poniedziałek, 31 lipca 2017

Podsumowanie lipca

0
Lipiec przemknął przez moje życie z prędkością światła. Ze względu na rozbijanie się po całej Polsce z papierami na studia, obsesyjne oglądanie koreańskich dram i łapanie kolejnych chorób mogę powiedzieć, że na pewno mi się nie nudziło ;) Z tego względu miałam trochę mniej czasu na czytanie, ale na szczęście wszystkie posty pojawiały się regularnie i zgodnie z grafikiem, więc jestem zadowolona.

ZRECENZOWANE


DODATKOWO


PODSUMOWANIE I PLANY

Przede wszystkim muszę podzielić się z wami dwoma cudownymi wiadomościami! Pierwsza jest taka, że po zaciętej walce z serwerami udało mi się zdobyć bilet na koncert Eda Sheerana w Polsce! Nawet nie wiecie, jak bardzo się ucieszyłam, bo niesamowicie zależało mi na tym, by pojawić się na tym koncercie, a teraz spełnię jedno z moich największych marzeń <3 Po drugie, w lipcu zaczęła się rekrutacja na studia i udało mi się dostać na wybrany kierunek na moim wymarzonym uniwersytecie. Cały rok ciężkiej pracy się opłacił, jestem z siebie dumna, choć łatwo nie było.
Na początku tego miesiąca przekroczyliśmy 150 000 wyświetleń! Serdecznie dziękuję każdemu, kto dołożył swoją cegiełkę w budowaniu tego bloga, dziękuję, że wchodzicie na Book by Geek Girl, czytacie moje wypociny i komentujecie. To już prawie dwa lata, za dwa tygodnie będziemy obchodzić drugą rocznicę powstania bloga i naprawdę trudno mi uwierzyć w to, że tak długo prowadzę tę stronę! Books by Geek Girl to okruch mojego serca wystawiony na publiczny widok i cieszę się, że wciąż tak dobrze prosperuje po prawie dwóch latach.
Cały lipiec niemal w zupełności poświęciłam koreańskim dramom, w które na nowo się wciągnęłam i nie wyobrażam sobie obecnie bez nich życia. W wersjach roboczych przetrzymuję ogromną ilość recenzji k-dram, więc w sierpniu możecie się spodziewać ich wysypu ;)

Czytaj dalej »

piątek, 28 lipca 2017

K-drama: Hwarang

0
Historyczne dramy koreańskie, czyli sageuki, są moimi ulubionymi. Zaczęło się oczywiście od Moon Lovers: Scarlet Heart Ryeo, które urzekło mnie nie tylko pięknym, łamiącym serce romansem, ale także krwawą walkę o władzę w pałacu i dworskimi intrygami, zakochałam się w czasach Goryeo, pięknych strojach i ogólnie klimacie dramy historycznej. Potem przyszedł czas na Cesarzową Ki, którą bardzo polubiłam (choć na razie utknęłam na 22 odcinku, bo pojawił się pewien motyw, którego nie znoszę, ale absolutnie nie jest to wina tej dramy) oraz na Queen for Seven Days – na razie widziałam tylko 6 odcinków, bo serial jest obecnie emitowany, jednak już mogę powiedzieć, że prawdopodobnie będzie to jedna z moich ulubionych produkcji, bo udało jej się mnie doprowadzić do łez tylko pierwszymi trzema minutami. Dlatego do Hwarang podchodziłam z wielkimi nadziejami, przekonana, że żaden sageuk nie będzie w stanie mnie zawieść... 

Tytułowi Hwarang to dosłownie kwietni rycerze – była to grupa pięknych, młodych mężczyzn wprawionych zarówno w sztukach walki, jak i sztukach pięknych, którzy rzeczywiście istnieli w starożytnym państwie Silla. W dramie grupa dopiero powstaje na rozkaz królowej-matki Ji So, młodzi arystokraci pochodzący z rodzin ministrów mają pomóc królowej w podporządkowaniu sobie Rady Królewskiej, będąc jej zakładnikami, ale także mają być czymś w rodzaju żywej tarczy dla jej syna, Sam Maek Jonga, czyli prawowitego króla Jinheunga. Monarchini jednak nie chce oddać mu władzy i ukrywa go przed całym światem – ujrzenie twarzy Jinheunga oznacza śmierć. W ten właśnie sposób ginie najlepszy przyjaciel głównego bohatera, który przejmuje po nim tożsamość, aby zemścić się na królu bez twarzy. Jako Sun Woo staje się synem medyka o szlacheckim pochodzeniu i starszym bratem Ah Ro, którą poprzysiągł chronić za wszelką cenę. Sun Woo zostaje wcielony do Hwarangów przez królową-matkę, ale z racji swojego pochodzenia półkrwi zostaje wyrzutkiem, podobnie jak Jinheung, który podaje się za Ji Dwi, ukrywając fakt, że jest królem.


Po oglądnięciu Hwarang mam mnóstwo myśli w głowie, którymi chciałabym się z wami podzielić, bo ten serial jest jednocześnie absurdalnie okropny i wspaniale odmóżdżający. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć: to nie jest dobra drama. Słaba główna bohaterka, beznadziejny, pozbawiony jakiejkolwiek chemii romans, właściwie zero akcji, fabuła na szczęście przez większość czasu trzyma się kupy, lecz niewiele się dzieje, a oprócz ładnych strojów niemal nic nie wskazuje na to, że to drama historyczna. Choć Hwarang mają bliskie stosunki z dworem, a wśród nich znajduje się nawet król, to możecie zapomnieć o skomplikowanych pałacowych intrygach, walka o przejęcie tronu też nie była zbyt pasjonująca i niewiele elementów faktycznie wzbudziło we mnie jakieś głębsze emocje (chociaż dwa momenty wycisnęły ze mnie łzy). Jeżeli spodziewaliście się typowego, rozdzierającego serce sageuka to wyrzućcie z głowy podobne oczekiwania, bowiem Hwarang to serial, który nie wymaga udziału szarych komórek podczas oglądania – łatwa, przyjemna rozrywka z mnóstwem przystojnych aktorów mających cieszyć oko widza swoją aparycją. Momentami ja sama zastanawiałam się, jak to się dzieje, że wciąż oglądam ten serial, ale trzeba przyznać, że przynajmniej trzyma w miarę równy poziom od początku do końca i potrafi być wciągający. 


Powiem otwarcie – bromance ratuje ten serial. I'm here for it. Między piątką, w porywach szóstką, pięknych panów dochodzi do różnego rodzaju interakcji i uwielbiałam oglądać, kiedy się ze sobą kłócili, walczyli, drażnili, a jednocześnie stawali za sobą murem mimo dzielących ich różnic. Sun Woo, Ji Dwi, Soo Ho, Ban Ryu, Yeo Wool i Han Sung razem to moje życie. Jak w każdej grupie pojawiały się między nimi napięcia, ale to, jak wraz z kolejnymi odcinkami coraz bardziej otwierali się na siebie, starając się sobie nawzajem zaufać, było cudowne. Chyba nigdy nie oglądałam serialu, w którym bromance tak bardzo by mi się podobał, a już na pewno nie takiego, w którym przebiłby główny wątek romantyczny, który był mdły, niekomfortowy i po prostu beznadziejny. Zero iskrzenia między Ah Ro i Sun Woo (nawet jeśli wzdychałam do jego słodkich tekstów), w dodatku mimo iż okazało się, że nie są rodzeństwem i byli w sobie zakochani, Ah Ro wciąż nazywała go bratem, co dla mnie byłoby co najmniej niezręczne. Po prostu nie widzę tej dwójki razem, chyba zupełnie przegapiłam tę ich "miłość" na ekranie i nie ma to nawet związku z tym, że cierpię na Second Lead Syndrome, bo Ji Dwi/król Jinheung jest genialny. Romansową stronę Hwarang ratuje słodka relacja Ban Ryu i Soo Yeon, oparta na schemacie Romeo i Julii z tą różnicą, że nikt nie umiera (w ogóle w tej dramie coś mało śmierci, aż zaskoczona jestem), a oni we dwójkę byli naprawdę uroczy. Na wyróżnienie zasługuje także braterska więź Han Sunga i Dan Se, to chyba mój ulubiony wątek z całego serialu i strasznie żałuję, że tak rzadko pojawiali się na ekranie, a zakończenie ich linii fabularnej... Nie, po prostu nie. Cierpię bardzo.


Scenariusz jest najsłabszym punktem Hwarang i to aż boli. Dwa pierwsze odcinki były prawdziwą męką, potem fabuła wcale jakoś specjalnie nie przyspieszyła, nabrała nieco prędkości dopiero w połowie, choć dalej to nie był poziom, jakiego oczekiwałabym od historycznej dramy. Tak naprawdę coś zaczyna się dziać dopiero w dwóch ostatnich odcinkach, gdzie pojawiło się więcej intryg w walce o koronę, ale uważam, że wszystko poszło naszym bohaterom zbyt gładko, wręcz bezproblemowo i jakoś tak... mało ekscytująco. Sporo wątków nie zostało dociągniętych do końca albo nie zostały wyjaśnione, jak choćby dziwne omdlenia Sun Woo czy kwestia zostania Hwa Won przez Ah Ro. Z jednej strony cieszę się, że przynajmniej na koniec scenarzystka się obudziła i dodała nieco akcji, ale z drugiej nastąpiło to zbyt późno i zostało nagle ucięte, byłam wręcz zaskoczona, że to już koniec. Ogólnie Hwarang mija na różnych treningach i zadaniach, co jakiś czas w roli głównego, czarnego charakteru pojawia się pazerna królowa-regentka, która nie chce ustąpić, do tego nijaki romans i niekończące się dramaty o brzemieniu przejmowania władzy w państwie. Jak na rycerzy Hwarang walczyli wyjątkowo mało. To raczej komedia dla nastolatków z elementami coming of age i jedynie kostiumy sugerują inne czasy. 


Jeszcze trochę ponarzekam sobie na bohaterów, bo o ile w pierwszych odcinkach Ah Ro zapowiadała się na ciekawą bohaterkę jako początkujący medyk oraz bajarz skupiający wokół siebie mnóstwo osób podczas opowiadania miłosnych historii. Wydawało się, że będzie niezależna i z ikrą, lecz szybko wpadła w rolę damy w opałach, którą ciągle trzeba ratować i w każdym odcinku płakała co najmniej trzy razy, to cud, że aktorka nie odwodniła się podczas kręcenia dramy z powodu tego potoku łez. Postać Ah Ro była niedorzeczna i po prostu słaba, niczego nie wniosła do fabuły oprócz irytacji i ciągłego narażania Sun Woo na utratę życia. Brakowało mi także rozwoju postaci, ale ten zarzut nie tyczy się jedynie Ah Ro, a całej grupy, jedynie Sun Woo przechodzi jakąś przemianę, choć pod sam koniec stracił nieco charakter. Cała ta drama obrała bardzo dziwną ścieżkę i nie można było przewidzieć, w jakim kierunku podąży, bo wyglądało to trochę tak, jakby sama scenarzystka nad tym nie panowała. Ogólnie Hwarang jest serialem niewymagającym, prostym w odbiorze i zapewniającym odpowiednią dozę rozrywki. Ja trafiłam na tę popularną dramę w odpowiednim momencie, gdy właśnie potrzebowałam podobnej nieskomplikowanej historii, która po prostu zajęłaby mój czas i może dlatego nie potrafię powiedzieć, że ten serial mi się nie podobał. Był w miarę wciągający, pojawiło się kilka naprawdę uroczych momentów, a bromance między Ji Dwi i Sun Woo czy Ban Ryu i Soo Ho był cudowny. Jeżeli podejdziecie do Hwarang bez większych oczekiwań, powinniście się w miarę dobrze bawić. Ale czy polecam tę dramę? Niekoniecznie. 

Czytaj dalej »

wtorek, 25 lipca 2017

Moje serce i inne czarne dziury, czyli odpowiedzi, których nie ma, partnerzy do samobójstwa i impuls do życia

0
Moje serce i inne czarne dziury to powieść, która co jakiś czas przewijała się przez mój TBR, ale niekoniecznie planowałam się za nią zabrać w konkretnym terminie. Byłam jej ciekawa, zwłaszcza że zbierała pozytywne recenzje za granicą, lecz nie ciągnęło mnie do niej jakoś specjalnie, po prostu czekałam na dobrą okazję. Od dawna nie miałam okazji przeczytać żadnej książki z gatunku contemporary, a zwłaszcza takiej, która poruszałaby temat samobójstw wśród młodzieży, więc wiązałam z tą powieścią pewne nadzieje, jednak nie nastawiałam się na wiele i dobrze zrobiłam.

Marzeniem szesnastoletniej Aysel jest... śmierć. Wytykana palcami przez rówieśników w szkole, z brzemieniem wydarzeń sprzed kilku lat ciążących na jej barkach, pogrążona w smutku i odpychana przez najbliższych desperacko poszukuje powodów do życia, ale nie potrafi żadnych znaleźć. Z zamiarem popełnienia samobójstwa trafia na stronę internetową Smooth Passages, aby tam znaleźć partnera do samobójstwa. Jej wybór pada na Romana ukrywającego się pod nickiem FrozenRobot, który z powodu poczucia winy jest zdeterminowany, aby umrzeć. Ironicznie, chłopak, który miał pomóc jej w odebraniu sobie życia, sprawia, że Aysel zaczyna postrzegać otaczający ją świat w nowy, pełen nadziei sposób, a samobójstwo nie wydaje jej się dłużej najlepszym rozwiązaniem. Teraz musi tylko rozbudzić chęć życia także w Romanie, który jednak nie chce o tym słyszeć.

Mam wrażenie, że Moje serce i inne czarne dziury jest jednak skierowane do młodszych czytelników, nawet jeśli powieść nie została mocno upiększona czy osłodzona, to czuć pewne złagodzenie tematu, optymistyczne przebłyski. Depresja została porównana do czarnego ślimaka zalegającego w brzuchu i pożerającego całe szczęście, z fabuły trochę prześwituje pewnego rodzaju infantylność, a przynajmniej ja mam takie wrażenie po tych wszystkich wizytach w zoo, na festynach i kempingu. Z jednej strony pojawiają się ważne rozważania na temat własnej identyfikacji, tego, kim jesteśmy, jaką rolę odgrywamy w świecie, co się dzieje z nami po śmierci, a z drugiej mam wrażenie, że te tematy zostały przedstawione zbyt trywialnie i pobieżnie, ustępując miejsca rodzinnym nieporozumieniom charakterystycznym dla nastolatków w okresie buntu, szkolnym projektom czy relacji rozwijającej się między głównymi bohaterami, która swoją drogą, zupełnie nie przypadła mi do gustu. Nie podoba mi się sposób, w jaki Aysel i Roman się do siebie odnosili, nie tylko brakowało między nimi zaufania, ale byli też względem siebie opryskliwi, choć teoretycznie zaczynali czuć do siebie coś więcej. W ogóle nie czułam też między nimi iskrzenia, po prostu nie odpowiadał mi ich związek ani nawet przyjaźń. Cała przemiana Aysel pod wpływem Romana też wypada naiwnie.

W bohaterach podobało mi się jednak to, że oboje mieli swoje pasje. Aysel interesowała się muzyką klasyczną, w której odnajdywała ukojenie oraz fizyką, choć mam wrażenie, że sama autorka nie za wiele wie na temat nauki, dlatego z uporem maniaka trzymała się tylko energii potencjalnej i w kółko pisała tylko o tym, powtarzając właściwie to samo od nowa na różnych etapach książki. Roman z kolei uwielbiał grać w koszykówkę i szkicować. Ich hobby nadały im charakterystyczny dla nich rys, lecz poza tym niewiele mogę powiedzieć na temat ich kreacji, byli raczej mdli i jednowymiarowi. Aysel to zamknięta w sobie dziewczyna, która nie potrafi wyrażać swoich emocji i ma wyraźny problem z komunikacją z innymi, a Roman kiedyś był popularnym chłopakiem, który teraz trzyma się na uboczu, nawet w trakcie trwania powieści, choć przecież ma znaczący wpływ na jej przebieg. Każde z nich ma za sobą traumatyczną przeszłość, ale żadne z ich wspomnień nie wywołało u mnie większego wzruszenia, choć muszę przyznać, że wątek ojca Aysel był dość intrygujący i niespotykany, żałuję, że autorka bardziej tego nie pociągnęła, nie doprowadziła do końca, zamiast tego zaczęło to wyglądać na rozciąganie fabuły, żeby zająć chociaż jeszcze trochę miejsca, jakby Jasmine Warga nie wiedziała, jak zapełnić czas oczekiwania do zaplanowanego samobójstwa. Niewiele się w tej książce dzieje i żałuję, że Moje serce i inne czarne dziury nie przedstawia sobą większej wartości.

Podejmując się tematu wspólnego samobójstwa młodych ludzi, autorka rzuciła się na głęboką wodę. Wstęp bez wątpienia był szokujący i przejmujący, lecz im dalej w fabułę, tym gorzej. Początkowa kontrowersja powieści wkrótce ustąpiła miejsca znużeniu, bo Moje serce i inne czarne dziury stało się typowym przedstawicielem literatury młodzieżowej. Nawet jeśli dzięki temu historia miała nabrać autentyczności, realnego wyrazu i dotrzeć do innych nastolatków pogrążonych w depresji, ja nie znalazłam w tej książce niczego odkrywczego czy skłaniającego mnie do refleksji. Moje serce i inne czarne dziury raczej nie utkwi mi na długo w pamięci, a ja żałuję, że straciłam czas na tę powieść, która niczego nie wniosła do mojego życia.

Czytaj dalej »

sobota, 22 lipca 2017

Diabolika, czyli międzygalaktyczny spór o władzę

0
Diabolika to powieść, której większości z was nie trzeba przedstawiać – było o niej głośno zarówno za granicą, jak i w Polsce. Mnie do tej książki przyciągnęły dwie rzeczy: cudowna okładka, która jest dość minimalistyczna, ale od razu przykuwa uwagę oraz obietnica silnej, bezlitosnej głównej bohaterki, która zamiast użalać się nad sobą, bierze sprawy w swoje ręce i jest przy tym zabójczo skuteczna. Od dawna nie miałam okazji przeczytać dobrej powieści z twardą, dobrze poprowadzoną heroiną, dlatego byłam bardzo podekscytowana Diaboliką, mimo że wcześniej spotkałam się z negatywnymi opiniami. 

Diaboliki nie znają litości.
Diaboliki są silne.
Ich przeznaczeniem jest zabijać w obronie człowieka, dla którego zostały wyhodowane.
Nic więcej się nie liczy.
Wyglądamy jak ludzie. Jesteśmy agresywni, zdolni do bezgranicznego okrucieństwa i absolutnej lojalności. Właśnie dlatego jesteśmy strażnikami zamożnych rodzin.
Służę córce senatora, Sydonii, którą traktuję jak siostrę. Zrobiłabym dla niej wszystko. Teraz, aby ją ochronić, muszę udawać, że nią jestem, zachowując w tajemnicy moje zdolności. Wśród bezwzględnych polityków walczących o władzę w imperium odkryłam w sobie cechę, której zawsze mi odmawiano – człowieczeństwo.
Mam na imię Nemezis i jestem diaboliką. Czy mogę zostać iskrą, która rozbłyśnie w mroku imperium?
Opis z LubimyCzytać

Miałam dwa podejścia do Diaboliki. Za pierwszym razem przerwałam czytanie około pięćdziesiątej strony, bo niezwykle denerwowała mnie główna bohaterka, która niewiele miała w sobie z obiecanej badass, ale kiedy zabrałam się za tę historię po raz drugi, kompletnie przepadłam. Tak się wciągnęłam, że nie mogłam się oderwać od książki, a w tych nielicznych momentach, w których musiałam odłożyć lekturę na bok, zastanawiałam się, co zaraz się wydarzy. Akcja Diaboliki była doskonale zrównoważona, jej tempo było wystarczająco szybkie, by na dobre przykuć uwagę czytelnika i wciągnąć go w wir niespodziewanych wydarzeń, ale jednocześnie nie było przytłaczające, wszystko powoli układało się w logiczną całość i miałam czas, żeby przyswoić sobie kolejne, szokujące informacje. S. J. Kincaid bardzo ładnie między skomplikowane intrygi wśród arystokracji wplotła wewnętrzne, uczuciowe rozterki głównej bohaterki, łącząc ze sobą poszczególne wątki w wyważony sposób. Mam wrażenie, jakby żaden element specjalnie nie dominował nad fabułą, co było dość odświeżające. 

Nemezis to diabolika, a więc stworzona przez człowieka istota, która nie powinna mieć żadnych uczuć, wyposażona jedynie w mordercze instynkty i agresję, dzięki czemu ma chronić jedną, wybraną osobę będącś dla niej całym światem. Szczerze mówiąc, mocno trzymałam kciuki za to, żeby Nemezis nie okazała się kolejną teoretycznie kickassową, obojętną i niebezpieczną bohaterką, która tak naprawdę rozgotowaną kluchą, bo liczyłam na to, że dostaniemy twardą, zdeterminowaną dziewczyną. Ostatecznie muszę powiedzieć, że były momenty, w których mnie irytowała i przypominała właśnie delikatny, wrażliwy kwiatuszek, ale na szczęście nie było ich zbyt wiele. Podobało mi się, jak autorka ukazała powolną przemianę Nemezis, która jednak zatrzymała wiele ze swoich pierwotnych cech, po prostu dojrzała, zmienił się jej system wartości i zaczęła więcej dostrzegać. Zawsze doceniam rozwój postaci, a tutaj został on bardzo ładnie ukazany. Z pozostałych bohaterów całkiem znosiłam Nevenię, znienawidziłam Donię, której pod koniec udało się nieco zyskać w moich oczach, za to ogromnie polubiłam Tyrusa, czyli udającego szaleństwo siostrzeńca obecnego cesarza, niezwykle błyskotliwego i kalkulującego wszystko na chłodno chłopaka, który zaimponował mi swoją przyszłą wizją galaktyki i odpowiedzialnością za podejmowane czyny. Romans, który pojawił się w Diabolice, na całe szczęście rozwijał się powoli, opierając się na wzajemnym szacunku i był bardziej subtelnym dodatkiem niż wiodącym wątkiem, co zaliczam na plus. 

Do Diaboliki podchodziłam bardzo ostrożnie w związku z jej popularnością, lecz ta powieść w pełni zasłużyła na hype. Świetnie się przy niej bawiłam, ostatnio żadna historia nie była w stanie mnie zaangażować, podczas gdy Diabolice udało się tego dokonać. S. J. Kincaid wykreowała niezapomniany, intrygujący świat, który nie jest podobny do żadnego, z jakim się do tej pory spotkałam, a choć początkowo trudno było się w nim rozeznać to z czasem naprawdę doceniłam pomysły autorki. Chciałabym się trochę bardziej wgłębić w tę rzeczywistość, zwłaszcza że galaktyka jest ogromna, ale jako że Diabolika miała być jednotomówką, uważam, że S. J. Kincaid świetnie sobie poradziła. Ta powieść pełna jest różnorodnych wątków; opowiada o pasjonującej rozgrywce politycznej o władzę, o odbudowie zniszczonego od wewnątrz świata, o człowieczeństwie, o rodzinie, przyjaźni, miłości i szacunku. Na pewno nie pożałujecie czasu spędzonego z tą cudowną historią. 


Trylogia Diabolika:
Diabolika // The Empress // ...
Czytaj dalej »

środa, 19 lipca 2017

Inwazja na Tearling, czyli każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje

0
Za Inwazję na Tearling zabierałam się dość długo, podchodząc do niej trochę jak pies do jeża. Pierwsza część była zaskakująco dobra, podobała mi się jej oryginalność i to, że pomysły Eriki Johansen odstawały od zwykłych schematów wykorzystywanych w gatunku young adult, ale od początku miałam złe przeczucia względem drugiego tomu. Zwłaszcza po przeczytaniu kilku fragmentów z Inwazji na Tearling, które w ogóle nie przypadły mi do gustu. Niestety, okazało się, że moja intuicja działa całkiem sprawnie, a druga część Królowej Tearlingu bardzo mnie sobą rozczarowała.

Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą władczyni. Kładąc kres zsyłką niewolników do sąsiedniego Mort, wchodzi w drogę czerpiącej moc z czarnej magii Szkarłatnej Królowej – a ta nie cofnie się przed niczym. Szkarłatna Królowa postanawia wysłać straszliwą armie, by upomnieć się o swoje. Nic już nie powstrzyma inwazji na Tearling. Lecz gdy mortmesneńskie wojska podchodzą coraz bliżej, Kelsea w tajemniczy sposób udaje się spojrzeć w czasy sprzed Przeprawy i odnaleźć w nich niezwykłą sojuszniczkę: Lily, która która walczy o życie w świecie, w którym już samo bycie kobietą bywa przestępstwem. Przyszłość Tearlingu – i duszy Kelsea – może zależeć od Lily i kolei jej życia, lecz młoda królowa ma bardzo mało czasu, by dowiedzieć się jaki los spotkał kobietę. 
Opis z LubimyCzytać

Szczerze mówiąc, miałam ogromne oczekiwania względem Inwazji na Tearling. Pierwszy tom był naprawdę obiecującym rozpoczęciem serii, pełen politycznych intryg, wojennych rozgrywek i pałacowych tajemnic. Naprawdę polubiłam główną bohaterkę, Kelsea, która w niczym nie przypominała innych heroin charakterystycznych dla gayunku young adult, polubiłam pozostałe postaci, podobała mi się kreacja świata z ciekawym twistem i liczyłam na to, że Inwazja na Tearling utrzyma zbliżony poziom lub nawet przebije swoją poprzedniczkę. Tymczasem wygląda na to, że ostatnio mam strasznego pecha, bo kolejne powieści, po których spodziewałam się wiele, po prostu mnie zawodzą i tak było podobnie w przypadku drugiej części trylogii Eriki Johansen.

Przede wszystkim w Inwazji na Tearling irytowała mnie Kelsea. Z inteligentnej młodej kobiety twardo stąpającej po ziemi, która przeszłaby po rozżarzonych węglach dla swojego ludu, przeistoczyła się w rozkapryszone, okrutne dziewczątko, które myśli tylko o tym, jak bardzo jej ciężko, bo nie dość, że nie jest piękna, to jeszcze nie ma odpowiedniego doświadczenia z mężczyznami, a bycie dziewicą w wieku dziewiętnastu lat to największa hańba, jaką mogła ją spotkać! Pomiędzy zamartwianiem się nad tym, że nie jest wystarczająco śliczna a wzdychaniem do kolejnych niedostępnych dla niej kochanków, Kelsea stała się brutalna, agresywna, pyskata i lekceważyła wszystkich dookoła, powoli przemieniając się w tyrankę. Nie rozumiem, co autorka próbowała w ten sposób osiągnąć, może pokazać, że nasza główna bohaterka dojrzewa, jednak dla mnie zachowanie Kelsea było na zmianę niewybaczalne oraz irytujące. Nie wiem, co się z nią stało, ale liczę na to, że jeszcze się ogarnie, bo aż mi wstyd, że tak bardzo chwaliłam ją w pierwszym tomie, by teraz oglądać jej absolutny upadek. Pozostali bohaterowie raczej mnie nie zawiedli, choć trzeba powiedzieć, że zostali mocno zepchnięci na drugi, jeśli nie trzeci plan. Inwazja na Tearling skupia się bardziej na wewnętrznej przemianie Kelsea i jej więzi z Lily. Mimo że nad królową wisi widmo właśnie nadchodzącej inwazji, wcale nie było czuć tego elementu grozy i napięcia.

W Inwazji na Tearling pojawił się nowy, dość mocno rozbudowany wątek tajemniczej kobiety, Lily, która żyła w czasach sprzed Przeprawy i która pojawia się w wizjach Kelsea. Niestety, ta część w ogóle nie przypadła mi do gustu, choć trzeba przyznać, że dość dużo wyjaśnia na temat warunków panujących w królestwie Tearlingu i historii jego powstania. Dla mnie wizja Williama Teara była szaleństwem, a przy tym wszystko bardziej przypominało mi sektę religijną niż prawdziwy bunt przeciwko szeroko rozwiniętej inwigilacji. Ten wątek był dla mnie nużący i dopiero pod sam koniec udało mu się mnie czymś zainteresować. Ogólnie przez większość czasu nie podobało mi się, w jakim kierunku zmierzała Inwazja na Tearling, dopiero ostatnie dwieście stron mnie wciągnęło, a zakończenie uważam za udane, lecz przytłaczająca większość książki niczym mnie nie zachwyciła, wręcz mi się dłużyła i z dość dużą niechęcią przerzucałam kolejne kartki.

Kiedy byłam mniej więcej w połowie Inwazji na Tearling, zastanawiałam się, czy jest w ogóle sens kontynuować tę trylogię, skoro druga część średnio mi się podoba. Pod koniec powieść nabrała nieco tempa i pojawiło się kilka wątków, których zakończenie interesuje mnie na tyle, żebym sięgnęła po Losy Tearlingu, ale to, że się wahałam, jasno świadczy o tym, jak bardzo drugi tom mnie zawiódł. Główna bohaterka straciła swoją ikrę, pozostałe postaci także, może z wyjątkiem cudownego Buławy, przebieg akcji był jakiś dziwny i momentami naprawdę nudny. Chcę jak najszybciej zapomnieć o tej wpadce i liczę na to, że trzecia część mnie zadowoli. Inwazja na Tearling bardzo mnie rozczarowała i cieszę się, że w ogóle udało mi się dobrnąć do końca, ponieważ momentami było z tym naprawdę ciężko. Po pierwszym tomie gorąco zachęcałabym was do zapoznania się z tą trylogią, po drugim tomie nie jestem już w stanie tego zrobić – zobaczymy, z jakimi odczuciami pozostawi mnie finalna część.


Trylogia Królowa Tearlingu:
Królowa Tearlingu // Inwazja na Tearling // Losy Tearlingu
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia