmu i niezdecydowania. Niby sporo się wydarzyło i autorka starała się zawrzeć w tej historii dużo różnorodnych wątków, ale mam wrażenie, jakbym przeczytała opowieść o niczym. Relacja między głównymi bohaterami dla mnie nie istnieje, zupełnie w nią nie uwierzyłam. Do tego nie potrafię zaakceptować tego, że Sylwia tak po prostu wdała się w romans i zwodziła swojego narzeczonego przez 2/3 książki. Od dawna nie czułam takiej frustracji w trakcie czytania jakiejś powieści, a Nic więcej to według mnie jedna z najgorszych historii, za jakie zabrałam się w tym roku. 

★★★☆☆☆☆☆☆☆

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Szósty Zmysł!
Czytaj dalej »

środa, 14 listopada 2018

The Hate U Give. Nienawiść, którą dajesz, czyli zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy

0
The Hate U Give jest to powieść, na którą czekałam od bardzo dawna, właściwie od momentu, w którym ukazała się w Stanach Zjednoczonych. Zebrała niemal same pozytywne recenzje, a do tego porusza bardzo współczesną tematykę, która nie pojawia się zbyt często w powieściach skierowanych do młodzieży, stąd wiedziałam, że nie spocznę, dopóki The Hate U Give nie wpadnie w moje ręce. 

W tym świecie nigdy nie jesteś za młody, by mogli cię aresztować albo zabić. Dlatego dzieciakom wpaja się zasady odpowiedniego zachowania przy policji – „Trzymaj ręce tak, żeby były widoczne. Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy cię o coś zapytają”. 
Szesnastoletnia Starr Carter porusza się między dwoma światami: biedną dzielnicą, w której mieszka oraz luksusową szkołą prywatną na przedmieściach, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje całkowicie zniszczona, gdy jej przyjaciel z dzieciństwa zostaje zastrzelony przez białego policjanta na jej oczach. Wszyscy chcą wiedzieć jedno: co tak naprawdę stało się tamtej nocy? A jedyną osobą, która może odpowiedzieć na to pytanie, jest Starr. Lecz to, co powie dziewczyna – bądź czego nie powie mogłoby przewrócić do góry nogami jej codzienność. Mogłoby też zagrozić jej życiu.

Moje początki z tą książką nie były łatwe. Irytował mnie nadmiernie młodzieżowy styl, który wydawał mi się być wymuszony, przez co ciężko było mi czytać kolejne strony, w dodatku nie polubiłam się z główną bohaterką, która według mnie starała się usprawiedliwiać pięknymi słówkami swoją dwulicowość. Przełom nastąpił dopiero koło siedemdziesiątej strony, gdy już przyzwyczaiłam się do języka, jakim jest napisana The Hate U Give i przestał mi on przeszkadzać i gdy historia nabrała wreszcie tempa. Zostałam absolutnie wciągnięta w fabułę, po prostu nie mogłam się oderwać od tej powieści, która z każdą kolejną przeczytaną kartką stawała się coraz lepsza! Ta powieść niczego nie łagodzi; jest odważna, szczera do bólu, surowa w przekazywaniu swojej prawdy, a przez to momentami wstrząsająca i trudna w odbiorze, ale właśnie takie książki wzbudzają we mnie największe emocje i pozostają ze mną na dłużej.

W The Hate U Give głównym wątkiem pozostaje nierówne traktowanie ludzi ze względu na kolor ich skóry, ale Angie Thomas sięga głębiej, pokazując ten problem od zupełnie innej strony, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni choćby przez media. Sama Starr jest bardzo zagubiona w swojej identyfikacji rasowej; z jednej strony wywodzi się z dzielnicy, która jest niejako gettem zamieszkałym jedynie przez Afroamerykanów, gdzie króluje handel narkotykami, strzelaniny i gangi, ale nie do końca czuje się częścią tej społeczności, bo uczęszcza do liceum w lepszej części miasta, gdzie jest jedną z dwójki uczniów o ciemnym kolorze skóry. Starr robi wszystko, by te dwa światy się ze sobą nie mieszały; swoich białych i czarnych znajomych zawsze trzyma oddzielnie, w zależności od otoczenia ukrywa pewne swoje charakterystyczne cechy nabyte w tych skrajnie odmiennych kręgach, zmienia się nawet sposób jej mówienia, ponieważ w szkole i w domu używa zupełnie innego slangu. Na rasizm patrzymy więc oczami osoby, która sama niejako dyskryminuje zarówno jedno, jak i drugie środowisko, wybierając tylko te satysfakcjonujące ją rzeczy, sama Starr zdaje sobie jednak sprawę ze swojej hipokryzji. W The Hate U Give zostało poruszonych wiele problemów związanych z rasizmem, w tym między innymi poglądy ogółu na związek pomiędzy czarną dziewczyną a białym chłopakiem czy niesprawiedliwe stereotypy. Wydaje mi się, że Angie Thomas nie tyle chciała pokazać czysty problem nienawiści międzyrasowej, a raczej skupiła się na tym, do czego prowadzi podobna niechęć i jednocześnie chciała nam przybliżyć czarną kulturę, znajdziecie tutaj bowiem wiele odwołań do rapu, znanych czarnoskórych działaczy czy historii Afroamerykanów. Ponieważ jako Europejczycy wychowujemy się w zupełnie innym kręgu kulturowym, nie byłam w stanie zrozumieć wszystkich nawiązań, lecz zdecydowanie dużo wyciągnęłam z tej historii.

The Hate U Give jest to powieść, w której główną tematyką pozostaje rasizm, ale choć cała historia skupia się wokół niesprawiedliwej śmierci Khalida i braku pociągnięcia do odpowiedzialności białego policjanta, co jest niejako motorem napędowym fabuły, pokochałam tę książkę z zupełnie innego powodu. Uwielbiam The Hate U Give z powodu bardzo mocnego, zdrowego wątku rodzinnego. W książkach młodzieżowych nasi bohaterowie z reguły pochodzą z rozbitych rodzin lub nie zaznali oni troski ze strony swoich rodziców, natomiast The Hate U Give to jedna z naprawdę niewielu powieści, które stworzyły tak cudowną, rodzinną atmosferę obecną od samego początku do końca. Chociaż Carterowie nie są idealni, momentami ich historia jest mocno pokręcona, a nawet miejscami toksyczna, niesamowicie się o siebie troszczą. Rodzice Starr są przy niej przez cały czas, oferując jej swoje wsparcie i bezwarunkową miłość, chronią ją, ale przy tym potrafią być surowi i wymagający; jej rodzeństwo przypomina typowe, dokuczające sobie, lecz gotowe stanąć za sobą murem w trudnych chwilach rodzeństwo. I to jest piękne. Ta prostota, realizm, a jednocześnie emanujące z każdej strony ciepło. Sposób, w jaki Angie Thomas przedstawiła rodzinne relacje w swojej książce, zasługuje na ogromne uznanie, bo do tej pory nie spotkałam się jeszcze z tak pięknym obrazem w książkach young adult.

The Hate U Give nie jest książką idealną. Momentami jest brutalna, wręcz ekstremalna, ale to bardzo wartościowa lektura pokazująca zmagania czarnej nastolatki w świecie zdominowanym przez białe standardy. Nie zgadzam się ze wszystkimi wątkami zaprezentowanymi przez autorkę, lecz The Hate U Give to tak ważna powieść między innymi dlatego, że zaprasza nas do szeroko zakrojonej dyskusji i pozwala spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. Przedstawiona historia jest bardzo rzeczywista, a przez to trudna; pozostaje jednak piękna i szczera w swojej prostocie, Angie Thomas nie starała się bawić w patetyczne przemowy czy podniosłe ideały, decydując się na przystępną, nastoletnią bohaterkę, której przyszło się zmagać z czymś o wiele większym od niej samej. The Hate U Give jest bezkompromisowe, autentyczne i śmiałe.


Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Papierowy Księżyc ♥
Czytaj dalej »

sobota, 28 października 2017

Wieczna prawda, czyli Mission Impossible w Podziemiu

0
Podwieczność to jedna z tych trylogii, która jest przejawem mojego masochizmu. Elementy, które mi się w niej podobają, można policzyć na palcach jednej ręki, podczas gdy lista wad ciągnie się w nieskończoność. Mimo to uparłam się, że dokończę tę serię i oto przybywam z recenzją ostatniego tomu, Wiecznej prawdy. Czy autorka po raz kolejny mnie zawiodła, czy może w końcu udało jej się czymś mnie zaciekawić?

Teraz, kiedy Nikki uratowała Jacka, jedyne czego chce, to być z nim i ukończyć szkołę. Lecz Cole podstępem nakłonił Nikki, by się nim pożywiła, przez co sama rozpoczęła proces przemiany w Wiecznie żywą... co oznacza, że sama niedługo musi pożywić się Dawcą… albo umrze. Ogarnięta strachem o własne przetrwanie, Nikki i Jack podejmują rozpaczliwą próbę odwrócenia tego procesu za pomocą wszelkich możliwych środków. Nawet Cole, z którym na każdym kroku oczekiwali walki, stał się ich nieoczekiwanym sojusznikiem. Lecz jak długo może to trwać? Żeby przeżyć, Nikki potrzebuje żywić się Cole’em, Cole potrzebuje Nikki, by przejąć tron Podwieczności, a Jack potrzebuje Nikki, która jest dla niego wszystkim… Razem muszą powrócić do Podziemia, by zmienić przeznaczenie Nikki i ponownie uczynić ją śmiertelną. Lecz nie tylko Cole ma plan wobec Nikki: Królowa nie zapomniała o jej zdradzie i pragnie ją zabić. Czy Nikki będzie zmuszona spędzić wieczność w Podziemiu, czy ma w sobie to, czego potrzeba, by raz na zawsze zniszczyć Podwieczność?
Opis z LubimyCzytać

Wieczna prawda to dla mnie ogromnie pozytywne zaskoczenie, zwłaszcza gdy popatrzę na niezbyt pochlebne recenzje dwóch poprzednich tomów, w których doszukanie się jakichkolwiek zalet było ogromną sztuką. Nie wiem, czy po dwóch częściach przyzwyczaiłam się już do absurdalnych pomysłów autorki i przestały we mnie wywoływać taki niesmak, czy po prostu ostatni tom był bardziej stonowany niż poprzednie, ale jedno jest pewne – Wieczną prawdę czytało mi się najprzyjemniej. Ba!, nawet całkiem dobrze się przy niej bawiłam, nie zmordowała mnie i po przeczytaniu nie mam wrażenia, jakbym zmarnowała kilka godzin mojego życia na beznadziejną lekturę, jak to miało miejsce w przypadku Podwieczności oraz Wiecznej Więzi. Do najlepszych trylogii młodzieżowych na pewno tej serii nie zaliczę, jednak Wieczna prawda rzutem na taśmę ocaliła Brodi Ashton przed okryciem hańbą w moich oczach, a całą Podwieczność przed kompletną klęską.

Wydaje mi się, że przede wszystkim akcja w tej powieści została o wiele lepiej rozłożona niż wcześniej. W dwóch poprzednich częściach przez baaardzo długi okres czasu kompletnie nic się nie działo, a potem pod koniec następowało nagromadzenie ogromnej ilości wydarzeń mających jakoś domknąć historię. W Wiecznej prawdzie akcja była bardziej płynna, jeden wątek logicznie przechodził w drugi, nie było tutaj długich okresów stagnacji, podczas których odczuwałabym znużenie, wszystko w miarę ładnie się układało. Momentami nawet odczuwałam napięcie związane z niebezpiecznymi planami Nikki oraz Jacka! Co prawda mam zastrzeżenia do finału, bo według mnie Brodi Ashton stanowczo zbyt mocno ułatwiła swoim postaciom zadanie, idąc na skróty i nie stawiając na ich drodze właściwie żadnych przeszkód, coś, co wydawało się być niemożliwe oraz awykonalne, okazało się być dziecinną igraszką i strasznie mnie to zirytowało, bo mimo mojej niechęci do Podwieczności wydaje mi się, że autorkę stać na więcej i mogła przygotować coś bardziej... epickiego? Szkoda też, że zupełnie odeszła od nawiązań do mitologii, bo to był jeden z mocniejszych punktów fabuły.

Od pierwszego tomu nie polubiłam się z Nikki i... nie, nic się nie zmieniło. Co prawda pokazała swoje inne oblicze w Wiecznej prawdzie – ale ta nowa twarz okazała się być twarzą nieczułej intrygantki, manipulatorki, która wykorzystuje naiwność i ufność drugiego człowieka do własnych celów. To już chyba wolałam ją w wersji rozpuszczonej, głupiutkiej pięciolatki... Gdzieś w tle przewija się też Jack, lecz nie ma on własnego charakteru, jego rola polega na byciu pomagierem i wyznawaniu Nikki co pięć minut swojej ogromnej, nieskończonej miłości z przerwami na agresywne napady zazdrości. Najbardziej jednak ubolewam nad zmianą, która zaszła w Cole'u. Cole, mój cudowny Cole, co oni ci zrobili?! To była jedyna postać w całej trylogii, która miała w sobie jakąś iskrę, nie była jednowymiarowa i mdła, tymczasem w Wiecznej prawdzie Brodi Ashton kompletnie pozbawiła Cole'a jego charakteru, robiąc z niego sierotkę Marysię, co strasznie mnie boli, bo gdyby nie on, moja przygoda z Podwiecznością pewnie zakończyłaby się w połowie pierwszej części. 

Moja podróż z tą trylogią była długa i wyboista. Wieczna prawda nieco zrekompensowała mi męczarnie, jakie przeżyłam z poprzednimi tomami, bo okazała się być całkiem zgrabnym, interesującym zakończeniem. Cieszę się, że w końcu mam tę serię za sobą i planuję o niej jak najszybciej zapomnieć. Wiem, że ma wielu fanów, ale według mnie istnieje o wiele więcej lepszych powieści z gatunku paranormal romance, a przynajmniej bardziej wciągających i napisanych z większym rozmachem. Ciężko było mi przebrnąć przez Podwieczność, chyba jeszcze ciężej przez Wieczną Więź, więc absolutnie nie polecam wam tej trylogii, mimo że trzecia część wypadła nieźle. W mojej ocenie po prostu nie warto zabierać się za tę serię.


Trylogia Podwieczność:
Podwieczność // Wieczna więź // Wieczna prawda

Za możliwość przeczytania Wiecznej więzi serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!
Czytaj dalej »

niedziela, 13 sierpnia 2017

Bez serca, czyli cena, jaką trzeba zapłacić za zemstę w Krainie Czarów

0
Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego Królowa Kier ścina swoim poddanym głowy? Albo jak to się stało, że Szalony Kapelusznik jest szalony? Odpowiedzi na te pytania i wiele innych możecie znaleźć w powieści Bez serca Marissy Meyer, która zasłynęła swoją Sagą księżycową, w której na nowo opowiedziała historie Kopciuszka, Czerwonego Kapturka, Roszpunki i Królewny Śnieżki. Tym razem na tapetę wzięła Alicję w Krainie Czarów i napisała coś w rodzaju genezy doskonale znanych nam postaci z utworu Lewisa Carrolla. 

Na długo przed tym, zanim została postrachem Krainy Czarów – niesławna Królowa Kier – była tylko dziewczyną pragnącą się zakochać. 
Catherine jest być może jedną z najbardziej pożądanych dziewcząt w Krainie Czarów i ulubienicą jeszcze niezamężnego Króla Kier, ale interesuje ją zgoła co innego. Ma talent do pieczenia i wraz ze swoją przyjaciółką chce otworzyć piekarnię, by zaopatrywać Królestwo Kier w przepyszne placki i inne słodycze. Jednak jej matka uważa, że to niedopuszczalne dla młodej kobiety, która mogłaby zostać kolejną Królową. Na królewskim balu, na którym wszyscy oczekują, że król oświadczy się Cath, dziewczyna poznaje Jokera, przystojnego i tajemniczego błazna. Po raz pierwszy czuje, że to prawdziwe zauroczenie. Ryzykując obrazę Króla i wściekłość swoich rodziców, Cath i Figiel adorują się w tajemnicy. Cath chce sama decydować o swoim losie i zakochać się na własnych warunkach. Ale w świecie przenikniętym przez magię, szaleństwo i potwory, los ma inne plany.
Opis z LubimyCzytać

Według mnie koncepcja Marissy Meyer była genialna. Nie sądzę, by ktokolwiek wpadł na pomysł przedstawienia okrutnej Królowej Kier jako zwykłej, miłej, pełnej życia dziewczyny z marzeniami i byłam bardzo ciekawa, jakie wydarzenia doprowadziły do tego, że stała się bezduszną monarchinią znaną nam już z powieści Lewisa Carrolla. Byłam urzeczona tą obiecującą ideą jeszcze zanim zaczęłam czytać, ale już pierwszy rozdział dość szybko rozwiał wszelkie moje złudzenia na temat Bez serca. Został napisany bez polotu, był mdły i płaski, a reszta książki w dużej mierze stała się potwierdzeniem moich wrażeń z początku. Dopiero koło dwusetnej strony coś ruszyło, bo wcześniej najzwyczajniej w świecie było nudno, lecz zaraz znowu Bez serca straciło tempo i utknęłam w miejscu, zmusiłam się, by dobrnąć do końca. Zabrakło mi napięcia, jakiejś tajemnicy, a oprócz tego lepszej struktury, jakaś akcja pojawiała się dopiero wtedy, gdy na strony powieści wkraczał Dżabbersmok, mityczny potwór, ale miał on tylko trzy wielkie wejścia, więc wyglądało to tak, jakby trzeba było zapchać jakoś miejsce pomiędzy, przez co momentami było naprawdę nieciekawie.

Nie oznacza to jednak, że Marissa Meyer zupełnie nie wykorzystała potencjału zawartego w tym pomyśle. Bez serca ma cudowny klimat, który łączy w sobie absurdalność i przesadę pochodzące z Alicji w Krainie Czarów ze sztywną etykietą i manieryzmami charakterystycznymi dla wiktoriańskiej Anglii. Autorka nie wahała się sięgać do oryginalnego dzieła, wyciągając z niego kadryla z homarami czy grę w krokieta flamingami. Pojawiają się także tak znane i uwielbiane przez nas postaci – czarujący, choć nieco złośliwy Kapelusznik urządzający niezwykłe herbatki z pomocą Marcowego Zająca, tajemniczy Kot z Cheshire rozsiewający wszędzie plotki czy Biały Królik z nieodłączną kolekcją zegarków – ale Marissa Meyer nadała im nowy rys, stopniowo ukazując ich przemianę w wersję znaną nam właśnie z Alicji w Krainie Czarów. Drobne smaczki przewijały się przez całą powieść, jak choćby powód, dla którego Królowa Kier znienawidziła białe róże i byłabym zachwycona, gdyby nie to, że atmosfera wydawała mi się być zbyt lekka i przyjazna. Ostatnie kilkadziesiąt stron było przesiąknięte intrygującym mrokiem i gdyby Marissa Meyer zdecydowała się wprowadzić podobny klimat nieco wcześniej, całość mogłaby wypaść lepiej.

Jeżeli zaś chodzi o bohaterów, nie mogę powiedzieć, bym polubiła kogokolwiek z wyjątkiem Figla, czyli Jokera – nadwornego błazna. Z kolei cudowny Kapelusznik był najbardziej interesującą postacią na kartach tej powieści, co nie jest specjalnym osiągnięciem, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że reszta bohaterów nie zachwyca. Wpasowali się w pewien schemat, jakby każdy z nich został określony jedną cechą charakteru i autorka trzymała się tego założenia od początku do końca, czyniąc ich jednowymiarowymi i mało ciekawymi. Jedynie w postać Kapelusznika wkrada się niejednoznaczność, pewien głębszy rys. Catherine irytowała mnie nieustannie swoją naiwnością i niezdecydowaniem, bo niby wiedziała, czego chce, ale tak naprawdę nic w tym kierunku nie robiła i głównie użalała się nad sobą. Była tak słodka, że aż mdła, pozostałych za to w ogóle nie warto wspominać.

Podsumowując, spodziewałam się o wiele więcej po Marissie Meyer i Bez serca. Wydaje mi się, że gdybym była młodsza, byłabym zauroczona tą lekturą; pojawia się tutaj dużo baśniowej naiwności, ogólnie mam wrażenie, że jest to powieść, która przypadłaby do gustu raczej młodszej młodzieży. Zabrakło mi w tej historii zwrotów akcji, intryg, niewiele się tutaj dzieje, Bez serca ratuje głównie klimat i ogólny pomysł. Przeczytałam tę książkę niedawno, ale ostatecznie niewiele z jej wydarzeń pozostało mi w głowie. To taka powieść, która ginie gdzieś w tłoku, za kilka miesięcy pewnie nie będę nawet pamiętać, że coś takiego czytałam. Myślę, że Marissa Meyer mogła o wiele więcej wyciągnąć z tej historii, a tak jest to po prostu niewykorzystany potencjał.


Za możliwość przeczytania Bez serca serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!
Czytaj dalej »

piątek, 10 marca 2017

Wieczna więź, czyli uczucie zdolne przezwyciężyć śmierć

0
Z reguły mam duże problemy z zabraniem się za kolejny tom serii, jednak w przypadku Podwieczności postanowiłam pójść za ciosem. Emocje po pierwszej części zdążyły już opaść, ale wciąż miałam je świeżo w pamięci, gdy zabierałam się za Wieczną więź, licząc na to, że kontynuacja okaże się być chociaż minimalnie lepsza od Podwieczności, choć szczerze mówiąc, nie miałam zbyt wysokich oczekiwań. I dobrze, bo moja recenzja wtedy byłaby o wiele bardziej krytyczna.  

Nikki Beckett dopiero co udało się uwolnić od długu zaciągniętego wobec Podwieczności, a mimo to postanawia tam wrócić dla swojego ukochanego, Jacka. Chłopak każdej nocy pojawia się w jej snach, jednak wraz z upływem czasu staje się coraz bardziej zdezorientowany i osłabiony. Jedyną osobą zdolną pomóc Nikki w ocaleniu miłości jej życia jest Cole, nieśmiertelny pragnący uczynić ją swoją królową, ale raz już ją oszukał. Choć dziewczyna wie, że nie powinna ufać Wiecznie Żywemu, jest gotowa pokonać wszelkie niebezpieczne pułapki i zmierzyć się z dziwnym światem Podwieczności, by odzyskać Jacka. 

To, co naprawdę podobało mi się w Wiecznej więzi, to głębsze nawiązanie do mitologii! Uwielbiam wszelkie wierzenia sięgające swoimi korzeniami do starożytności, więc z oczywistych względów byłam mocno podekscytowana tą trylogią, ale pierwsza część nie obfitowała specjalnie w nawiązania do opowieści o herosach. Wieczna więź była za to pełna mitów, które zostały bardzo zgrabnie przemycone do fabuły i przedstawione w nowy, odmienny sposób. Pod tym względem Brodi Ashton stanęła na wysokości zadania, wykorzystała mitologię w sposób, który wzbudził we mnie zachwyt. Mimo to nie udało jej się wykorzystać całego potencjału leżącego w wykreowanym przez nią świecie. Z jednej strony Podwieczność jest czymś niespotykanym, nie przypomina żadnej innej krainy z książek w gatunku paranormal romance, ale z drugiej jest ona dość płaska, bez życia i momentami po prostu nudna. W pierwszej chwili jest się urzeczonym, jednak im więcej czasu spędzałam wraz z główną bohaterką w Podwieczności, tym więcej wad i nieprawidłowości dostrzegałam. Nie dość, że poszczególne elementy nie tworzyły całości, to jeszcze większość z nich została oparta o ten sam schemat. A przecież kraina nieśmiertelnych posiadała taki potencjał!

Muszę też przyznać, że ta powieść była wypełniona po brzegi zwrotami akcji, których w ogóle się nie spodziewałam. Nie wiedziałam, czego mam oczekiwać po tej części, a autorce udało się mnie kilka razy porządnie zaskoczyć. Nawet jeśli przeczuwałam, że właśnie taki kierunek ostatecznie obierze fabuła drugiego tomu, nie miałam pojęcia, co może wydarzyć się po drodze. Nie zżyłam się jednak z tą historią na tyle, by odczuwać w związku z tym jakieś emocje, a momentami pojawiało się u mnie duże znużenie całym tematem. Żałuję, że Wieczna więź bardziej mnie nie zainteresowała, ale takie są fakty. Zabrakło jakiegoś urozmaicenia, całość przebiegła w dość jednakowym, niezmiennym tempie.

To chyba nie jest normalne, że przez całą książkę miałam ochotę zamordować główną bohaterkę. Ta dziewczyna kompletnie nie potrafiła wziąć się w garść, nic tylko użalała się nad sobą, podejmowała beznadziejne decyzje, a w dodatku okazało się, że nie ma w niej za grosz inteligencji czy sprytu, choć to jest już zdecydowanie wina świadomego przedstawienia sytuacji przez autorkę. Nikki po kilka razy pytała o to samo zagadnienie i otrzymywała to samo wyjaśnienie, niemal słowo w słowo. Coś, co rozumiało się samo przez się, było dokładnie tłumaczone dziewczynie, jakby była pięciolatką, która nie potrafi wyciągnąć żadnych wniosków czy połączyć ze sobą oczywistych faktów. Był to niezwykle irytujący zabieg, bo cała sytuacja była jasna i klarowna dla wszystkich, czytelnik już wiedział, co się dzieje, ale autorka i tak uparła się, by kilka razy od nowa pisać w dialogach o tych samych zasadach panujących w Podwieczności czy działaniach bohaterów, które byłby wcześniej już wałkowane.

O ile za Nikki nie przepadałam już w pierwszym tomie, choć według mnie tutaj wypada jeszcze gorzej, to zmieniło się moje postrzeganie innych postaci. W poprzedniej części dość mocno polubiłam Jacka i to jemu kibicowałam, ale w Wiecznej więzi autorka przedstawiła wiele retrospekcji ze związku Nikki oraz Jacka, które według mnie były zupełnie nieudane. Nie potrafiłam zrozumieć tej teoretycznie wielkiej miłości między nimi, jak dla mnie cała ich relacja w tej części była mocno naciągana i rozdmuchana. O wiele bardziej podobało mi się postępowanie Cole'a i nie byłam w stanie zrozumieć decyzji głównej bohaterki, która była względem niego strasznie niesprawiedliwa, zachowywała się jak ostatnia hipokrytka i miałam ochotę naprawdę porządnie nią potrząsnąć.

Przy Podwieczności nudziłam się chyba trochę mniej, ale zakończenie zdecydowanie ratuje Wieczną więź w moich oczach. Co się tam wydarzyło... Brodi Ashton genialnie uknuła tę intrygę i głównie z tego powodu oceniam pierwszy i drugi tom jako równe sobie, jednak wciąż mam bardzo mieszane uczucia względem tej trylogii. Są momenty, kiedy naprawdę mi się podoba i widzę jej potencjał, ale są też takie chwile, gdy najchętniej wyrzuciłabym ją przez okno i zapomniała, że miałam z nią w ogóle do czynienia. Z jednej strony jest oryginalna, a z drugiej nudna. Wiem, że wiele osób uwielbia tę trylogię, jednak po dwóch pierwszych tomach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ja nie jestem jej fanką, a decyzję, czy zechcecie po nią sięgnąć, pozostawiam wam..


Trylogia Podwieczność:
Podwieczność // Wieczna więź // Wieczna prawda

Za możliwość przeczytania Wiecznej więzi serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!

Czytaj dalej »

środa, 8 lutego 2017

Real, czyli niebezpieczny bokser z podziemnego ringu i złamana lekkoatletka

0
Do sięgnięcia po Real Katy Evans zachęciły mnie niezwykle wysokie oceny na LubimyCzytać, a także obietnica niebezpiecznej, lekko przydymionej atmosfery podziemnych ringów. Liczyłam na adrenalinę związaną z walkami oraz zaczepną, zabawną relację głównych bohaterów. Sama nie wiem, dlaczego miałam tak wielkie oczekiwania względem Real, ale jedno jest pewne – mocno się na nich przejechałam. 

Remington Tate na ringu i poza nim posiada reputację awanturnika, twarde jak granit ciało oraz dziki, zwierzęcy magnetyzm, który wprawia jego fanki w szał. Lecz od chwili, kiedy spotykają się ich oczy, jedyną kobietą, której pragnie, jest Brooke Dumas. Jego pożądanie jest czyste, nieposkromione i REALNE.
Zatrudniona, by utrzymywać jego ciało w doskonałej kondycji, Brooke w końcu dostaje dobrze płatną pracę rehabilitantki sportowej, o której zawsze marzyła. Lecz gdy z Remym i jego zespołem objeżdża w trakcie tournée niebezpieczny, podziemny, bokserski krąg, jej własne ciało ożywa, zbudzone najbardziej pierwotnym z pragnień. To, co zaczyna się między nimi jako zwykły flirt, szybko dla obojga zmienia się w erotyczną obsesję, która obiecuje o wiele więcej.
Jednak ich rozpalona do białości żądza ma również mroczną stronę… Kiedy największy sekret Remy’ego wychodzi na jaw, a rodzinne obowiązki Brooke wymagają działania, czy uda im się przetrwać? Czy może to, co niegdyś wydawało się takie realne, teraz rozpłynie się jak iluzja.
Opis z LubimyCzytać

Real tak naprawdę brakuje porządnej fabuły. Co prawda autorka starała się urozmaicić historię poprzez zawarcie wątku choroby psychicznej i związanego z tym odrzucenia przez społeczeństwo czy poprzez niewielki udział w fabule młodszej siostry Brooke, Nory, która z powodu narkotyków wpadła w złe towarzystwo, ale autorka zupełnie się nie przyłożyła do tych tematów, traktując je jako nikłe urozmaicenie niekończących się monologów głównej bohaterki, w których wychwalała pod niebiosa Remingtona będącego oczywiście czystym wcieleniem seksu. W pewnym momencie zaczęłam się łapać na tym, że po prostu przeskakiwałam ciągnące się w nieskończoność opisy twardych mięśni Remy'ego czy fantazje Brooke na jego temat, ponieważ dłużyły mi się niemiłosiernie. Real nie ma żadnej prawdziwej akcji – bohaterowie co jakiś czas zmieniają miasto, w którym przebywają (choć w ogóle tego nie czuć), Remy trochę trenuje, trochę rozrabia, a Brooke nieustannie się nad nim rozpływa i pragnie go jedynie zaciągnąć do łóżka. Właśnie przedstawiłam wam całą książkę, bo dosłownie nie ma w niej niczego więcej oprócz na prędko stworzonych dramatów, które mają na celu trochę podgrzać atmosferę i odwrócić uwagę czytelnika od tego, że w Real tak naprawdę nic się nie dzieje. Gdyby usunąć wszystkie zachwyty nad Remingtonem, samej treści wystarczyłoby jedynie na króciutkie opowiadanie.

Bohaterowie również niewiele sobą reprezentują. O Brooke niewiele można powiedzieć poza tym, że jest bardzo napalona na Remy'ego. Autorka na początku jeszcze trochę starała się urozmaicić jej postać, robiąc z niej lekkoatletkę, której kariera legła w gruzach po kontuzji, jednak ostatecznie nie wiemy o niej nic ponadto, że jest dziecinna, niezdecydowana i pełna uwielbienia dla nowo poznanego faceta (na którego notabene wystarczy że spojrzy i już ma orgazm). Podobnie jest z Remingtonem, który został wyrzucony z zawodowstwa, garść jeszcze kilku informacji, jednak liczy się tylko to, jaki jest idealny i męski, więc dostajemy kolejną dawkę doznań, jakich doznaje Brooke, zaledwie stojąc koło boksera. Pozostali bohaterowie to ledwie przemykające w tle marionetki, które nie wiem czemu dokładnie służyły, są płytcy i nijacy. Nawet jeśli pojawia się jakiś potencjał – jak choćby w przypadku wspomnianej już Nory, siostry Brooke – to szybko zostaje on zagłuszony przez kolejne westchnienia głównej bohaterki.

Szczerze mówiąc, miałam dość duże oczekiwania względem Real, może dlatego jestem tak krytyczna. W końcu liczyłam na ciężką, mroczną, odrobinę brutalną atmosferę podziemnych ringów, jakieś napięcie związane z walkami, wyciągnięcie najlepszych smaczków z trudnej przeszłości Remingtona, tymczasem dostałam niedopracowany erotyk w swoim najgorszym wydaniu, bo brak tu jakiejkolwiek fabuły, a rozległe opisy nie oddziałują na wyobraźnię, jak to było zamierzone. Nie potrafię sobie również wytłumaczyć, dlaczego Katy Evans zrobiła z tego trylogię, skoro już pierwsza część była pozbawiona pomysłu i struktury, opierała się w całości na ale Remy jest niesamowity i męski, chociaż może skończyły jej się już pomysły na przydługie opisy tego faceta i czeka mnie tam coś lepszego? Na razie jestem zupełnie niezadowolona z twórczości Katy Evans, a Real jest jedną ze najsłabszych książek, które ostatnio czytałam.

★★★★

Trylogia Real:
Real // Mine // Remy

Za możliwość przeczytania Real Katy Evans serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc! 

Czytaj dalej »

sobota, 14 stycznia 2017

Podwieczność, czyli oryginalne podejście do mitu o Eurydyce i Orfeuszu

0
Czasami zdarzają się takie dni, kiedy po prostu muszę sięgnąć po książkę z gatunku paranormal romance. Uwierzcie mi, nie ma lepszego sposobu na walkę z kacem książkowym niż wciągająca, niezobowiązująca historia o miłości w nadnaturalnym klimacie. O Podwieczności nie wiedziałam wiele, ale nawiązanie do mitologii było dla mnie tak kuszące, że nie potrafiłam się powstrzymać przed sięgnięciem po tę powieść. 

Zeszłej wiosny Nikki Beckett zniknęła w podziemiu zwanym Podwiecznością.
Teraz wróciła do swojego dawnego życia, do rodziny i chłopaka. Ma tylko sześć miesięcy na to, by pożegnać się, nim Podwieczność upomni się o nią – tym razem już na zawsze.
Sześć miesięcy na to, aby znaleźć odkupienie, jeśli ono w ogóle istnieje.
Nikki pragnie spędzić te cenne miesiące, zapominając o podziemiu, a jednocześnie próbuje ponownie zbliżyć się do swojego chłopaka, Jacka, którego kocha najbardziej na świecie. Istnieje tylko jeden problem: Cole, który śledzi Nikki z Podwieczności aż na Powierzchnię. Cole chce przejąć tron w podziemiach i jest przekonany, że to Nikki jest kluczem do jego sukcesu. I zrobi wszystko, aby ją ściągnąć do podziemi, jako swoją królową.
Czas Nikki na powierzchni zbliża się ku końcowi, a jej sytuacja wymyka się spod kontroli. Dziewczyna pragnie znaleźć sposób na oszukanie losu i uniknięcie powrotu do Podwieczności, gdzie czeka ją nieśmiertelność u boku Cole’a…
Opis z LubimyCzytać

Podwieczność to przede wszystkim bardzo nietypowy pomysł. Sama fabuła biegnie dość utartymi ścieżkami wyznaczonymi już wcześniej w gatunku paranormal romance, ale całe tło historii jest niewątpliwie oryginalne, choć jak na mój gust momentami zbyt dziwaczne. Bardzo luźno powiązane z mitologią, ale na pewno nie w sposób, w jaki się tego spodziewacie i może właśnie dlatego jestem odrobinę rozczarowana tą powieścią, bo według mnie autorka mogła wyciągnąć o wiele więcej z greckich oraz egipskich mitów, by uczynić tę powieść pełniejszą i bardziej intrygującą. Nigdy nie spotkałam się z czymś, co przypominałoby koncept Podwieczności, czyli krainy przypominającą Podziemie Hadesa, zamieszkiwanej przez Wiecznych, którzy odkryli sekret nieśmiertelności oraz tymczasowo przez Dawców, czyli osoby, które oddają swoją energię życiową Wiecznym przez stulecie. Istnieją także Tuneli, w których to, co zostało z Dawców po Karmieniu Wiecznych staje się bateriami zasilającymi Podwieczność (przypomina mi to trochę scenę z Matrixa, lecz o ile pasowało to do filmu sci-fi, o tyle w paranormalu nie sprawdza się tak dobrze), ale choć pomysł jest bez wątpienia nietypowy, odczuwam niedosyt, bo Brodi Ashton bardzo pobieżnie zaznajomiła nas z kolejnymi faktami, nie zagłębiając się w walkę o władzę toczącą się w Podwieczności czy nie przedstawiając dokładniej prawdy o życiu Wiecznych, a to właśnie te aspekty były najbardziej interesujące.

Również relacje między bohaterami wręcz prosiły się o dalsze rozwinięcie. Według mnie podstawa była świetna i potencjał w poszczególnych wątkach był ogromny, więc żałuję, że autorka nie zdecydowała się poświęcić więcej czasu na dopracowanie swoich postaci oraz ich relacji. Głównym powodem, dla którego Nikki zdecydowała się Powrócić do swojego świata była potrzeba naprawienia swoich kontaktów z rodziną, chłopakiem oraz najlepszą przyjaciółką, ale kiedy już pojawiła się na Powierzchni, tak naprawdę nie zrobiła nic, by zacieśnić swoje więzi z bliskimi. Wątek ojca oraz brata Nikki czy Jules, jej najlepszej przyjaciółki, powinny zostać bardziej rozwinięte i według mnie byłoby to tylko z pożytkiem dla fabuły, która wydaje się być dość płytka i jednotorowa, zwłaszcza że przez długi okres nic się nie działo. Główna bohaterka zmarnowała mnóstwo czasu na bezsensowne rozmyślania, zamiast wziąć sprawy w swoje ręce.

Nikki zupełnie mnie nie zachwyciła swoją postacią, była typowo naiwną, niezdecydowaną bohaterką tego gatunku, której myśli kręciły się głównie wokół porzuconego przez nią chłopaka. Sam Jack jednak zupełnie niespodziewanie mi się spodobał, autorce idealnie udało się uchwycić ich uczucie, które powstało na bazie solidnej przyjaźni. Nie było ono przerysowane ani sztuczne, co z reguły charakteryzuje romanse paranormalne. Polubiłam Jacka chyba nawet bardziej od niegrzecznego Cole'a, chociaż trudno mi w to uwierzyć. Najbardziej podoba mi się jednak przedstawienie tych dwóch bohaterów jako Orfeusza oraz Hadesa. Jack ujął mnie swoim poświęceniem, odwagą oraz bezinteresowną miłością, odwzorowując postać Orfeusza, a Cole niezaprzeczalnie ma w sobie coś pociągającego, bo pod egoistycznym mrokiem skrywa się także wrażliwe, cierpliwe serce Hadesa tęskniącego za Persefoną, która ciągle od niego odchodzi.

Podwieczność jest książką, która czyta się w błyskawicznym tempie. Zanim się obejrzałam, pochłonęłam już połowę i wciąż było mi mało, po prostu musiałam się dowiedzieć, jak dalej potoczy się ta powieść. Kiedy cała historia nabrała już odpowiedniego rytmu, akcja zaczęła w końcu gnać do przodu, przez co trudno było się od niej oderwać. Może nie jest to zbyt wymagająca lektura, jednak zdecydowanie czyta się ją z wypiekami na twarzy i palącą potrzebą poznania zakończenia. Podwieczność to wciągająca książka, która mimo mankamentów, jest w stanie tak zaangażować czytelnika, że nie będzie w stanie jej odłożyć aż do ostatniej strony.

★★★★★

Trylogia Podwieczność:
Podwieczność // Wieczna więź // Evertrue

Za możliwość przeczytania Podwieczności serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!


Czytaj dalej »

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Siedem minut po północy, czyli droga do zrozumienia straszliwej prawdy

0
Siedem minut po północy nie było powieścią, którą planowałam przeczytać. Nieustannie przewijała się gdzieś w tle pozycji, za które miałam się zabrać w przyszłości, ale należała raczej do tej kategorii teoretycznie mam na liście, lecz pewnie nigdy jej nie poznam. Wielu czytelników przede mną było nią zachwyconych, jednak nie potrafiłam sobie wyobrazić, na czym może polegać jej wyjątkowość, może dlatego byłam tak sceptyczna. Ale powieść Patricka Nessa należy do tych historii, które docierają głęboko i zostają z nami na bardzo długo. 

Jest siedem minut po północy, gdy trzynastoletni Conor budzi się i odkrywa, że za oknem jego sypialni czai się potwór. Jednak to nie tego potwora Conor się spodziewał – sądził, że odwiedza go raczej ten z dręczącego go koszmaru, powtarzającego się niemal każdej nocy od dnia, kiedy matka chłopca rozpoczęła leczenie. Potwór z jego podwórka jest inny. Sędziwy i dziki. Chce czegoś od Conora. Czegoś niebezpiecznego i przerażającego. Żąda prawdy.
Opis z LubimyCzytać

Największym plusem Siedem minut po północy jest prostota, z jaką została opowiedziana cała historia. Śledzimy fabułę z punktu widzenia trzynastoletniego chłopca, który w rozpaczliwy sposób próbuje pogodzić się ze świadomością zbliżającej się śmierci ukochanej matki. Oszczędne, starannie dobrane słowa wręcz elektryzują czytelnika siłą swojego przekazu, w prosty sposób przekazując o wiele więcej niż najbardziej wyrafinowane metafory czy podniosły język. Ta powieść skrywa w sobie głębię emocji, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewała, przedstawiając jednocześnie smutną, ale także mądrą i odważną historię o ponadczasowym wymiarze. 

Patrick Ness za pomocą Potwora i jego opowieści sprawia, że każdy z nas zaczyna inaczej patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość. Przekazuje ważne wartości, ale nie umoralnia, pozostawiając czytelnikowi przestrzeń do namysłu i własnej interpretacji. Przypomina, że nic nie jest zupełnie białe, ani całkiem czarne, że każdy człowiek ma w sobie zarówno dobro, jak i zło, że nierzadko nasza ocena sytuacji jest zafałszowana. Potwór to ucieleśnienie emocji, jakie targają Conorem na przestrzeni całej książki, a także jego podświadomość, która pomaga mu przetrwać ten trudny dla niego okres. Ta historia pełna jest symboli, które każdy z nas odbierze inaczej, bo różnią nas życiowe doświadczenia, ale jedno jest pewne: w każdym czytelniku wzbudzi ona ogromne emocje. Nie da się pozostać obojętnym, czytając tę powieść, moje gardło wielokrotnie zaciskało się z powodu wzruszenia wywołanego kolejnymi wydarzeniami, żalem oraz niesprawiedliwością losu.

Siedem minut po północy jest książką skierowaną do dzieci, ale tak naprawdę jest to powieść uniwersalna, która poruszy najczulsze struny w duszy każdego czytelnika, niezależnie od jego wieku. Już od pierwszych stron wiedziałam, że cała ta historia jest przepełniona magią, która oczarowuje w niezwykle subtelny sposób. Siedem minut po północy to piękna, poruszająca, a zarazem mroczna opowieść o stracie i pocieszeniu, strachu i miłości, samotności i rodzinie, śmierci i życiu. To niesamowita książka, z którą każdy powinien się zapoznać. Nie zajmie wam wiele czasu, a w zamian zaoferuje cudowne, choć zabarwione smutkiem przeżycia.

★★★★★★

Za możliwość przeczytania Siedem minut po północy serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc!

Czytaj dalej »

niedziela, 20 listopada 2016

Simon oraz inni homo sapiens, czyli homoseksualizm, akceptacja oraz ciastka Oreo

0
Simon oraz inni homo sapiens to książka, którą mam na swojej półce już od maja. Z jednej strony chciałam ją przeczytać ze względu na pozytywne opinie na zagranicznym booktubie, z drugiej strony niespecjalnie miałam ochotę na ten gatunek i opis nie sugerował jakiejś odkrywczej lektury. W końcu udało mi się przemóc i dokończyć czytanie tej powieści, która nie wywarła na mnie wielkiego wrażenia. 

Szesnastoletni Simon ukrywa przed najbliższym otoczeniem swoją orientację seksualną, jednak gdy jego mail wpada w niepowołane ręce, pojawia się ryzyko, że świat dowie się o jego tajemnicy. Chłopak pada ofiarą szantażu: jeśli nie załatwi koledze z kółka dramatycznego randki ze swoją przyjaciółką, wszyscy dowiedzą się, że jest gejem. W niebezpieczeństwie znajduje się również Blue, chłopak, z którym Simon koresponduje i w którym powoli się zakochuje...

Do Simona oraz inni homo sapiens miałam dwa podejścia. Książka jest krótka, więc wydawało mi się, że przeczytam ją w jeden wieczór, ale dotarłam do siedemdziesiątej strony i jej przewidywalność tak bardzo mnie odrzuciła, że nie byłam w stanie ruszyć dalej. Bo choć tożsamość Blue zostaje ujawniona na sam koniec całej historii, już po pierwszych kilkudziesięciu stronach domyśliłam się, jaka postać skrywa się pod jego pseudonimem. Gdyby chodziło tylko o tajemnicę okrywającą chłopaka, może bym to przebolała, ale nie potrzebowałam wiele wysiłku, by przewidzieć także rozwój fabuły, który był tak oczywisty, że wręcz bolesny dla mnie jako czytelniczki. Nie wiem, czy akurat przy powieści Becky Albertalli włączył się mój zmysł Sherlocka, odbierając frajdę z czytania, czy może Simon oraz inni homo sapiens faktycznie są aż tak szablonową, przewidywalną książką, że po siedemdziesięciu stronach wiedziałam już wszystko. W każdym bądź razie na jakiś czas zrezygnowałam z czytania, bo cała przyjemność znikła, ale ostatecznie zmusiłam się, by dobrnąć do końca. Miałam rację i chyba pierwszy raz w życiu się z tego powodu nie cieszę, ale autorce udało się przemycić kilka aspektów, które wyrównały braki w rozwoju wydarzeń. 

W contemporary najbardziej doceniam naturalność i bezpretensjonalność, a Simon oraz inni homo sapiens jest wypełnione po brzegi niewymuszonym urokiem. W ogólnym wydźwięku ma w sobie mnóstwo słodyczy oraz niewinności, zwłaszcza jeśli chodzi o relację tytułowego bohatera i Blue. Do fabuły wdarło się trochę dramatów charakterystycznych dla procesu dojrzewania jak nieodwzajemniona miłość czy kłótnie z przyjaciółmi i niektóre z tych wątków były dla mnie mocno naciągane, jednak jest to powieść autentyczna, napisana z niesamowitą lekkością i zabawnymi wstawkami. Nie niesie ze sobą jednak nic odkrywczego czy zaskakującego. 

Z reguły nie przepadam za książkami, w których homoseksualizm jest głównym tematem, ponieważ autorzy zupełnie niepotrzebnie prezentują seksualność bohaterów w agresywny, narzucający się sposób. Na szczęście Becky Albertalli zrobiła to z odpowiednim wyczuciem – Simon dopiero uczy się, co znaczy jego orientacja i jak go to definiuje jako osobę. Wątek homoseksualności został przedstawiony w tak delikatny, szczery i prostolinijny sposób, że nikogo to nie powinno razić. Wydaje mi się, że taki był cel autorki – pokazanie, że odmienna orientacja jest czymś zupełnie naturalnym i trzeba przyznać, że świetnie jej to wyszło, chociaż jednocześnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że całość została odrobinę wyidealizowana. Ani Blue, ani Simon nie spotkali się z bardzo negatywnymi reakcjami na swój coming out. Poza pojedynczymi incydentami przebiegło to tak bezproblemowo, że nie byłam pewna, co o tym sądzić, bo z jednej strony nie wszyscy homoseksualiści muszą spotykać się z prześladowaniem, ale z drugiej słyszy się o wielu przejawach nietolerancji i wydaje mi się, że autorka powinna to zawrzeć w swojej powieści. Wszystko przebiegło zbyt... gładko.

Simon oraz inni homo sapiens miało być życiową książką o wychodzeniu z szafy i o pierwszej miłości. No cóż, nie wyszło. To bardzo subtelna, ale mocno wyidealizowana powieść z niezbyt porywającą fabułą i płaskimi bohaterami, którzy powielają znane schematy i za niedługo prawdopodobnie nie będę nawet pamiętała ich imion. Czyta się szybko i przyjemnie, lecz dla mnie jest to pozycja mocno przereklamowana. Nie potrafię zrozumieć zachwytów nad nią, bo właściwie niczego nie wniosła do mojego spojrzenia na świat i w ogóle mnie nie ruszyła.

Czytaj dalej »

wtorek, 5 kwietnia 2016

Lek na śmierć, czyli przeciętne zakończenie historii Streferów

20
Kiedy opublikowałam na blogu recenzję Prób ognia (klik), Wasze komentarze były mniej więcej podobne - przestrzegaliście mnie przed przeczytaniem trzeciego tomu, mówiąc, że śmierć niektórych bohaterów mną wstrząśnie, a James Dashner ustawił sobie poprzeczkę zbyt wysoko i finał nie był zadowalający. Niedawno skończyłam czytać Lek na śmierć i dzisiaj w końcu będę mogła się odnieść do Waszych zarzutów, które w większości okazały się być niestety trafne. 

Thomas wie, że DRESZCZowi nie wolno ufać, ale przedstawiciele organizacji twierdzą, że zakończyli już swoje eksperymenty, a teraz chcą zwrócić Streferom wspomnienia, by ci dobrowolnie pomogli w stworzeniu leku na Pożogę. O ile członkowie jego grupy przyjmują tę wiadomość z ulgą, Thomas nie wierzy w ani jedno słowo. Wiedziony instynktem postanawia odkryć prawdę, która kryje się za zapewnieniami DRESZCZu, jednak jest ona jeszcze bardziej niebezpieczna, niż chłopak mógłby sobie wyobrazić. Czy ktokolwiek przeżyje poszukiwania leku na śmierć?

Po finałowym tomie trylogii Więzień labiryntu spodziewałam się gnającej do przodu akcji, przerażających, brutalnych scen, szokujących informacji wychodzących na jaw, a na sam koniec jakiegoś wielkiego BUM, które zmiotłoby mnie z powierzchni ziemi. Po fenomenalnych w porównaniu z pierwszą częścią Próbach ognia moje nadzieje były ogromne, ale z każdą kolejną stroną mój entuzjazm malał, aż nic z niego nie zostało. Wygląda to tak, jakby James Dashner nie do końca wiedział, jak chce poprowadzić fabułę w ostatnim tomie - rzucał bohaterów z miejsca na miejsce, ale z ich podróży tak naprawdę nic nie wynikało, miały tylko jakoś zapełnić miejsce aż do punktu kulminacyjnego. Streferzy miotają się, nie popychając historii do przodu. Pojawiło się kilka wątków, które miały potencjał, ale autor potraktował je po macoszemu, zamiast porządnie je rozwinąć. Cała akcja została właściwie upchnięta na ostatnich kartkach książki, elektryzujące napięcie, które towarzyszyło mi w trakcie Prób ognia, tutaj gdzieś wyparowało, zwroty akcji są przewidywalne, a bohaterowie, którzy nigdy wybitni nie byli, teraz wydają się jeszcze gorsi. Poprzednie tomy nie były specjalnie dobre, ale James Dashner skutecznie zatuszował w nich mankamenty odpowiednią atmosferą i porywającymi, krwawymi wyzwaniami. Ta sztuczka nie udała się w Leku na śmierć, gdzie uwydatniły się wszystkie słabe punkty całej trylogii.

Mam wrażenie, że autor nie udźwignął ciężaru finalnego tomu. Rozwiązanie największej zagadki, czyli o co naprawdę chodzi z DRESZCZem, jest niezbyt udane, chociaż tak naprawdę nie wiem, czy powinnam uznać to za rozwiązanie, bo nie dostaliśmy żadnej spektakularnej odpowiedzi. Tajemnica okrywająca organizację dodawała wydarzeniom dreszczyku emocji w drugiej części, a tutaj nie udało się Dashnerowi tego pociągnąć. Podobnie było z wątkiem romantycznym, który był tak pieczołowicie budowany przez poprzednie tomy między Thomasem, Teresą i Brendą. Autor chyba sam się pogubił w miłosnych zawiłościach, bo ostatecznie zupełnie porzucił ten wątek, niemal identyczny los spotkał również inne, dużo ważniejsze części fabuły (nie powiem Wam jednak jakie, aby nikomu nie zaspoilerować), w dodatku żegnamy się dość szybko z interesującym bohaterem, inna fascynująca postać zostaje zepchnięta w kąt, a ja usilnie zastanawiałam się, dlaczego James Dashner postanowił sam strzelić sobie w stopę Lekiem na śmierć. Bo inaczej chyba nie da się tego nazwać.

Lek na śmierć to książka przeciętna i nic poza tym. W najlepszym wypadku można ją uznać za nie do końca poprawne zakończenie, w najgorszym za zmarnowany potencjał całej trylogii. Przez cały czas czułam się tak, jakby autor niespecjalnie wiedział, jak to wszystko ostatecznie rozwinąć, dlatego skorzystał z różnego rodzaju zapychaczy i naiwnych rozwiązań fabularnych. Pewnie mogłabym ponarzekać bardziej, ale dla mnie cała trylogia stoi po prostu na średnim poziomie i w ten obraz Więźnia labiryntu wpasowuje się również Lek na śmierć.

5/10
Czytaj dalej »

sobota, 20 lutego 2016

Próby ognia, czyli dalszy ciąg eksperymentu na Streferach

31
Próby ognia to druga cześć przygód Thomasa i Streferów. Cała trylogia ma na świecie rzesze fanów, jednak po Więźniu labiryntu ja się do nich nie zaliczałam: nie do końca odpowiadał mi styl autora, a główny bohater strasznie mnie irytował, utrudniając pozytywny odbiór książki. Początkowo nie miałam zamiaru sięgać po dalsze części, jednak ostatecznie postanowiłam dać Jamesowi Dashnerowi drugą szansę. I wiecie co? Nie żałuję.

Thomas oraz pozostali Streferzy sądzili, że koszmar się skończył i są nareszcie bezpieczni. Niestety, wyjście z Labiryntu okazało się być początkiem kolejnych prób, dużo trudniejszych, niż chłopcy mogli się spodziewać. Streferzy dostają jasno określone wytyczne: przejść sto sześćdziesiąt kilometrów na północ przez spalone przez Słońce pustkowie w przeciągu dwóch tygodni. Muszą stawić czoło surowemu, pustynnemu klimatowi i Poparzeńcom, czyli ludziom zarażonym Pożogą, chorobą przejmującą władzę nad umysłem. Na końcu ma na nich czekać upragniona wolność i lekarstwo na chorobę, którą DRESZCZ umyślnie wprowadził do ich organizmów jako motywację. Po drodze czeka na nich jednak wiele krwawych niespodzianek przygotowanych przez okrutną organizację, a Thomas nie wie, komu powinien ufać. I, przede wszystkim, czy może ufać własnym wspomnieniom.

Po Próbach ognia mam duży mętlik w głowie. Nie przewidziałam takiego rozwoju fabuły i chociaż już trochę ochłonęłam po lekturze, wciąż trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło i komu powinniśmy uwierzyć. Autor umiejętnie splata ze sobą wątki w taki sposób, że ostatecznie jesteśmy równie zdezorientowani co Thomas. Powoli dozuje informacje, podsuwa nam pod nos kolejne fragmenty układanki, której złamanie jest naprawdę trudne, ponieważ w świecie stworzonym przez Jamesa Dashnera nic nie jest pewne. To niesamowite, ale mój apetyt rósł proporcjonalnie do ilości przewróconych stron. Historia Thomasa, która po przeczytaniu pierwszego tomu wydawała mi się nudna i banalna, teraz nabrała dynamizmu, stała się interesująca i obfitowała w nagłe zwroty akcji. Próby ognia to idealnie zrównoważona powieść, którą właściwie można podzielić na dwie części - pierwsza z nich jest przerażająca, miejscami wręcz makabryczna, fabuła pędzi do przodu i ma się wrażenie, jakby Streferzy tak naprawdę nigdy nie opuścili Labiryntu. Druga jest minimalnie spokojniejsza, nastawiona na zdobywanie informacji o Stwórcach i całym projekcie, wzbudza ona niepewność nie tylko w bohaterach, ale również w czytelnikach. James Dashner pozostawił wciąż wiele pytań bez odpowiedzi i nie mogę się doczekać, aż cała tajemnica dotycząca eksperymentu zostanie rozwiana w trzecim, ostatnim tomie.

Młodzi bohaterowie ponownie musieli wykazać się sprytem, instynktem walki, siłą psychiczną oraz inteligencją, aby dotrzeć do celu. Z żywym zainteresowaniem śledziłam losy grupki osób wyrzuconych na samym środku spalonej ziemi, wczuwając się w ich kłopotliwe położenie i narastającą frustrację oraz strach. Może nie identyfikowałam się z bohaterami na tyle, by odczuwać gwałtowne emocje, ale na pewno towarzyszyło mi napięcie. Do gry zostały wprowadzone nowe postacie, które wprowadziły świeżość do fabuły, ale niekoniecznie wzbudziły we mnie sympatię. Zaskakujące jest jednak to, że chociaż w pierwszej części z trudem znosiłam Thomasa, w drugiej przestał mnie aż tak irytować. Moim ulubieńcem jednak bez wątpienia pozostaje Minho, tuż za nim plasuje się Newt, którego niestety w Próbach ognia nie było za wiele. Teresa również zapracowała sobie na mój szacunek, mimo że w Więźniu labiryntu za nią nie przepadałam, dlatego pod względem bohaterów ta książka jest zdecydowanie na plus, patrząc na poprzedniczkę.

Nie sądziłam, że Próby ognia tak bardzo przypadną mi do gustu po moim pierwszym, nieudanym zetknięciu się ze światem wykreowanym przez Jamesa Dashnera, ale okazało się, że świetnie się bawiłam przy tej książce. Jeżeli jesteście fanami krwawych wyzwań i poszukujecie nietuzinkowej przygody, ta klimatyczna powieść powinna przypaść Wam do gustu. 

7/10
Czytaj dalej »

niedziela, 10 stycznia 2016

Pierwszy grób po prawej, czyli strzeżcie się śmiertelnicy

27
Kiedy zobaczyłam zakrwawioną kosę oraz sandałki z czaszkami, było dla mnie oczywiste, że nie będę w stanie się powstrzymać przed przeczytaniem Pierwszego grobu po prawej Daryndy Jones. Bo kto nie lubi zakapturzonej, przerażającej kostuchy będącej ucieleśnieniem mroku i zła, która została unowocześniona i w dodatku zrobiła się krnąbrna? No właśnie!

Charley Davidson, oprócz wspomagania miejscowej policji, trudni się również fachem kostuchy. Rozwiązuje swoje sprawy skuteczniej niż detektywi, ponieważ za informatorów posiada denatów, którzy z chęcią pomagają w przyskrzynieniu ich zabójców. Tym razem Charley musi zmierzyć się z tajemniczym zabójstwem trójki prawników, co okazuje się być trudne, gdy w tym samym momencie stara się rozwikłać tajemnicę Reyesa Farrowa, który nie przypomina niczego, z czym do tej pory spotkała się w swoim życiu.

Wydaje mi się, że Pierwszy grób po prawej to ten typ książki, w którym każdy znajdzie coś dla siebie - jest to powieść przepełniona nie tylko genialnym poczuciem humoru, ale także zaskakującymi wątkami kryminalnymi oraz skomplikowanym romansem, a wszystko to doprawione szczyptą fantastyki. Nie ukrywam, że jestem ogromną fanką książek, w których główną bohaterką jest Śmierć we własnej osobie, a przebojowa, nadaktywna Charley z ciętym językiem świetnie odświeża wizerunek znanej wszystkim kostuchy. Trudno jej nie polubić, bo łączy w sobie wszystkie cechy, jakie uwielbiam u bohaterek książkowych: jest inteligentna, pełna energii, zdecydowana, pyskata, ale przy tym podatna na zranienia, nie przed wszystkim potrafi się obronić. Przedstawienie kostuchy jako normalnej dziewczyny, która po prostu widzi duchy i pomaga im przejść na drugą stronę było strzałem w dziesiątkę! W dodatku wszystkie jej przygody ubarwiają autoironiczne komentarze lub komiczne wpadki, dlatego w każdym momencie mogliśmy zostać czymś zaskoczeni. 

Nie da się jednak ukryć, że do książki wdarło się nieco zwodniczego chaosu. Pierwszy grób po prawej to historia wielowątkowa, w której Charley próbuje jednocześnie rozwiązać dwie tajemnice, tę paranormalną, związaną z Reyesem i dotyczącą zabójstwa trójki prawników, do tego dochodzą trudne relacje z macochą i nieufnymi policjantami na posterunku czy jej praca jako kostuchy. Ta mieszanka jest wprost wybuchowa i autorka nie do końca sprostała wyzwaniu. Zabrakło spójności. Wygląda to tak, jakby Darynda Jones nie była pewna, na którym wątku powinna się najbardziej skupić, dlatego w różnych scenach pojawia się szalony misz-masz. Początkowo to rozwikłanie zagadki śmierci prawników było najważniejsze i żałuję, że w ostatecznym rozrachunku część kryminalna została nieco zepchnięta na ubocze, bo Charley jako detektyw sprawowała się świetnie. Mimo to akcja toczy się wartko i nie można narzekać na brak zaskakujących wydarzeń. Zakończenie było naprawdę nieoczekiwane i pozostawiło mnie z ogromnym poczuciem niedosytu. Autorka tylko podrzuciła nam szczątkową informację na temat pochodzenia Charley i Reyesa, co okazało się być dla mnie strasznie frustrujące, ponieważ według mnie jest to najciekawszy wątek w książce. Tajemnica okrywająca kostuchę oraz jej nadprzyrodzonego znajomego działa na mnie jak magnes. Nie mogę się doczekać, aż sięgnę po drugą część przygód Charley, aby przekonać się, jak autorka rozwinie ten pomysł, bo na tej płaszczyźnie zupełnie mnie zaskoczyła, co dość rzadko udaje się pisarzom tego gatunku. 

Pierwszy grób po prawej nie jest książką wymagającą. Jest to jednak świetny, nietuzinkowy start nowej serii, która zapewnia kilka przyjemnie spędzonych godzin. Ta powieść jest wprost przepełniona genialnym humorem, barwnymi bohaterami i dynamiczną akcją. Jeżeli szukacie błyskotliwej lektury, przy której chcielibyście się pośmiać, nie mogliście trafić lepiej - seria o Charley Davidson dostarczy Wam inteligentnej rozrywki, która pochłonie Was na cały wieczór. 

6/10

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc!


Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia